Skocz do zawartości

homzik

Bloger
  • Liczba zawartości

    2603
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Wpisy na Blogu dodane przez homzik

  1. homzik
    Nie każdy potrzebuje podświetlenia RGB, dodatkowych przycisków i skomplikowanego oprogramowania. Klawiatura Cooler Master z serii Pro w rozmiarze L i z białym podświetleniem wydaje się być spełnieniem marzeń minimalistów. Jak spisuje się wersja z przełącznikami Cherry MX Brown i czy warto wydać około 450 zł?
     
    Specyfikacja
     
    • przełączniki: Cherry MX Brown lub Red
    • odświeżanie: 1000 Hz, 1 ms
    • częstotliwość powtarzania: 1x, 2x, 4x, 8x
    • procesor: 32-bit, ARM, Cortex M0
    • pamięć: 512 kB
    • kabel: 1,5 m (USB 2.0)
    • wymiary: 439,2 x 13,3 x 4,2 cm
    • masa: 1130 g
     
    Wyposażenie
     
    W zestawie z klawiaturą otrzymuje się:
    • prosty flizelinowy pokrowiec;
    • kabel USB-microUSB;
    • przyrząd do zdejmowania nasadek;
    • instrukcję obsługi.
     



     
    Pokrowiec może przydać się w transporcie, ale raczej nie zachwyca jakością, jest bowiem szorstki i cienki. Kabel prezentuje się bardzo dobrze – jest sztywny, ale mocny i zabezpieczony gładkim oplotem. Obie wtyczki zostały pozłocone i mają niewielkie obudowy. Narzędzie do zdejmowania nasadek prezentuje się lepiej, niż to dołączane do droższych klawiatur z RGB – ma mocną rączkę z tworzywa sztucznego z dodatkowym oczkiem do przełożenia palca. Instrukcja obsługi to jedynie składana okładka z opisem skrótów klawiaturowych.
     
    Konstrukcja
     
    Masterkeys Pro L posiada klasyczny design – to maksymalna oszczędność formy. Konstrukcja jest kanciasta, prosta, pozbawiona ozdób. Obudowa została wykonana z tworzyw sztucznych, czarnych i matowych, delikatnie ogumowanych. Przełączniki, zgodnie z najnowszą modą, nie są odsłonięte. Kształt klawiatury jest profilowany, dosyć mocno uniesiony w tylnej części i wyraźnie schodkowy. Wewnątrz znajduje się metalowy blat, co sprawia, że klawiatura jest idealnie sztywna. Nie mam zastrzeżeń odnośnie wykonania i designu.
     












     
    Nasadki są wysokoprofilowe, wykonane z tworzywa ABS. Kształt kapturków jest wklęsły, a rogi delikatnie zaoblone. Oznaczenia zostały wykonane metodą double-injection, przesunięto je ku górze i są one średniej wielkości. Czcionki są lekko pogrubione, mają prosty kształt, bez udziwnień. Tło klawiszy jest białe, a wokół nasadek widać wyraźne lamówki, nawet przy wyłączonym podświetleniu.
     



     
    Układ klawiszy to QWERTY US, ale z pewnymi modyfikacjami. Nie zmieniono proporcji i odstępów pomiędzy poszczególnymi blokami klawiszy, ale dostosowano klawiaturę do użytku bez oprogramowania. Dwa przyciski WinKey zdobi logo producenta, a obok prawego z nich zamiast klawisza menu kontekstowego jest klawisz funkcyjny. Wywołuje on szereg funkcji z rzędu funkcyjnego, bloku nawigacji kursorem oraz kursorów. Nad blokiem numerycznym, zamiast diod statusowych, znajdują się cztery klawisze P1-P4 działające jako przełączniki profilów. Diody NumLock, CapsLock lub ScrollLock znajdują się bezpośrednio w klawiszach, które w momencie aktywacji podświetlają się na biało.
     




     
    Na spodzie klawiatury, w rogach, są cztery podkładki silikonowe. Dwie jednostopniowe nóżki zostały również ogumowane na krawędziach. Otwierają się do mocnego kąta rozwartego i wyraźnie unoszą klawiaturę. Wtyk microUSB został zamocowany we wcięciu – nie znajduje się bezpośrednio na tylnej ściance. Do dyspozycji są też specjalne prowadnice – kabel można wypuścić ze środka obudowy lub z lewej oraz prawej strony.
     








     
    Przełączniki i podświetlenie
     
    W testowanej wersji klawiatury zastosowano przełączniki Cherry MX Brown, czyli z wyczuwalną zapadką, ale bez słyszalnego kliku. Ich skok wynosi 4 mm, a aktywacja następuje w połowie, zaś wymagana siła nacisku wynosi 45 gramów. Dostępna jest także wersja klawiatury z liniowymi przełącznikami Cherry MX Red.
     
    Przełączniki zostały zamocowane do góry nogami, więc białe diody trafiły nad przełącznik. W efekcie lepiej podświetlony jest górny rząd, czyli litery oraz oznaczenia funkcji alternatywnych rzędu numerycznego, a także lamówki wokół klawiszy. Cierpią na tym niektóre oznaczenia jak cyfry w rzędzie numerycznym, znaki interpunkcyjne, strzałki i funkcje alternatywne bloku numerycznego.
     
    Samo podświetlenie jest bardzo jasne, a biel prezentuje się całkiem nieźle, chociaż wpada w błękit. Poziom jest i tak lepszy, niż w przypadku białego podświetlenia w większości klawiatur RGB, które jest często ewidentnie niebieskie lub różowawe. Do jakości podświetlenia i wypełnienia oznaczeń z przełączników Logitech Romer-G jednak trochę brakuje, a lepiej poradził sobie z tym także Xtrfy w modelu K2-RGB z przełącznikami Kailh Red. Białe podświetlenie Masterkeys Pro L White spełnia swoje zadanie, zdecydowanie poprawiając czytelność po zmroku i nie tylko. Klawiatura posiada ten sam zestaw efektów, co wyższe modele z diodami tj. różnego rodzaju fale, pulsowanie i oddychanie, reakcję na wciśnięcia i inne animacje. Jest nawet gra w wężyka, którym steruje się kursorami. Można więc liczyć na pewną efektowność podświetlenia, mimo braku RGB, ale bez wątpienia nie wygląda to tak dobrze, jak w przypadku klawiatur z wielokolorowym podświetleniem.
     




     
    Oprogramowanie
     
    Klawiatura nie posiada oprogramowania – wszystkie ustawienia zapisywane są w pamięci urządzenia. Na stronie internetowej producenta dostępne jest tylko narzędzie do aktualizacji oprogramowania układowego, co trochę dziwi – w końcu klawiatury z RGB tej serii wyposażone są w opcjonalny program z ustawieniami. Z drugiej strony nie jest on udany, więc konfiguracja z poziomu klawiatury jest wystarczająca.
     
    Ergonomia i użytkowanie
     
    Klawiatura jest ciężka i stabilna. Nie przesuwa się, ale jej obudowa jest trochę za wysoka – trzeba pisać z uniesionymi nadgarstkami, opierając łokcie o podłokietniki krzesła. Lepiej nie pisać z nadgarstkami opartymi o blat biurka, bo będą one wyraźnie zadarte, czego radziłbym unikać. Szkoda, że w zestawie nie ma podpórki, bowiem w ofercie Cooler Mastera dostępne są piankowe MasterAccesory Wrist Rest, a tego typu podkładka powinna być dostarczana razem z klawiaturą.
     
    Wpinanie kabla rozwiązano bardzo dobrze – wtyk jest schowany w obudowie, nie odstaje i nie jest wrażliwy na uszkodzenia. Rowki do jego prowadzenia można było jednak rozwiązać lepiej – chętnie zobaczyłbym jeszcze dwa nacięcia, pozwalające wypuścić kabel z lewej lub prawej strony tylnej krawędzi, a nie tylko z boków obudowy. Należy też pamiętać, że przewód ma 1,5 metra, co czasami może nie wystarczyć.
     
    Przełączniki pracują jak należy. Nasadki mają delikatny luz, typowy dla Cherry MX, ale nie jest to wyczuwalne podczas wciskania. Dno przełączników jest twarde i sztywne, a stukot klawiszy jest wyraźnie słyszalny – klawiatura jest dosyć głośna. Enter pracuje cicho, ale już spacja wyraźnie uderza. Warto rozważyć zakup oringów, które skracają głęboki skok, wyciszają klawisze i zapewniają lepszą amortyzację dla palców, nie ograniczając sprężystości przełączników. Pracy klawiszy nie towarzyszą niechciane efekty – nie słychać przydźwięku sprężynek lub wzbudzania się metalowych stabilizatorów długich klawiszy. Przełączniki także nie skrzypią ani nie zacinają się. Konserwacja nie jest tak prosta, jak w przypadku klawiatur z wyeksponowanymi przełącznikami, ale sprężone powietrze i pędzelek sprostają zadaniu. Matowe nasadki ABS będą podatne na polerowanie i po czasie się wyślizgają. Matowa obudowa jest odporna na rysy, ale wraz z upływem czasu mogą być na niej widoczne wyraźne smugi, dosyć trudne do usunięcia.
     
    Konfiguracja klawiatury jest dosyć prosta. Ustawień dokonuje się w czterech profilach, przełączanych przyciskami nad blokiem numerycznym. W rzędzie F1-F4 jest regulacja podświetlenia, czyli wyłącznik, jasność oraz efekty. F5-F8 zmienia częstotliwość powtarzania, a F9 to tryb gamingowy, blokujący Win-Key oraz niepożądane skróty, mogące przeszkadzać w rozgrywce. F10 pozwala na ręczny wybór klawiszy do podświetlenia, zaś F11 i F12 odpowiadają za nagrywanie i usuwanie makr. Pozostałe skróty do makr ukryto w rzędzie PrintScreen-Pause i dotyczą one powtarzania sekwencji. W kursorach “schowano” regulację szybkości efektów podświetlenia oraz ich kierunku. Funkcje multimedialne umieszczono się w bloku sterowania kursorem – np. regulacja głośności w Page Up oraz Page Down. Sterowanie jest więc całkiem proste i szybkie do opanowania. W przypadku Xtrfy K2-RGB, również pozbawionej oprogramowania, konfiguracja była dużo bardziej skomplikowana, ale tym też i bardziej rozbudowana.
     
    Podsumowanie
     
    Klawiatura Cooler Master Masterkeys Pro L White to udany produkt i świetny wybór dla osób potrzebujących konkretów – białego podświetlenia, prostej, ale funkcjonalnej konstrukcji. Urządzenie pozbawione jest zbędnych wstawek i przycisków – powrót do korzeni. Zakup opisywanej klawiatury warto rozważyć, gdy nie trafia do nas „gamingowa” estetyka lub gdy potrzebujemy urządzenia przede wszystkim do pisania (kodu lub tekstu). W tym Masterkeys Pro L White sprawdzi się świetnie, a i w grach niczego nie będzie brakować.
     
    Masterkeys Pro White dostępna jest w trzech rozmiarach – oprócz pełnowymiarowej L, są też średnia M (kursory w bloku numerycznym) oraz kompaktowa S (tenkeyless, bez klawiatury numerycznej). Wszystkie są zdecydowanie tańsze o 150-200 zł od odpowiedników z RGB. Dużym plusem jest wypinany przewód, który można wymienić, wygodnie transportować lub ułatwia czyszczenie klawiatury. W przypadku wersji L to jednak koszt 450 zł za podstawową klawiaturę z podświetleniem. Uważam, że w zestawie powinna znaleźć się też podkładka pod nadgarstki MasterAccesory, która kosztuje dodatkowo około 35 zł. Wtedy łatwiej byłoby usprawiedliwić cenę, a i ergonomia sporo by zyskała. Zakup może być jednak w pełni satysfakcjonujący, to w końcu konkretna klawiatura na lata.
     
    Zalety:
    + wypinany przewód microUSB
    + bardzo dobre wykonanie, ciężka i sztywna konstrukcja
    + prosty, minimalistyczny design
    + niewielka obudowa, brak udziwnień i zbędnych ozdób
    + brak zbędnego oprogramowania (łatwa konfiguracja z poziomu klawiatury)
    + białe i jasne podświetlenie (z efektami)
    + wzorowa praca przełączników
     
    Wady:
    - wysoka obudowa i brak podpórki pod nadgarstki w zestawie
    - białe podświetlenie nadal lekko niebieskawe (i nierówne, standardowo dla Cherry MX)
    - półtorametrowy kabel może być czasami zbyt krótki
    - opcjonalne oprogramowanie nikomu by nie zaszkodziło, a czasami mogłoby się przydać
  2. homzik
    Aorus K7 to pełnowymiarowa klawiatura mechaniczna z przełącznikami Cherry MX Red, podświetleniem RGB i obudową wykonaną częściowo z aluminium. Cena nie przeraża – 349 zł.
     
    Aorus to nowa marka Gigabyte’a, dedykowana graczom. W jej portfolio znajdują się zarówno laptopy, podzespoły, jak i peryferia, czyli myszki i klawiatury. Wszystkie urządzenia mają spójne wzornictwo i wysokie możliwości. Tyczy się to także tytułowej klawiatury, która wpasowuje się w najnowsze trendy, ale jest przystępna cenowo. Mimo tego producent z Tajwanu nie poszedł na kompromisy, a w końcu w tej cenie wiele klawiatur posiada przełączniki Kailha, a podświetlenie RGB również nie jest standardem. Jak Aorus K7 sprawdza się w praktyce?
     
    Specyfikacja
    interfejs: USB 2.0 przełączniki: Cherry MX Red żywotność przełączników: 50 mln wciśnięć NKRO: pełne odświeżanie: 1000 Hz podświetlenie: RGB 16,7 mln kolorów (punktowe) długość kabla: 2 m wymiary: 440 x 150 x 40 mm masa: 848 g

     

    Wyposażenie
     
    Aorus K7 zapakowana jest w solidne pudełko z efektownymi grafikami i opisami konstrukcji. Zabezpiecza ją nawet zaciskany na sznurek woreczek. Jest on co prawda wykonany z flizeliny, ale dosyć grubej, a zdobi go także białe logo marki. W zestawie są także:
    przyrząd do zdejmowania nasadek; cztery wymienne nasadki niskie; cztery wymienne nasadki wysokie; instrukcja obsługi i ulotka ze skrótami klawiaturowymi.

     




     
    Przyrząd do zdejmowania nasadek jest zaskakująco masywny oraz sztywny i prezentuje się lepiej niż zazwyczaj akcesorium tego typu. Wymienne nasadki na klawisze są pomarańczowe i matowe. Dwa komplety różnią się nieznacznie wysokością, nie mają oznaczeń literowych, a jedynie oznakowanie rozmiaru na tylnej krawędzi. Komplet R2 to nakładki niższe (ok. 7 mm), a R3 wyższe (ok. 8 mm). Ten pierwszy powinien zostać zamocowany w rzędzie środkowym (A-F), a ten drugi w trzecim (Q-R), tuż poniżej rzędu numerycznego. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by zmienić tylko nasadki WASD. Według strony producenta w zestawie powinien być także metalowy znaczek Aorus, ale w wyposażeniu modelu testowego go brakowało.
     
    Konstrukcja
     
    Aorus K7 to pełnowymiarowa klawiatura z niezabudowanymi przełącznikami. Obudowa wykonana jest z tworzyw sztucznych, ale sam blat to szczotkowane aluminium, efektownie pościnane i zagięte na przedniej krawędzi. Kolorystyka jest charakterystyczna dla marki – zimną szarość kontrują pomarańczowe akcenty. Konstrukcję zdobi także dodatkowe logo pod klawiaturą numeryczną oraz podświetlone logo przy diodach statusowych. Wzornictwo jest dosyć oryginalne, ale nadal stosunkowo uniwersalne.
     




     
    Nasadki klawiszy są wysokoprofilowe i wykonane z matowych tworzyw sztucznych. Czcionki prezentują się bardzo dobrze, są średnich rozmiarów i zostały naniesione laserowo. Producent postawił na układ amerykański z wąskim Enterem oraz długim lewym Shiftem. Nie ma większych modyfikacji, ale producent zdecydował się na pewne udogodnienia. Zamiast klawisza kontekstowego z prawej strony umieszczono przycisk funkcyjny FN, a obok niego widać klawisz blokady lewego klawisza Windows, czyli WinLk. Z tego powodu nad blokiem numerycznym są cztery diody, a ta czwarta sygnalizuje właśnie aktywny WinLk. To jednak nie wszystko – rząd klawiszy F5-F8 został przesunięty w stronę F1-F4, więc przy rzędzie F9-F12 widać trochę większy odstęp.
     











     
    Pozostała część obudowy jest matowoczarna i zwęża się ku dołowi. Na spodzie są cztery, dosyć wysokie stopki, które zostały grubo ogumowane. Co ciekawe nie ma typowych, rozkładanych nóżek – producent zastosował inny sposób regulacji. Stopki z tyłu są rozsuwane, zostały zamocowane na gwintach, które są regulowane z tyłu obudowy. Znajdują się tam dwa mocno ząbkowane pokrętła z metalu, które umożliwiają płynną regulację wysokości.
     

     
    Kabel został zamocowany na spodzie obudowy, ale nie jest wypinany i nie ma tam dodatkowych prowadnic. Przewód mierzy 2 metry, jest gruby, ale nie posiada dodatkowego oplotu. Kabel jest zakończony wtyczką USB typu A z rdzeniem ferrytowym.
     

     
    Wykonanie klawiatury jest bardzo dobre – elementy są odpowiednio spasowane, a nasadki z tworzyw ABS są wysokiej jakości. Jedynie krawędzie metalowego blatu klawiszy są dosyć szorstkie, a przewód jest sztywny – wymaga rozprostowania i odpowiedniego ułożenia.
     
    Oprogramowanie
     
    Producent oferuje wspólny program do wszystkich urządzeń, czyli Aorus Engine. To z jednej strony wygodne rozwiązanie, szczególnie dla osób posiadających kilka komponentów marki. Oprogramowanie pozwala także na kontrolę karty graficznej, płyty głównej i podkręcanie. Z drugiej strony jeśli nie posiadamy innych urządzeń Aorus i interesuje nas tylko konfiguracja klawiatury, to dodatkowe opcje mogą wręcz przeszkadzać. Na moim komputerze za podkręcenie GPU odpowiada MSI Afterburner, więc wolałbym żeby inny program nie ingerował w ustawienia karty graficznej.
     
    Aorus Engine ma prosty interfejs, co jednak nie idzie w parze z intuicyjnością. Domyślny ekran wyświetla opcje dotyczące GPU, a kolejna karta przełącza na konfigurację klawiatury. W prawym dolnym rogu są dwie ikonki – pierwsza odpowiada za konfigurację klawiszy, a druga za regulację podświetlenia. Można zmienić funkcje klawiszy, jak i nagrać kombinacje za pomocą edytora makr. W opcjach podświetlenia dostępne są tylko trzy efekty, w tym podświetlenie stałe. Do wyboru są predefiniowane kolory lub mieszalnik barw.
     



     
    Program może przydać się jedynie do zmiany funkcji klawiszy. Samo podświetlenie można skonfigurować za pomocą skrótów klawiszowych, które dają większe możliwości od tych zawartych w oprogramowaniu. Po program można sięgnąć raz na jakiś czas w celu aktualizacji oprogramowania układowego urządzenia.
     
    Ergonomia i użytkowanie
     
    Komfort użytkowania stoi na całkiem niezłym poziomie, mimo braku podpórki w zestawie. Przednia krawędź jest mocno zaoblona, więc nie drażni nadgarstków. Są one jednak i tak zagięte, więc moim zdaniem nadal warto wyposażyć się w podpórkę. Klawiatura jest odpowiednio ciężka, a stopki przywierają do biurka jak należy – urządzenie nie przesuwa się podczas pisania lub grania. Należy pochwalić także niezabudowane przełączniki, dzięki czemu klawiatura jest bardzo wygodna w czyszczeniu.
     
    Podoba mi się również nietuzinkowa regulacja wysokości. Przy minimalnej wysokości klawiatura jest ustawiona pod lekkim kątem, a dzięki pokrętłom można unieść ją precyzyjnie i tylko nieznacznie, co nie jest możliwe w klawiaturach z typowymi, odchylanymi nóżkami, nawet dwustopniowymi. Wymaga to ustawienia takiej samej wysokości dla lewej i prawej nóżki, co jednak nie stanowi wielkiego wyzwania. Zakres regulacji pozwala unieść tył klawiatury w zakresie od 24 mm do około 30 mm. Pokrętła łatwo wyczuć, poruszają się z wyraźnym oporem i utrzymują wybraną pozycję.
     



     
    Podświetlenie nie jest idealne. Diody znajdują się w górnej części przełączników, więc równo podświetlają jedynie główne nadruki oraz niektóre znaki specjalne. Cyfry w rzędzie numerycznym praktycznie nie są podświetlone, a oznaczenia funkcji specjalnych tylko częściowo. To samo tyczy się logo nad blokiem numerycznym, które nie jest idealnie wypełnione. Barwy są nasycone i mocne, ale niestety diody nie należą do najjaśniejszych i za dnia nie robią wrażenia, za to podświetlenie po zmroku i tak spełnia swoje zadanie.
     



     
    Dodatkowe skróty klawiaturowe w rzędzie funkcyjnym pozwalają na regulację głośności, sterowanie muzyką oraz uruchamianie programów. Pozostałe kombinacje odpowiadają za konfigurację podświetlenia. Dla przykładu FN + Scroll Lock zmienia efekty (fale, pulsowanie, reakcje na wciśnięcia, tryb FPS itp.), FN + Insert zmienia kolory, a FN + Delete wyłącza podświetlenie. Za pomocą kombinacji z Home i End zmieniamy szybkość efektów, a Page Up i Down odpowiadają za jasność. W strzałkach “schowano” natomiast skróty zmieniające kierunek efektów, np. fali.
     
    Przełączniki pracują tak, jak przystało na czerwone Cherry MX, ale z pewnym wyjątkiem, o czym za chwilę. To liniowe mechanizmy bez wyczuwalnej odpowiedzi zwrotnej w połowie skoku, który mierzy łącznie 4 mm. Przełączniki pracują równo i tylko delikatnie chyboczą. Niespecjalnie słychać szuranie, a praktycznie nie ma także rezonowania sprężynek – klawisze nie dzwonią nawet podczas mocnego uderzania w nasadki. Bardzo lubię klawiatury z aluminiowym blatem klawiszy – dzięki temu dno przycisków jest jeszcze twardsze, co jest wyjątkowo satysfakcjonujące szczególnie dla osób, które maksymalnie dołują klawisze. Jak zwykle nie zawodzi odskok klawiszy, który jest odpowiednio sprężysty. Nie było problemów także z NKRO – możliwe było wciskanie dowolnej ilości klawiszy. Klawisze cechują się średnią głośnością – K7 generuje typowy hałas dla mechaników z liniowymi przełącznikami, który jest częściowo tłumiony przez metalową pokrywę.
     
    Niestety sztuka testowa ma problemy ze stabilizatorami spacji. Nie wiem czy to jednostkowy przypadek, czy też wada produkcyjna. Spacja potrafi odskoczyć, jeśli jest wciskana maksymalnie z prawej strony – wypina się z lewego stabilizatora („pustego” przełącznika) i blokuje. Przy wciskaniu z prawej strony efekt nie występuje. Niestety zazwyczaj wciskam spację akurat skrajnie z prawej strony, prawym kciukiem, więc konieczna była zmiana przyzwyczajeń. Z ciekawości sprawdziłem dodatkowe oringi, które jednak tylko pogorszyły sytuację – spacja wypinała się jeszcze łatwiej. Możliwe, że problem rozwiązałoby nasmarowanie prawego stabilizatora.
     
    Podsumowanie
     
    Gigabyte Aorus K7 to ciekawy produkt. Łatwo docenić solidne wykonanie, wysokiej jakości nasadki oraz atrakcyjne wzornictwo. Całość dopełnia podświetlenie RGB, a przełączniki to oryginalne Cherry MX Red, a nie zamienniki innych marek, co w cenie 350 zł bez wątpienia stanowi atut. Wrażenie robią także niezabudowane przełączniki, ułatwiające konserwację, a także stopki z płynną regulacją wysokości. To znakomity pomysł, zdecydowanie lepszy od typowych, rozkładanych nóżek.
     
    Szkoda, że zabrakło podpórki pod nadgarstki, a diody nie są jaśniejsze. Nie zachwyca też oprogramowanie, które oferuje podstawowe możliwości i nieciekawy interfejs graficzny. Na szczęście, o ile ktoś nie potrzebuje edytora makr, to wcale nie trzeba z niego korzystać – podświetlenie można wygodnie regulować za pomocą skrótów klawiaturowych. Niestety sprawę komplikuje felerna spacja, co może jednak dotyczyć tylko sztuki testowej, bowiem inni recenzenci nie skarżyli się na podobne problemy.
  3. homzik
    Urządzenia z napisem Fritz! na obudowie są od wielu lat cenione na polskim (i nie tylko) rynku. Ich wyznaczniki to wysoka jakość oraz nie najniższa cena. Jak sprawuje się repeater 1750E, wyceniany na niespełna 400 zł?
     

     
    Specyfikacja
    łączność 2,4+5 GHz (jednocześnie) obsługa standardu 802.11ac - prędkość do 1300 Mbit/s wbudowany gigabitowy port LAN obsługa WPA, WPA2, WPS, IPv6 wymiary: 15 x 7 x 6 cm 5 lat gwarancji cena sugerowana: 389 zł

     

    Z zewnątrz
     
    Urządzenie pakowane jest w typowe dla niemieckiej marki prostokątne pudełko utrzymane w niebieskiej kolorystyce. W środku, oprócz samego repeatera, znaleźć można też kabel sieciowy (z dość nietypowym, bo płaskim kablem) oraz instrukcję i ulotki.
     


     
    1750E to spore, jak na repeater, wymiary - około 15 x 7 x 6 cm. Samo urządzenie ma - a jakże by inaczej - biało-czerwone barwy. Na przedniej ściance wyróżnia się przede wszystkim duży, wypukły przycisk WPS - innych guzików próżno szukać. Ponadto front to także 3 diody (Power, WLAN i LAN) oraz pięciopoziomowy wskaźnik sygnału Wi-Fi. Gniazdo LAN ulokowano na dolnej ściance, górna ścianka jest pusta, a spód to otwory wentylacyjne oraz wtyczka zasilania.
     


     
    W praktyce
     
    Instalacja na dobrą sprawę ogranicza się do wpięcia repeatera do gniazdka elektrycznego oraz uruchomienia łączności WPS na routerze, a następnie wciśnięcia guzika WPS na 1750E. Wówczas oba urządzenia zostaną ze sobą sparowane na stałe, zatem nawet brak zasilania czy zmiana gniazdka sieciowego nie będą oznaczały konieczności ponownego parowania.
     
    Technologia WPS ma jednak do siebie to, że czasami zawodzi (zwłaszcza gdy chce się sparować produkty dwóch różnych producentów). Wówczas można 1750E połączyć z komputerem przez wbudowany port LAN i poprzez panel sterowania 1750E połączyć się z routerem udostępniającym internet.
     


     
    A propos konfiguracji 1750E, urządzeniem zarządza oprogramowanie fritz.box (znane z innych produktów niemieckiego producenta), które sprawdza się dobrze i jest dostępne po polsku. Co prawda szata graficzna nie jest nowoczesna, za to cały interfejs pozostaje czytelny i przejrzysty. Wśród dostępnych opcji są:
    automatycznie wyłącznie łączności Wi-Fi w określonych godzinach (w celu oszczędzania energii) stworzenie osobnej sieci Wi-Fi dla gości statystyki zużycia energii zmiana trybu pracy (mostek LAN lub WLAN) wyłączenie/włączenie diod zarządzanie kopiami zapasowymi, restart urządzenia, przywracanie ustawień fabrycznych

     








     
    Podczas testów w sprawdziliśmy zasięg Wi-Fi porównując go z tym zapewnianym przez modemo-router UPC. Mimo tego, że cała procedura przeprowadzona została w niewielkim, 3-pokojowym mieszkaniu, gdzie odległość w linii prostej wynosiła około 15 metrów (w tym 2 żelbetowe ściany), a zastosowany router UPC to Ubee EVW3226, oferujący lepszy zasięg Wi-Fi niż Technicolory czy Thomsony, to i tak siła sygnału poprawiła się dwukrotnie, z -74 dBm do -37 dBm. W ciemno zatem można zakładać, że Fritz! 1750E świetnie sprawdzi się w jeszcze większych pomieszczeniach w ramach jednej kondygnacji czy też dostarczy Internet z parteru na piętro.
     


     
    Podsumowanie
     
    Opisywane urządzenie dobrze sprawdza swoją rolę, zapewniając Internet w tych miejscach, gdzie nie docierał on wcześniej za pomocą standardowego routera. Fritz! 1750E to także całe multum możliwości łączności w pasmach 2.4 oraz 5 GHz, dodatkowe gniazdo LAN i funkcjonalne oprogramowanie. Prawie 400 zł nie jest niską ceną, ale jeśli liczy się wydajność i niezawodność (5 lat gwarancji), to produkt niemieckiego AVM jest zdecydowanie godny polecenia.
  4. homzik
    W roku 2017 swoją premierą miała druga generacja Leafa, czyli samochodu przyczyniającego się do postępującej rewolucji na rynku motoryzacji. Czy Nissan rzeczywiście przekona kierowców do przesiadki na auta w stu procentach elektryczne?
     
    Najważniejsze dane techniczne
    Rodzaj silnika: elektryczny Moc maksymalna: 150 KM Maksymalny moment obrotowy: 320 Nm Prędkość maksymalna: 144 km/h Przyspieszenie 0-100 km/h: 7,9 s Napęd: na przednie koła Pojemność akumulatorów: 40 kWh Deklarowany zasięg: 378 km Poziom emisji CO2: 0 g/km Długość: 4480 mm Szerokość: 1790 mm Wysokość: 1535 mm Rozstaw osi: 2700 mm Masa : 1535 kg

     

    Z zewnątrz
     
    Nissan Leaf wygląda jak zwyczajny samochód miejski, przy czym zwyczajny w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie zastosowano tu bardzo wąskich opon bądź kształtu nadwozia sugerującego wyraźny kompromis pomiędzy użytkowością a walką o zasięg na akumulatorze. Auto wygląda natomiast nowocześnie i dobrze wpasowuje się w miejskie klimaty. Szeroka maska z wyraźnymi przetłoczeniami, ciekawy, mieniący się wzór pod znaczkiem producenta, atrakcyjne światła w technologii Full LED – wszystko to ma prawo się podobać i stanowi wyraźny krok naprzód w porównaniu z pierwszą generacją.
     
    Również z przodu umieszczono dwa gniazda ładowania - z powodu wciąż nieujednoliconego standardu są to CHAdeMO oraz Typ 2. Sylwetka samochodu wygląda na wydłużoną, między innymi z powodu dodania niewielkich szyb przed przednimi drzwiami i optycznego przedłużenia linii szyb do tyłu samochodu. Świetnie wyglądają światła tylne, wyraźnie wyciągnięte na boczną krawędź. Uroku dodają też eleganckie, siedemnastocalowe felgi. Niestety Nissan zastosował klasyczną antenę radiową. Oznaczenie “zero emission” pojawia się na tylnej klapie i na obu stronach przednich drzwi. Lakier o kreatywnej nazwie “wiosenna zieleń” jest ciekawy, choć bardziej spodobał mi się Leaf w barwach białej perły. Dodatkowym akcentem są chromowane klamki i przyciemnane tylne szyby. Wymiary Leafa to 4490 x 2030 x 1540 mm.
     












     
    Wewnątrz
     
    Nissan Leaf wewnątrz wygląda trochę nierówno. Ogólne pierwsze wrażenie jest bardzo dobre, ale po czasie zauważamy pewne elementy, które nie pasują do tak nowoczesnego auta. Połączenie jasnej tapicerki z czarnymi elementami w mojej opinii wygląda świetnie. Lekko ścięta z dołu kierownica posiada przyciski do sterowania komputerem pokładowym, multimediami oraz tempomatem. Niestety, jest regulowana tylko w pionie, co mnie utrudnia uzyskanie optymalnej pozycji za kierownicą. Tablica rozdzielcza składa się z analogowego prędkościomierza oraz kolorowego wyświetlacza o bardzo bogatej funkcjonalności. Kolejne karty interfejsu pozwalają sprawdzić status baterii, zmienić ustawienia pojazdu (możliwości personalizacji jest dużo) czy zobaczyć informacje o nawigacji i odtwarzanych utworach. Właśnie do kształtu tego ekranu mam zastrzeżenia, bo umieszczono go tam nie przejmując się kształtem srebrnej ramki, co na tle konkurencji stosującej wyświetlacze wypełniające powierzchnię całej tablicy rozdzielczej wypada słabo.
     



     
    Sercem środkowego panelu jest siedmiocalowy ekran dotykowy, który również nie pasuje mi do tego wnętrza, a identyczny był stosowany w starszych modelach Nissana. Cieszy jednak obecność przycisków fizycznych kierujących do podstawowych funkcji, co zawsze uważam za wygodne rozwiązanie. Poniżej opisywanego panelu znajdują się przyciski do kontroli klimatyzacji – ich układ jest dobrze rozwiązany, a temperaturę automatycznej klimatyzacji widać na wyświetlaczu powyżej. Umieszczone na wierzchu gniazda USB i AUX również nie kojarzą mi się z eleganckim, nowoczesnym wnętrzem.
     




     
    Błyszczący, niestandardowy drążek zmiany biegów na zdjęciach potrafi wyglądać świetnie, ale z bliska i w dotyku czuć, że jest to plastik o nie najwyższej jakości. Obok przycisku hamulca postojowego znalazło się miejsce na dwa napoje. Cieszy obecność pasującego do wnętrza wygodnego podłokietnika.
     




     
    Fotele są wygodne i, zważywszy na miejską naturę auta, nie zmęczą w niedługich podróżach. Pozytywnie zaskoczył mnie komfort tylnych siedzeń, bo Leafem bez problemu przemieszczać się mogą cztery osoby. Bagażnik o pojemności 435 litrów (a po złożeniu siedzeń – 1176 litrów) posiada po bokach siatki do przechowywania kabli ładowania.
     
    Prowadzenie
     
    Nissan Leaf drugiej generacji wyposażony jest w silnik synchroniczny wieloprądowy o maksymalnej mocy 110 kW – daje to 150 koni mechanicznych i 320 Nm momentu obrotowego. Do setki Leaf rozpędza się w 7,9 sekundy i jest w stanie osiągnąć maksymalną prędkość 144 km/h. Trzeba przyznać, że pierwsza setka poniżej ośmiu sekund to dobry wynik i rzeczywiście Leaf jest żwawy, w każdym momencie gotowy do przyspieszenia. Dzięki specyfice napędu elektrycznego moc dostępna jest natychmiastowo, co jest sporą przewagą nad samochodami z silnikiem spalinowym. Kolejne zalety to płynność przyspieszenia i praktycznie brak hałasu w związku z pracą silnika – charakterystyczny odgłos pracującego silnika elektrycznego jest wręcz ciekawy i przyjemny. Leaf jest w środku bardzo cichy i dopiero od około 90 km/h szum powietrza opływającego samochód staje się wyraźny. Niższe natężenie hałasu zmniejsza zmęczenie podróżą oraz pozwala w znacznie większym stopniu cieszyć się muzyką wydobywającą się z głośników.
     
    Leaf drugiej generacji wyposażony jest w akumulator litowo-jonowy o napięciu 350V i pojemności 40 kWh. Według producenta zapewnia on zasięg 389 kilometrów w cyklu miejskim i 270 w cyklu mieszanym. Uważam, że takie wyniki są praktycznie niemożliwe do osiągnięcia – realnie to około 250 kilometrów, choć nie odważyłem się doprowadzić Leafa do bardzo niskiego poziomu naładowania akumulatora.
     
    Jeśli chodzi o czasy ładowania, to pełne naładowanie akumulatora zajmuje 21 godzin z gniazdka domowego, 7,5 godziny z ładowarki 32 A i niecałą godzinę do 80% z szybkiej ładowarki 50kW. W moim teście od 17% do 94% Leaf z CHAdeMO naładował się w 52 minuty, dostarczając 30,3 kWh, co uważam za bardzo dobry wynik. Dzięki takiej szybkości ładowania Leaf może być traktowany nie jako ciekawostka na rynku motoryzacyjnym, lecz w pełni użyteczny samochód miejski.
     
    Leafa należy pochwalić też za właściwości jezdne. Samochód zaskakująco dobrze się prowadzi, nawet przy bardziej dynamicznej jeździe. Zawieszenie jest bardzo udanym kompromisem pomiędzy komfortem miękkości przy pokonywaniu nierównych dróg i twardości, jeśli mowa o stabilności auta w zakrętach. Układ kierowniczy jest wystarczająco dokładny i gwarantuje dobre wrażenia z jazdy. Przy ciężkiej nodze należy najbardziej uważać na spadający w mgnieniu oka zasięg, bo do takiej sytuacji można doprowadzić znacznie szybciej, niż przy spokojnej jeździe. Prowadzenie poprawiać mają inteligentne systemy kontroli toru jazdy i kontroli ruchów nadwozia.
     
    Jak w każdym modelu Nissana, cieszy obecność szerokokątnych kamer dookoła samochodu dających podgląd w formie rzutu z góry, co jest przydatne przy parkowaniu. Testowany model nie był niestety wyposażony w funkcję automatycznego parkowania, posiadał natomiast inteligentny tempomat i przydatną opcję ostrzegania o ruchu poprzecznym podczas cofania.
     
    Podsumowanie
     
    Mnie pomysłem na auto “zero emission” Nissan kupił. Napęd elektryczny w tym wypadku ma głównie zalety i jeśli dojdziemy do wniosku, że jesteśmy w stanie ładować Leafa nie rzadziej niż raz na 250 kilometrów to, poza wysoką ceną wynoszącą ok. 160 000 złotych za testowany model, nie widzę przeszkód w jego wyborze jako samochodu do miasta. To kompletna, dopracowana propozycja Nissana, która nie tylko nie ma się czego wstydzić, ale także jest w stanie popchnąć rynek motoryzacyjny w kierunku aut w 100% elektrycznych.
  5. homzik
    Samochody elektryczne, z racji niewielkich zasięgów i czasu potrzebnego na ładowanie akumulatora, nie są brane pod uwagę jeśli chodzi o wyruszanie w trasę. Jak natomiast sprawdzi się cichutkie auto o emisji na poziomie 0 g/km w środowisku typowo miejskim?
     
    Najważniejsze dane techniczne
    Silnik: elektryczny Moc maksymalna: 82 KM (60 kW) Maksymalny moment obrotowy: 160 Nm Skrzynia biegów: automatyczna Napęd: tył Przyspieszenie 0-100 km/h: 11,5 sekundy Prędkość maksymalna: 130 km/h Pojemność bagażnika: 220 litrów Typ nadwozia: hatchback Liczba drzwi/miejsc: 2/2 Wymiary (dł./szer./wys.): 2727 x 1559 x 1565 mm Rozstaw osi: 1867 mm Masa własna: 945 kg Cena wersji podstawowej z napędem Electric Drive: 94500 zł Cena egzemplarza testowego: 121000 zł

     

    Z zewnątrz
     




     
    Samochody marki smart są bardzo charakterystyczne i wyróżniają się z tłumu swoim niecodziennym wyglądem. O ile estetyka dość „kwadratowej” (mimo zaokrąglonych krawędzi) formy może być dla niektórych dyskusyjna, o tyle w mieście ma swoje niewątpliwe zalety – samochód o długości 2,69 metra (pozostałe wymiary to 1,89 metra szerokości i 1,56 metra wysokości) zmieści się dosłownie wszędzie. Linie nadwozia nie są bardzo wyraziste, a smukłości sylwetki przeczy „spłaszczona” maska i koła, które praktycznie wyznaczają początek i koniec pojazdu. Testowany model, zgodnie z ostatnią modą, został polakeriowany na dwa kolory – czarny z zielonymi słupkami, progami oraz tylnym nadkolem. O elektrycznej odmianie świadczy niewielki napis na masce oraz ikona z boku pojazdu Na grillu, oprócz logo marki, znajdują się dwa zamki, które pozwalają otworzyć maskę (co ciekawe – zdejmowaną). Podobna kratka zdobi przedni zderzak i jest wycięta pośrodku, robiąc miejsce dla wyjątkowo widocznego czujnika. Z tyłu pojazdu widać ciekawe, kwadratowe reflektory tylne i niewielką, acz proporcjonalną do auta szybę. Uroku testowanemu smartowi dodają świetne, czarne, 16-calowe felgi, a ponadto samochód posiada też bezramkowe szyby w drzwiach. Dodatkowym akcentem jest imitacja wlotu powietrza, umieszczona symetrycznie po przeciwnej stronie niż gniazdo ładowania. Testowana wersja wyposażona była w ręcznie odsłanianą szybę dachową.
     



     
    Wewnątrz
     
    Wnętrze smarta zawiera wszystko, co mieć powinno… i nic ponadto. Z poziomu ładnej kierownicy można nastawić tempomat, dostosować głośność zestawu audio oraz zmienić ustawienia samochodu z pomocą nie do końca intuicyjnego interfejsu kolorowego wyświetlacza na tablicy rozdzielczej. Kierownica jest dość wygodna i ma duży kąt obrotu, natomiast w testowanej wersji nie była ona niestety regulowana. Wspomniany już wyświetlacz otoczony jest analogowym prędkościomierzem, którego skala kończy się na 160 km/h. Przy lewej krawędzi deski rozdzielczej umieszczono analogowe wskaźniki naładowania baterii oraz aktualnego zużycia (bądź odzyskiwania) energii akumulatora. Uwagę zwracają okrągłe kratki nawiewu wystające z naturalnej bryły deski rozdzielczej. Obracają się one w każdej osi, co pozwala na dostosowanie kierunku bądź zamknięcie konkretnego wlotu. W niecodzienny sposób przebiega także regulacja temperatury automatycznej klimatyzacji – robi się to za pomocą mechanicznego suwaka, gdzie na dodatek wybrana liczba stopni jest powiększona przez lupkę. Ponad intuicyjnym panelem klimatyzacji umieszczono dotykowy, kolorowy wyświetlacz, który służy do obsługi zestawu audio, nawigacji, a także ustawień samochodu. Sam interfejs systemu odchudziłbym o niektóre animacje, tak aby w zamian uzyskać większą responsywność. W dolnej części konsoli środkowej przewidziano miejsce na dwa uchwyty na kubki, ale niestety bez żadnej dodatkowej półki np. na telefon komórkowy. Na gniazdo zapalniczki miejsce znalazło się dopiero w okolicy zapinki pasów bezpieczeństwa. Co ciekawe, mimo nowoczesnego silnika, samochód wyposażony jest w tradycyjny kluczyk i hamulec postojowy.
     










     
    Wnętrze, zważywszy na bryłę auta, jest zaskakująco przestronne, a w środku dobrze czuć będą się nawet wysokie osoby. Fotele w przypadku miejskich dystansów będą wystarczająco komfortowe, ale nie da się wyregulować zagłówka ani podparcia lędźwiowego. Niestety materiały, z jakich wykonano wnętrze, są co najwyżej przyzwoite. We wnętrzu nie brakuje też czarnego, błyszczącego plastiku. Pojemność bagażnika określono na 260 litrów, przy czym należy wziąć pod uwagę, że za fotelami do dyspozycji są tylko małe schowki i odpada ewentualna przestrzeń bagażowa na tylnej kanapie dostępna w większości innych pojazdów. Aby dostać się do przestrzeni bagażowej możemy otworzyć wyłącznie szybę (do góry), bądź także klapę bagażnika (do dołu).
     
    Prowadzenie
     
    smart fortwo electric drive wyposażony jest w silnik o mocy ciągłej 41 kW, mocy maksymalnej 60 kW oraz momencie obrotowym na poziomie 160 Nm. Takie parametry przekładają się na 11,5 sekundy do “setki” oraz 130 km/h prędkości maksymalnej. Należy jednak wziąć pod uwagę, że silnik w smarcie naprawdę żwawo osiąga około 70 km/h i dopiero od tej wartości przyspieszenie spada. Nie ma też żadnego problemu z utrzymaniem płynności ruchu na miejskich trasach o ograniczeniu 80 km/h, a prawdopodobnie także na pozamiejskich “dziewięćdziesiątkach”. Ogromną zaletą silnika elektrycznego jest brak skrzyni biegów, dzięki czemu przyspieszanie jest bardzo płynne, a moment obrotowy dostępny jest bez martwienia się o odpowiednio wysokie obroty silnika spalinowego. Drugim plusem jest kultura pracy silnika, który jest bardzo cichy nawet przy dużym przyspieszeniu.
     
    W smarcie zamontowano litowo-jonową baterię o pojemności 17,6 kWh i deklarowanym zasięgu 160 kilometrów. Niestety przy ujemnych temperaturach otoczenia i dynamicznej jeździe nie dane mi było zobaczyć na wskaźniku zasięgu trzycyfrowej liczby, co mnie martwi, bo znacznie ogranicza to funkcjonalność auta, szczególnie przy niewielkich aktualnie możliwościach szybkiego doładowania smarta na mieście. Niewielki zasięg powoduje, że każdą podróż należy przekalkulować pod kątem jej długości. Ciągle ma się też z tyłu głowy, że praca m. in. klimatyzacji również negatywnie odbija się na zasięgu, co może przekładać się na zmniejszanie komfortu podróży celem zaoszczędzenia baterii. Smarta możemy ładować przy pomocy zwykłego gniazdka elektrycznego (co trwa ponad sześć godzin) bądź korzystając z ładowarki o ustandaryzowanej wtyczce typu 2 (3,5 godziny przy mocy 4,6 kW, a po udostępnieniu przez smarta szybszej ładowarki 22 kW ma trwać godzinę). Zakładając conocne ładowanie samochodu z gniazdka w domu i dostęp do szybkich ładowarek na mieście, czasy te należy uznać za akceptowalne.
     
    Smarta prowadzi się komfortowo, acz oczywiście nie uświadczymy tu “płynięcia” po drodze mimo nierówności jak w większych samochodach. Opisywany samochód, zwłaszcza z takimi felgami, jest dość twardy. Trzeba też przyzwyczaić się do zjawiska rekuperacji (odzyskiwania energii z hamowania), którego efektem jest częste “hamowanie silnikiem” przez samochód. Smart na podstawie odczytu z radaru o sytuacji na drodze przed nim dobiera odpowiednią moc odzyskiwania bądź też robi to za każdym razem, gdy aktywny jest tryb eco. Należy wziąć również pod uwagę niewielką szerokość opon, która utrudnia poruszanie się po ośnieżonej bądź obłoconej nawierzchni (natychmiastowa aktywacja kontroli trakcji, wyraźnie gorsza trakcja) w zimie.
     
    Zastrzeżenia mam też do pracy klimatyzacji, która w trybie automatycznym ustawia drugi poziom mocy wentylatorów, co jest wyraźnie słyszalne w środku pojazdu. Ogrzewanie działa też dość wolno i niestety nie aktywuje się dopóki nie uruchomimy pojazdu (a więc nie ogrzejemy się podczas ładowania smarta). Na pewno na plus zaliczyć należy dobrą widoczność sytuacji dookoła pojazdu z pozycji kierowcy. W połączeniu z niewielkimi wymiarami auta (2695 x 1663 x 1555 mm) i wręcz fenomenalnym promieniem skrętu smart nie pozostawia złudzeń - jest samochodem typowo miejskim i w tym środowisku czuje się najlepiej.
     
    Podsumowanie
     
    smart fortwo electric drive budził we mnie skrajne uczucia. Z jednej strony to zwinny, idealny do miasta pojazd o nowoczesnym, elektrycznym napędzie, a z drugiej strony jednak jego ograniczony zasięg i malutka przestrzeń bagażowa każą mocno przemyśleć zasadność zakupu. Nie można jednak zaprzeczyć, że bezemisyjne napędy stanowią przyszłość, a opłacalność zakupu pojazdu elektrycznego będzie tylko rosła. Trzecia generacja smarta fortwo jest dostępna od kwoty 46600 zł, natomiast odmiana electric drive to wydatek co najmniej 94500 zł.
  6. homzik
    Zazwyczaj, gdy producent aut dodaje do nazwy modelu przedrostek „nowy”, świadczy to o mniejszym lub większym odświeżeniu dotychczasowej wersji. W przypadku Micry odnoszę jednak wrażenie, że projektanci Nissana usiedli nad pustą kartką i stworzyli samochód od nowa. Jak zatem wypadła zupełnie nowa Micra?
     
    Najważniejsze dane techniczne:
    silnik: benzynowy, 0,9 litra moc: 90 KM przy 5500 RPM maksymalny moment obrotowy: 140 Nm przy 2250 RPM skrzynia biegów: 5-biegowa, manualna, napęd na przednie koła spalanie na 100 kilometrów: 6,5 litra (miasto), 3,7 litra (trasa), 4,8 litra (średnie) prędkość maksymalna: 175 km/h przyspieszenie 0-100 km/h: 12,1 sek. pojemność bagażnika: 300 litrów cena wersji podstawowej:45 990 zł cena wersji testowej: 69 890 zł

     

    Z zewnątrz
     
    Oczywiście to kwestia subiektywna, ale jak dla mnie nowa Micra wygląda świetnie. Przez długość całego auta poprowadzona jest wyraźna linia, która w sposób naturalny wychodzi z chromowanej ramki pod maską i wchodzi w światła tylne. Uwagę zwracają także przednie reflektory w technologii Full LED, rozciągnięte wzdłuż samochodu ze światłami dziennymi w kształcie, jak to określa Nissan, bumeranga. Japońskich projektantów należy pochwalić szczególnie za wygląd przodu – patrząc na zdjęcie en face Micra w ogóle nie wygląda jak tani, kompaktowy samochód. Testowana wersja Bose Personal Premium Edition polakierowana została na szaro i oklejona naklejkami. Kontrast dodatkowo zwiększają elementy zderzaków, lusterka, dolne części drzwi, ramiona felg oraz pasy na masce i dachu. Swój urok mają też duże, 17-calowe felgi oraz opony o dosyć niskim profilu. Wyjątkowość opisywanej edycji podkreśla też wstawka z logo Bose na drzwiach kierowcy. Klamkę tylnych drzwi schowano na wysokości szyby bocznej, a tylny słupek polakierowano na czarno, co razem ze spojlerem dachowym dodaje Micrze smukłości. Nissan nie ukrył anteny radia, pozwalając jej wyraźnie wystawać ponad linię samochodu. Boczne i tylna szyba są przyciemnione. W obliczu dyskusyjnej estetyki poprzednich wersji Micry, jej piąta generacja wyznacza trendy odnośnie wyglądu aut miejskich.
     














     
    Wewnątrz
     
    Wnętrze Micry również wygląda bardzo dobrze. Testowana wersja wykończona została na pomarańczowo, którego to koloru użyto na desce rozdzielczej, w okolicy skrzyni biegów oraz na obiciach foteli. Materiały są przyjemne w dotyku, a ich jakość, gdy skonfrontować je z ceną auta, pozytywnie zaskakuje. Co prawda interfejs wyświetlany na siedmiocalowym ekranie nie jest najpiękniejszy, ale za to przejrzysty i intuicyjny. Inne zalety to obecność wielu przycisków fizycznych po bokach ekranu, które ułatwiają nawigację po systemie oraz wbudowany napędy CD, z którego coraz więcej producentów rezygnuje. Klimatyzacji o niewielkiej (aczkolwiek wystarczającej) liczbie ustawień poświęcono panel poniżej ekranu, pod którym to przewidziano miejsce (podświetlane!) na smartfona. Pokryta skórą, delikatnie ścięta u dołu kierownica wyposażona została w pokaźną liczbę przycisków do obsługi multimediów, telefonu, tempomatu oraz wyświetlacza umieszczonego pomiędzy zegarami. Ten ostatni może wyświetlać informacje z komputera pokładowego, a także prędkość pojazdu, wskazówki nawigacji, bądź umożliwiać regulację niektórych ustawień samochodu.
     
    Miejsca w środku dla pasażerów z przodu wystarczy w zupełności, co innego z tymi zajmującymi tylną kanapę. Z uwagi na dość agresywną linię dachu, sufit nad tylną kanapą jest dość nisko, przez co wyżsi pasażerowie mogą narzekać na niedostatek przestrzeni nad głową. Nie lepiej wygląda sprawa z miejscem na nogi, bo przy odsuniętym fotelu kierowcy (nawet takiego o średnim wzroście) odległość pomiędzy jego fotelem a tylną kanapą jest nieduża. To jeden z elementów, które klasyfikują Micrę jako samochód miejski - w trasie raczej tylko dwójka pasażerów będzie mogła mówić o komfortowej podróży. Warto przy tym dodać, że szyby z tyłu otwierane są korbką, nawet w najwyższej wersji wyposażenia.
     
    Regulowany w całości mechanicznie fotel jest dość wygodny i przyzwoicie trzyma w zakrętach. Niestety brakuje regulacji podparcia lędźwiowego, za to w chłodniejsze dni można dość szybko podgrzać przednie fotele. Na pozycję za kierownicą, nawet w przypadku dłuższych podróży, raczej nikt nie będzie narzekał.
     
    Testowany model wyposażony był w zestaw głośników sygnowany logiem znanej marki Bose. Brzmiał on bardzo dobrze i, na szczęście, nie zalewał całego dźwięku niskimi częstotliwościami. O dziwo jedyną możliwością dostosowania brzmienia jest zwiększenie bądź zmniejszenie ilości niskich lub wysokich tonów - często rozbudowane systemy głośnikowe oferują więcej ustawień. Bose umieściło dodatkową parę głośników w zagłówku kierowcy, co ma zwiększać wrażenie przestrzenności dźwięku. Ja uznałem to raczej za ciekawostkę niż za niezbędny element wyposażenia wnętrza, bo o ile rzeczywiście słychać różnicę, o tyle nie przekonuje mnie ona do obowiązkowego posiadania takiego dodatku.
     
    Bagażnik ma pojemność 300 litrów.
     









     
    Prowadzenie
     
    Testowany model wyposażony był w silnik benzynowy o oznaczeniu IG-T 90, co oznacza pojemność 0,9 litra, turbodoładowanie oraz moc 90 koni mechanicznych. Taka jednostka rozpędza Micrę do maksymalnie 175 km/h, a “setka” pojawia się na liczniku po 12,1 sekundy. Nie są to oszałamiające osiągi i z pewnością nie porwą żadnego kierowcy z rajdowymi ambicjami. Micra ma się sprawdzać w mieście, a do tego zadania oferowane przez Nissana silniki wystarczają. W przypadku żwawego ruszania z miejsca odczuwalny jest niestety niedosyt mocy na niskich obrotach, szczególnie na drugim biegu. Zaletą silnika jest natomiast przyzwoite spalanie - niewiele ponad 6 litrów.
     
    Pochwalić muszę pracę skrzyni biegów - kolejne przełożenia wskakują pewnie i dość szybko. Niestety do dyspozycji mamy tylko pięć biegów, co po raz kolejny potwierdza miejską naturę opisywanego auta. Zawieszenie cały czas przypomina nam, że siedzimy w niskim aucie, ale właśnie tego się spodziewałem. Prawdopodobnie wpływ na to mają także duże felgi, ale dzięki temu samochód przynajmniej pewnie prowadzi się w zakrętach. Miejscami podczas jazdy daje się odczuć podsterowność, z którą producent walczy systemem “Trace control”, który “szczypie” hamulce. Układ kierowniczy chodzi z równomiernym, idealnym oporem i do tego aspektu nie mam żadnych zastrzeżeń.
     
    W parkowaniu pomaga zestaw kamer i czujników - Micra wyposażona jest w podgląd przestrzeni za pojazdem, przed pojazdem oraz, na widoku z góry, dookoła samochodu. Znam to rozwiązanie z większych modeli Nissana i uważam je za świetną pomoc przy manewrowaniu, nawet biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary auta. Podejrzeć można także obszar w okolicy prawego reflektora.
     
    Testowany samochód jest niestety dość głośny, co daje się odczuć już przy prędkości około 80 km/h. Psuje to niestety efekt dobrego zestawu audio oraz męczy w dłuższej trasie. Silnik także nie należy do najcichszych, co przy bardziej dynamicznej jeździe na wyższych obrotach od razu słychać w kabinie.
     
    Podsumowanie
     
    O ile nowej odsłonie Micry można próbować zarzucić stosowanie silników o małej pojemności czy niewiele miejsca dla pasażerów z tyłu, to już nie można jej odmówić świetnego wyglądu i ogólnej przyjemności z prowadzenia. Piąta generacja Micry to ogromna zmiana na plus i wkrótce opisywane auto powinno zyskać sporą popularność. Ceny rozpoczynają się od 45990 zł i rosną do prawie 70 tysięcy w przypadku testowanej wersji. Wielu uzna to na pewno za zbyt wysoką cenę jak na Micrę, lecz na szczęście wersja z przyzwoitym wyposażeniem to koszt około 55000 złotych.
  7. homzik
    CK350 to podstawowa klawiatura mechaniczna Cooler Mastera. Jest pełnowymiarowa, ma klasyczny układ klawiszy z podświetleniem RGB i częściowo aluminiową obudowę. Przetestowałem wersję z czerwonymi przełącznikami marki Outemu.
     
    Cooler Master odświeżył ostatnimi czasy ofertę klawiatur mechanicznych. Do sprzedaży trafiło aż dziesięć nowych modeli, w tym cała seria o oznaczeniu CK, która skupia bardziej przystępne cenowo “mechaniki”, wyposażone w przełączniki Outemu oraz Gateron. Producent postawił na proste, ale nadal nowoczesne wzornictwo i konstrukcje pozbawione udziwnień. Widać zatem pewne oszczędności, ale wydają się one być rozsądne. Jak sprawdza się najtańsza klawiatura z serii CK i czy przełączniki Outemu mocno odstają jakością od Cherry MX?
     
    Specyfikacja Cooler Master CK350
    interfejs: USB 2.0 przełączniki: Outemu Red, Blue lub Brown żywotność przełączników: odświeżanie: 1000 Hz (1 ms) podświetlenie: RGB funkcje: tryb gamingowy, prowadnice na kabel, sterowanie multimediami długość kabla: 180 cm wymiary: 440 x 140 x 45 mm masa: 1,1 kg

     

    Wyposażenie
     
    Klawiatura jest zapakowana w solidne, kartonowe pudełko i zabezpieczona wewnątrz foremką z tworzywa sztucznego. Oprócz niej w zestawie są jeszcze przyrząd do zdejmowania nasadek oraz instrukcja obsługi. Narzędzie do wymiany nasadek prezentuje się nienagannie – to metalowe „szczypce” z wygodną rączką wyposażoną w oczko, ułatwiające wypinanie klawiszy.
     



     
    Konstrukcja i wykonanie
     
    Producent postawił na minimalizm, ale trochę bardziej nowoczesny niż w przypadku klawiatur z serii Masterkeys. Obudowa klawiatury jest co prawda wykonana z matowego tworzywa sztucznego, ale już blat klawiszy to szczotkowane aluminium w kolorze „gun metal”, efektownie zagięte przy przedniej krawędzi. Dzięki wielokolorowemu podświetleniu RGB wzornictwo wpada w oko. Muszę przyznać, że CK350 wizualnie przypadła mi do gustu – wygląda poważnie i uniwersalnie.
     






     
    Układ klawiatury bazuje na QWERTY US – Enter jest wąski, a lewy Shift długi i pozbawiony towarzysza w postaci ukośnika. Zachowano typowe odstępy pomiędzy blokami klawiszy i ogólne wymiary nasadek, które są wykonane z tworzyw ABS. Mają one lekko wklęsły kształt, są matowe i posiadają precyzyjnie naniesione laserowe nadruki. Czcionki mają średni rozmiar, a efektownie rozświetlają je diody RGB, które są jasne i nasycone. Główne oznaczenia są podświetlenie lepiej, ponieważ znajdują się bezpośrednio nad diodami. Oznaczenia funkcji alternatywnych (np. znaki interpunkcyjne) są już ciemniejsze, ale nadal czytelne.
     






     
    Modyfikacje w obrębie układu dotyczą jedynie klawisza funkcyjnego z logo Cooler Mastera, który znajduje się w miejscu prawego klawisza specjalnego Windowsa. Okazuje się, że nie zabrakło dodatkowego klawisza Windows – producent zastąpił nim klawisz menu kontekstowego, umieszczając klawisz tuż obok przycisku funkcyjnego. W obrębie klawiatury widać także dodatkowe oznaczenia, czyli kłódkę na lewym klawiszu Windows, przełączniki profilów w klawiszach F1-F4, sterowanie multimediami w F5-F8 oraz uruchamianie narzędzi w F9-F12. W strzałkach oraz bloku sterowania kursorem (Insert-Page Down) schowano sterowanie podświetleniem RGB. Nad blokiem numerycznym są trzy klasyczne diody w kolorze białym – NumLock, CapsLock oraz ScrollLock.
     





     
    Obudowa klawiatury przyciąga wzrok nie tylko aluminiowym blatem, ale także niezabudowanymi przełącznikami. Są one odkryte i wyeksponowane, przez co podświetlenie jest widoczne także wokół klawiszy i lekko rozświetla otoczenie. Boki klawiatury są płaskie, pozbawione dodatkowych elementów. Na spodzie znajdują się specjalne rowki, tzw. prowadnice na kabel. Przewód mierzy 180 cm i został zamocowany na stałe, ale można go poprowadzić tak, by wychodził z lewej strony, ze środka lub z prawej strony tylnej krawędzi. Niestety kabel jest pozbawiony oplotu, ale zakończony solidną wtyczką USB z filtrem ferrytowym. Na obudowie nie zabrakło podkładek silikonowych (łącznie pięciu) oraz rozkładanych, jednostopniowych stopek z ogumowanymi krawędziami.
     


     
    Wykonanie nie zawodzi – klawiatura jest ciężka (1,1 kg), a konstrukcja zwarta. Obudowa pracuje tylko minimalnie przy silnym naciskaniu od góry oraz próbie wygięcia konstrukcji. Jakość materiałów jest bardzo dobra, co dotyczy także tworzyw, dobrze spasowanych i poprawie obrobionych. Niższą cenę zdradza jedynie kabel ze śliską, gumową izolacją.
     



     
    Oprogramowanie
     
    Cooler Master stawia na konfigurację klawiatury z poziomu klawiszy, co jest pożądane przez wielu użytkowników – nie trzeba wgrywać dodatkowych programów, które często bywają wątpliwej jakości. Producent oferuje co prawda opcjonalne oprogramowanie Cooler Master Portal, ale niestety model CK350 nie jest z nim kompatybilny.
     
    Testy praktyczne
     
    W praktyce nie ma większych niespodzianek – klawiatura nie przesuwa się w trakcie obsługi, silikonowe podkładki spełniają swoje zadanie, do czego przyczynia się także odpowiednia masa konstrukcji. Ergonomia jest dobra, ale trzeba pamiętać, że klawiatura jest pozbawiona podpórki pod nadgarstki. Co prawda przednia krawędź jest wąska i ścięta, więc dłonie nie zahaczają o nią, ale nadgarstki są i tak zadarte, nawet jeśli nie korzystamy ze stopek. Konstrukcja sama w sobie jest lekko skośna i to moim zdaniem w pełni wystarcza do komfortowego grania lub pisania – nie czułem potrzeby rozkładania stopek.
     
    Lubię wyeksponowane klawisze z prostego powodu – konserwacja klawiatury jest banalna. Zdejmowanie nasadek nie stanowi wyzwania, a czyszczenie urządzenie nie jest problemem – wystarczy sprężone powietrze lub pędzelek. Cieszę się, że zaimplementowano także prowadnice na kabel, co pozwala na wygodne ominięcie nogi monitora. Sam kabel sprawdza się nieźle – łatwo go rozprostować, a przy tym jest elastyczny.
     
    Obsługa klawiatury jest łatwa, ale warto zajrzeć do instrukcji. Możliwości są jednak ograniczone – klawiatura nie obsługuje funkcji makr, nie zarejestrujemy też sekwencji klawiszy. Konfiguracja ogranicza się do włączania trybu gier (FN + lewy klawisz Windowsa), który blokuje oba klawisze Windows, a także sterowania podświetleniem. Pod tym ostatnim względem możliwości są imponujące – można zmieniać tryby do gier, podświetlające klawisze używane np. w strzelankach lub MMO (F1-F4) oraz wybierać spośród trzynastu efektów (FN + Insert), także z wersjami alternatywnymi (FN + DEL). Regulację szybkości schowano w Page Up i Down, jasności w strzałkach pionowych, a zmianę barw efektów w strzałkach poziomych. Animacji jest mnóstwo, jak np. efektowne fale, stonowane przejścia kolorów, pstrokate przejścia i wiele innych, ale nie brakuje też podświetlenia jednolitego oraz swobodnej konfiguracji. Kombinacja FN + Home rozpoczyna ręczną konfigurację podświetlenia, a FN + END zapisuje nasze dzieło. Taka operacja jest jednak dość pracochłonna – kolory poszczególnych klawiszy zmienia się naciskając je wielokrotnie, a dostępne jest osiem barw. Cóż, w takich chwilach zaczyna brakować oprogramowania.
     
    Często trafiam na opinie, że przełączniki Cherry MX są najlepsze, że wszystko inne to marne podróbki z problemami. Rzeczywiście nie zawsze poziom alternatywnych rozwiązań jest satysfakcjonujący, ale uważam, że to już w dużej mierze nieaktualne stwierdzenie. Gdybym nie wiedział, że w modelu CK350 zastosowano przełączniki Outemu Red, z łatwością pomyliłbym je z Cherry MX. Trafiałem na klawiatury z tymi przełącznikami, które miały wyraźnie poprzekrzywiane nasadki lub różniły się klikiem. W przypadku modelu CK350 takie bolączki nie występują – klawisze są równe, mają identyczny skok i cechują się bardzo dobrym działaniem. Odskok jest sprężysty, a dno przełącznika twarde, do czego przyczynia się sztywny, aluminiowy blat. Rezonowanie sprężynek jest zminimalizowane, klawiatura „dzwoni” tylko minimalnie. Testowałem znacznie droższe klawiatury z Cherry MX, które rezonowały dużo głośniej.
     
    Długie klawisze są stabilizowane i rejestrowane poprawnie bez względu na punkt wciskania, a wszystkie przełączniki odskakują poprawnie. Nie ma także problemów z ghostingiem – klawisze są rejestrowane bezbłędnie bez względu na ilość jednocześnie aktywowanych przełączników. Hałas jest typowy dla liniowych przełączników o skoku 4 mm z punktem aktywacji w połowie i ogranicza się właściwie do stukotu spowodowanego dołowaniem przełączników – nie słychać szurania lub skrzypienia mechanizmów. W trakcie testów wielokrotnie byłem pod wrażeniem CK350 – z satysfakcją pisałem (mimo że wolę do tego przełączniki brązowe) oraz grałem w nowości dla pojedynczego gracza (Metro Exodus, Far Cry New Dawn), jak i tytuły sieciowe (Battlefield V, Apex Legends).
     
    Podsumowanie
     
    Cooler Master CK350 to podstawowa klawiatura, której możliwości jednak nie zawodzą. Jestem pod wrażeniem wzornictwa oraz wykonania. Zaskoczyła mnie jakość podświetlenia RGB, doceniłem prowadnice na kabel oraz wyeksponowane przełączniki. Nie mam także zarzutów odnośnie działania klawiszy – Outemu Red spisały się zaskakująco dobrze. W czasie testów nie natrafiłem na żadne niespodzianki.
     
    Nie każdy lubi oprogramowanie do klawiatur, ale w tym przypadku taka opcja byłaby mile widziana – przyspieszyłaby ręczną konfigurację podświetlenia. Przydałaby się także możliwość rejestrowania makr, czego opisywana klawiatura nie potrafi. To jednak zrozumiałe, bo motywem przewodnim był w jej przypadku minimalizm, nie tylko wizualny, ale także funkcjonalny.
     
    Klawiatura nie jest jeszcze dostępna w Polsce, ale powinna kosztować około 300 zł, zważywszy na to, że model wyższy CK550 to koszt 350 zł. Moim zdaniem relacja jakości do ceny jest bardzo dobra, a klawiatura warta zakupu. Warto zainteresować się także pozostałymi modelami, które są kompatybilne z oprogramowaniem producenta. Moją uwagę zwrócił szczególnie kompaktowy model CK530, pozbawiony bloku numerycznego (TKL).
     
    Zalety:
    + świetne wzornictwo
    + klasyczny układ bez specjalnych modyfikacji
    + bardzo dobre wykonanie
    + rewelacyjne podświetlenie RGB
    + estetyczne i czytelne nadruki
    + niezła ergonomia
    + wyeksponowane przełączniki
    + prowadnice na kabel
    + bezproblemowe działanie przełączników
     
    Wady:
    - brak podpórki pod nadgarstki
    - brak obsługi makr
    - brak kompatybilności z oprogramowaniem Cooler Master Portal
    - przewód bez oplotu
  8. homzik
    Dacia Duster to prawdopodobnie najbardziej opłacalny samochód jeśli weźmiemy pod uwagę stosunek kubatury pojazdu do każdej wydanej złotówki. Czy nowy Duster ma jednak w porównaniu z konkurencją więcej zalet?
     
    Najważniejsze dane techniczne testowanego modelu:
    Napęd: na przednie koła Skrzynia biegów: manualna, 6 biegowa Norma emisji spalin: Euro 6 Pojemność silnika: 1461 cm3 Liczba cylindrów/zaworów: 4/8 Moc maksymalna: 110 KM przy 4000 obr./min Maksymalny moment obrotowy: 260 Nm przy 1750 obr./min Przyspieszenie: 0-100 km/h: 11,8 sek. Prędkość maksymalna: 171 km/h Pojemność zbiornika paliwa: 50 litrów Zużycie paliwa na 100 km w cyklu miejskim/pozamiejskim/mieszanym: 4,5/4,4/4,4 litra Pojemność bagażnika minimalna/maksymalna: 445/1478 litrów

     

    Z zewnątrz
     
    Nowy Duster nie wygląda źle. Co więcej, wygląda na droższego niż faktycznie kosztuje. Samochód jest masywny i po prostu spory (4341 x 2052 x 1693 mm). Jego bryła jest bardzo prosta – symetryczne przetłoczenie na masce to największe szaleństwo jeśli chodzi o kształt karoserii. Sporo elementów nawiązuje do typowych samochodów terenowych: czarne, plastikowe osłony w dolnej części karoserii, spory prześwit i oczywiście orurowanie. Uwagę zwracają też duże, wysokie relingi. Producentowi wyraźnie podoba się nazwa tego modelu, bo poza sporym napisem na klapie bagażnika oznaczenie modelu znalazłem także (po obu stronach) na: przednich reflektorach, plastikowych listwach na przednich drzwiach, relingach oraz na progach (podświetlane). Testowany egzemplarz Dustera wyposażony był w szesnastocalowe, aluminiowe felgi, które wyglądają na troszkę za małe – dużo bardziej do gustu przypadły mi “siedemnastki” z materiałów reklamowych. Przód samochodu to spore, prostokątne reflektory, srebrne, ciekawe ramki na grillu i zaciągnięty wysoko na karoserię zderzak. Smacznym akcentem są lusterka boczne w kolorze satynowego chromu. Światła tylne na planie kwadratu wyglądają ciekawie, ale mi jednoznacznie kojarzą się ze światłami z Jeepa Renegade. Uwagę zwraca także niestandardowy kształt tylnej szyby i, niestety, niezabudowane miejsce na kluczyk na drzwiach kierowcy.
     















     
    Wewnątrz
     
    Wnętrze Dustera zaprojektowane jest prosto, a nawet bardzo prosto. Na szczęście udało się uniknąć stosowania błyszczącego plastiku. Na kierownicy znalazły się przyciski do obsługi tempomatu i komputera pokładowego. Radiem sterujemy z dodatkowej manetki umieszczonej za kierownicą, co uważam za wygodne rozwiązanie. Tam też umieszczono przycisk natychmiastowego wyciszenia dźwięku, czego brakuje mi w niektórych samochodach. Bardzo proste i czytelne zegary rozdzielone zostały niewielkim, pionowym wyświetlaczem pokazującym dane z komputera pokładowego. Po lewej stronie od kierownicy znajdziemy... tylko regulację lusterek elektrycznych.
     







     
    Sercem centralnej kolumny jest siedmiocalowy, delikatnie skierowany w kierunku kierowcy kolorowy, dotykowy ekran. Jego interfejs również jest bardzo prosty, ale jednocześnie intuicyjny i czytelny. Dzięki opcji “Media Nav Evolution” samochód wyposażony jest w nawigację GPS, połączenie Bluetooth oraz wejścia USB i AUX – miejsca na płyty CD brak. Na niektóre operacje nawigacji niestety trzeba czasem poczekać, szczególnie na wyznaczenie trasy. Wadą ekranu jest niski kontrast (przy odpowiednio odbijającym się słońcu czytelność jest ograniczona) oraz wysoki poziom czerni, co rozprasza nocą.
     





     
    Poniżej ekranu, w panelu, jednym z przycisków jest aktywacja trybu ECO. Po jego aktywacji najbardziej wyraźny efekt to opóźniona i zmniejszona reakcja Dustera na pedał przyspieszenia. Testowany model wyposażony był w klimatyzację manualną, którą sterujemy przy pomocy trzech pokręteł. Nie pociesza umiejscowienie uchwytów na kubki na wysokości oparcia przednich foteli – okrągłe wycięcie w okolicy gniazda zapalniczki jest zbyt płytkie.
     
    Ergonomia foteli i pozycja za kierownicą są poprawne i raczej nie będą przeszkadzać w podróży. Do dyspozycji kierowcy jest też podłokietnik i, co dla mnie ważne, regulowane podparcie odcinka lędźwiowego. Na tylnej kanapie miejsca nad głową nie brakuje (w końcu Duster jest wysoki), ale przestrzeń na nogi nie jest imponująca. Zyskuje na tym natomiast bagażnik, który ma pojemność 445 litrów. Miłym dodatkiem jest też schowek pod fotelem pasażera.
     

     
    Prowadzenie
     
    Testowany model wyposażony był w silnik 1.5 dCi 110 S&S. Jednostka o tym oznaczeniu to turbodoładowany Diesel o mocy 110 KM i maksymalnym momencie obrotowym 260 Nm przy 1750 obr./min. Jego maksymalna prędkość to 171 km/h, a do setki Duster rozpędza się w 11,8 sekundy. Uważam, że ten silnik to minimum przy tej wielkości samochodu. 1.5 dCi 110 nie jest demonem prędkości, za to już przyzwoitą jednostką do korzystania z samochodu, zwłaszcza w ruchu miejskim. Co ważne, Duster “daje radę” także przy prędkościach autostradowych i w tych warunkach przyspieszanie w okolicach ograniczenia prędkości nie stanowi dla samochodu jakiegoś wyraźnego wysiłku. Układ kierowniczy jest mało dokładny i nie zachęca do odważnych, dynamicznych manewrów przy większych prędkościach.
     
    Mam też zastrzeżenia do pracy skrzyni biegów – wybieranie przełożeń, jak dla mnie, nie jest wystarczająco dokładne, przez co kilkukrotnie nie udało mi się wrzucić biegu, mimo że nie robiłem tego w dużym pośpiechu. Zawieszenie jest przyzwoite, raczej twarde niż miękkie, co skutkuje dość przewidywalnym zachowaniem samochodu na wybojach i przy przejeździe przez przeszkody. Niestety zdarzają się jednak sytuacje, w których odczuwalna jest utrata trakcji na jednym z kół. Duster jest głośny i od około 90 km/h w środku robi się wyraźnie głośniej, a przy prędkościach autostradowych hałas jest już uciążliwy. Negatywnie zaskakują też małe lusterka boczne – lubię mieć dobrą widoczność dookoła, szczególnie, że przy większym samochodzie łatwiej zamaskować rozmiar lusterek. Testowany egzemplarz nie był niestety wyposażony w napęd na cztery koła.
     
    Werdykt
     
    Ceny Nowego Dustera zaczynają się już od 39 900 złotych, kwota ta jednak szybko rośnie wraz z lepszym wyposażeniem. Za testowany wariant Comfort z opisywanym silnikiem trzeba zapłacić już prawie 65 tysięcy. Jeśli ktoś szuka dużego gabarytowo auta, a ma ograniczony budżet, opisywana Dacia może okazać się odpowiednim wyborem.
  9. homzik
    Renault Grand Scenic to samochód, który nie kryje swej rodzinnej duszy. Jak natomiast ten minivan sprawdzi się w rękach osoby, która nawet jeszcze nie myśli o rodzinie?
     
    Najważniejsze dane techniczne:
    Typ silnika: wysokoprężny, 1,6 litra Moc: 130 KM Skrzynia biegów: manualna, 6-biegowa Maksymalny moment obrotowy: 320 Nm (przy 1750 obr./min) Przyspieszenie 0-100 km/h: 11,4 s Prędkość maksymalna: 194 km/h Zużycie paliwa: 4,5 l (cykl mieszany), 5,1 l (cykl miejski), 4,1 l (cykl pozamiejski) Rozmiar kół: 195/55, R20 Masa własna: 1530 kg Wymiary: 4634 x 2138 x 1467 mm

     
    Najważniejsze wyposażenie testowanej wersji:
    6 poduszek powietrznych systemy wykrywania zmęczenia kierowcy, kontroli pasa ruchu, rozpoznawania znaków drogowych dach panoramiczny (stały) automatyczna dwustrefowa klimatyzacja, nawiewy na tylne miejsca 2 fotele w trzecim rzędzie system multimedialny R-LINK, ekran dotykowy 8,7” z nawigacją, nagłośnienie Bose światła przednie Full LED Pure Vision przyciemniane tylne szyby

     
    Z zewnątrz
     
    Mam wrażenie, że projektanci w Renault stawali na głowie, w jaki sposób optycznie wyszczuplić i uatrakcyjnić tak dużą powierzchnię zewnętrzną pojazdu (4634 x 2128 x 1467 mm). Czy im się udało? Zdecydowanie na plus trzeba zaliczyć np. bardzo nowocześnie wyglądające światła w technologii LED. Światła drogowe mogłyby być co prawda trochę bardziej skuteczne (nie zmieniają przysłowiowej pory dnia), ale za to efekt powolnego rozświetlania LED-owych linii przy podchodzeniu do auta jest obłędny. Kolejny atut opisywanego Scenika to użycie dużych, 20-calowych felg. Z uwagi na rozmiar samych kół i kształt felgi wcale nie wydają się one wielkie, wychodzi więc na to, że jest to najmniejszy słuszny rozmiar obręczy. Dwukolorowe malowanie (czyżby ostatni krzyk mody?) to również fajny pomysł.
     










     
    Tego typu auta mają jednak swoje minusy. Samochód jest duży, a jego sylwetka nie należy do najzgrabniejszych. Bardzo długa przednia szyba (wymagająca wstawienia dodatkowej szybki po bokach pojazdu na wysokości nadkola), króciutka maska, specyficzny kształt drzwi i nieciekawy, toporny tył to elementy, które wizualnie dodają Scenikowi masy. Należy też wspomnieć o szklanym dachu, który można odsłonić, spryskiwaczach reflektorów czy przyciemnianych szybach bocznych i tylnej. Ciekawa jest również forma grilla, zwieńczonego sporym logo francuskiej marki. Renault montuje na dachu klasyczną antenę, o czym trzeba pamiętać podczas korzystania z myjni automatycznej.
     






     
    Wewnątrz
     
    Wnętrze Grand Scenika prezentuje się bardzo przyzwoicie. Obecność czarnego, błyszczącego plastiku udało się ograniczyć do ramki wokół ekranu dotykowego. Ten ostatni element stanowi serce deski rozdzielczej i, poza obsługą radia i multimediów, pozwala dostosować także pracę klimatyzacji czy zmienić tryb prowadzenia samochodu. Responsywność ekranu jest na szczęście bardzo wysoka, za to obsługa całego systemu nie jest do końca intuicyjna, a to za sprawą bardzo rozbudowanych zakładek menu wraz z niezliczoną opcją personalizacji. Z jednej strony to oczywiście dobrze, że można dostosować samochód do swoich preferencji, a z drugiej aż tak duża szczegółowość konfiguracji przytłacza.
     
    Wracając do wnętrza - standardowych rozmiarów kierownica jest wygodna i delikatnie “ściśnięta” w przekroju. Umieszczone na niej przyciski sterują tempomatem oraz informacjami wyświetlanymi na tablicy rozdzielczej - multimedia w autach Renault kontroluje się za pomocą dodatkowej manetki umieszczonej pod przełącznikiem wycieraczek. Na szybce otwieranej za kierownicą kierowca widzi aktualną prędkość i inne informacje (m.in. ustawienie tempomatu), które są dostępne bez odrywania wzroku od drogi. Fotel kierowcy jest dość wygodny i pozwala na regulację takich parametrów jak długość siedziska czy wypchnięcie podparcia lędźwiowego, dzięki czemu nawet dłuższa podróż nie jest męcząca. Na plus należy zaliczyć także szerokie, wygodne, regulowane zagłówki.
     





     
    W testowanej wersji wyposażenia tablicę rozdzielczą w całości zastąpił kolorowy wyświetlacz ciekłokrystaliczny. Zaletą cyfrowej tablicy w wydaniu Renault jest prostota jej interfejsu - można skupić się na najważniejszych informacjach i odczytać je “rzucając okiem” na wyświetlacz.
     

     
    Panel środkowy w Sceniku można przesunąć do przodu podsuwając w wygodniejsze miejsce podłokietnik. Ruch do tyłu odsłaniaja uchwyty na kubki oraz gniazdo zapalniczki. Ogólnie, w opisywanym samochodzie poza tym gniazdem znajdziemy też wyjście minijack oraz cztery porty USB - to spora liczba, z czego dwa są do dyspozycji pasażerów z tyłu. Mają oni również do dyspozycji własne nawiewy, otwierane “stoliczki”, a także sporo miejsca na nogi oraz nad głową. Tego samego nie można powiedzieć o pasażerach trzeciego rzędu - tam zmieszczą się dzieci i, jak zwykle, miejsca te należy potraktować awaryjnie.
     

     
    Ciekawostką jest kąt nachylenia przedniej szyby, który nie pozwolił mi na pionowy montaż telefonu w uchwycie - do tego znakomicie sprawdziła się szybka pomiędzy słupkami. Bagażnik w przypadku złożonego trzeciego rzędu siedzeń ma pojemność 533 litrów, a siedzenia drugiego i trzeciego rzędu można złożyć jednym przyciskiem w bagażniku bądź z poziomu ekranu dotykowego. Niestety, same już się nie rozłożą.
     
    Prowadzenie
     
    Testowany model wyposażony był w silnik o oznaczeniu dCi 130. To jednostka Diesla o pojemności 1,6 litra, mocy 130 koni mechanicznych i maksymalnym momencie obrotowym 320 Nm przy 1750 obr./min. Takie parametry rozpędzają samochód do maksymalnie 194 km/h, przy czym pierwsza “setka” osiągana jest w 11,4 sekundy. Nie brzmi to powalająco, ale przy swoim przeznaczeniu samochodu moc jest wystarczająca, także przy włączeniu się do ruchu czy wyprzedzeniu po redukcji biegu, szczególnie, że przyrost mocy wraz z obrotami jest w miarę liniowy i przewidywalny.
     
    Nie mogę pochwalić za to pracy skrzyni - biegów trzeba trochę szukać, wybierać je dokładnie. Nie znaczy to, że nie da się z niej korzystać - wystarczy trochę wprawy. Jestem za to ciekawy jej automatycznej odmiany, także sześciobiegowej.
     
    Co do zawieszenia mam mieszane uczucia. Z jednej strony samochód potrafi płynąć po drodze, wybierając wszystkie nierówności i czyniąc podróż rzeczywiście komfortową, a z drugiej strony Scenikowi zdarza się zaznaczyć ubytki w nawierzchni, prawdopodobnie z powodu dużych felg. Opisywane auto Renault ponadto nie trzyma się sztywno w zakrętach i przy mocniejszych manewrach zdarza mu się przechylić - to akurat wina wyżej położonego środka ciężkości oraz raczej miękkiego zestrojenia.
     
    Testowany model wyposażony był w kamerę cofania oraz zestaw czujników parkowania dookoła pojazdu. Przy tej wielkości auta to bardzo przydatna funkcjonalność, choć, jak zwykle, narzekam na zbyt mało dokładny próg czujników przy najmniejszych odległościach od przeszkody - nawet w przypadku automatycznego parkowania Scenikowi zdarza się odtwarzać sygnał ciągły, powyżej którego brakuje pewności co do bezpieczeństwa manewru, nie mówiąc o parkowaniu w garażu. Wspomniane automatyczne parkowanie (przydatne szczególnie w przypadku parkowania równoległego) działa sprawnie i w większości przypadków bezbłędnie.
     
    Opcjonalny zestaw głośników Bose Surround Sound brzmi bardzo dobrze - dźwięk jest zrównoważony, bez dominujących niskich tonów. Jak na tak dobry system audio, brakowało mi dodatkowych ustawień brzmienia poza podstawową regulacją ilości tonów niskich, średnich i wysokich. Dobrej jakości muzyką można cieszyć się do prędkości 90-100 km/h - potem hałas zewnętrzny zaczyna być odczuwalny i psuje wrażenie. Przy prędkościach autostradowych jest jeszcze głośniej i jeśli regularnie jeździłbym Scenikiem w długie trasy, brakowałoby mi lepszego wytłumienia wnętrza.
     
    Auto Renault wyposażone jest w aktywny tempomat potrafiący utrzymać odległość od poprzedzającego samochodu, ale niestety w przypadku manualnej skrzyni samochód sam dohamuje na tyle, na ile pozwala mu na to wybrany bieg, więc to rozwiązanie połowiczne.
     
    Werdykt
     
    Podsumowując, uważam Grand Scenika za udany samochód i mogę polecić go osobom poszukującym przestronnego auta o nowoczesnej stylistyce. Cena wersji podstawowej zaczyna się od 76000 złotych, natomiast testowana wersja Bose z silnikiem 1,6 litra to koszt co najmniej 113900 zł. Czy to dużo? Jeśli wziąć pod uwagę mnogość nowoczesnych rozwiązań i ogólne wrażenie - wcale nie.
  10. homzik
    Golf to model silnie zakorzeniony na polskich drogach, który przez wiele lat wyrobił sobie opinię samochodu dobrego jakościowo, pewnego i stosunkowo niezawodnego. Siódma generacja to próba połączenia klasycznej formy i pomysłu na auto z nowoczesnością. Udało się?
     
    Najważniejsze dane techniczne
    Silnik: 1.4 TSI, 150 KM Moment obrotowy: 250 Nm (1500-3500 RPM) Skrzynia biegów: automatyczna, 7 biegów Napęd: przedni Spalanie na 100 km (miasto, poza miastem, cykl mieszany): 5,9 / 4,2 / 4,8 litra Przyspieszenie 0-100 km/h: 8,2 sekundy Prędkość maksymalna: 216 km/h Pojemność bagażnika: 380 litrów Wymiary (dł. x szer. x wys.): 4258 x 1790 x 1492 mm Rozstaw osi: 262 cm Cena wersji testowej: 99130 zł

     

    Z zewnątrz
     
    Z zewnątrz, Golf wygląda jak… Golf. O jego nowoczesności świadczą przede wszystkim duże, efektowne reflektory przednie i tylne, w opisywanej wersji wyposażenia oba wykonane w technologii LED. Te z przodu potrafią doświetlać zakręty, a tylne posiadają dynamiczne kierunkowskazy migające w kierunku skrętu - niby szczegół, ale bardzo miły dla oka.
     
    W przypadku opisywanego egzemplarza uwagę zwraca też kolor. Złota “Kurkuma” jest dość kontrowersyjna i da się ją polubić, ale potrzeba do tego trochę czasu. Zaletą tego koloru jest na pewno możliwość szybkiego odnalezienia samochodu na parkingu zaparkowanego pośród aut o standardowych barwach. Proszę jednak nie sugerować się zdjęciami - to jedna z tych barw, których nie da się odwzorować na ekranie.
     








     
    Na plus należy zaliczyć także duże, osiemnastocalowe, aluminiowe felgi, które świetnie pasują do samochodu i dodają mu sportowego charakteru. Testowany model wyposażony był w pakiet R-Line, czyli ciekawie wyglądające zderzaki i spojler oraz wstawki z logiem R-Line na grillu z przodu oraz z boku.
     








     
    Rozmiary 4258 x 1790 x 1492 mm klasyfikują Golfa jako typowy kompakt, czyli samochód, który świetnie sprawdzi się w mieście. Mechanizm otwierania klapy bagażnika wkomponowano w tylne logo, podobnie jak kamerę cofania. Antena, jak to w nowoczesnych autach bywa, zastąpiona została rekinem. Pod kątem estetyki Golf albo jest tak neutralny, albo aż tak spowszedniał, że zwyczajnie nie może się nie podobać.
     
    Wewnątrz
     
    To właśnie w środku najbardziej widać, że starano się zachować golfową duszę. W roku 2017 wnętrze jest kanciaste, jak to w Golfach bywa. Mimo jego zapełnienia nowoczesnymi funkcjonalnościami ogólna rama nie pozostawia złudzeń.
     
    Przeciętnej wielkości kierownica obszyta jest skórą i ścięta z dołu. Jest ona bardzo wygodna i ergonomiczna (no, poza “mydełkiem” przy parkowaniu - koło kierownicy nie do końca obłe czuć na dłoni), a zamontowane przyciski pozwalają sterować multimediami, tempomatem oraz informacjami wyświetlanymi na tablicy rozdzielczej. Zamiast klasycznych zegarów można wybrać bowiem Active Info Display, czyli kolorowy wyświetlacz ciekłokrystaliczny o przekątnej aż 12,3 cala). Z jednej strony wygląda on efektownie, a z drugiej natomiast można czasem odnieść wrażenie przesytu prezentowanych informacji, co może odciągać uwagę od tego, co najistotniejsze, czyli prowadzenia pojazdu. Zaletą takiego rozwiązania jest personalizacja przedstawianych danych - od nawigacji, przez kondycję samochodu, po aktualnie wybrane multimedia. Na szczęście nie ma problemu z czytelnością zegarów - są one doskonale widoczne nawet w mocnym słońcu.
     
    Serce deski rozdzielczej stanowi duży kolorowy wyświetlacz dotykowy z funkcjonalnym i ładnym interfejsem. Ekran reaguje nawet na delikatny dotyk, a jego zaletą (przeradzającą się w... wadę) jest bardzo rozbudowana możliwość personalizacji ustawień pojazdu (włącznie z wycieraczkami, zachowaniem zamków, świateł itd.) - można się w tym wszystkim zwyczajnie zgubić. Naturalnie służy on także do kontroli nawigacji (wyjątkowo estetycznej i żwawej, jak na samochodowe standardy), multimediów (radio FM, radio cyfrowe DAB+, Bluetooth, USB, karta SD, wejście AUX) czy sparowanego telefonu. Uroku dodają delikatnie podświetlone listwy na drzwiach oraz nad głównym schowkiem przed fotelem pasażera. W okolicy skrzyni biegów - w tym wypadku automatycznej - umieszczono przyciski startu silnika, trybu jazdy, wyłączenia systemu Start-Stop, wspomagaczy parkowania oraz hamulca ręcznego.
     










     
    Pozycja za kierownicą jest dla mnie, jak zwykle w przypadku niemieckich aut, bardzo wygodna. Fotel posiada elektryczną regulację podparcia odcinka lędźwiowego oraz regulację długości siedziska. Miejsca dla osób podróżujących z przodu jest sporo i nawet wysokie osoby nie będą narzekać. Co innego z tyłu - tam przestrzeni przed kolanami i nad głową nie ma zbyt wiele, przez co wyrośnięci pasażerowie nie będą zadowoleni.
     
    Wnętrzu elegancji dodaje bezramkowe lusterko wsteczne, automatycznie przyciemniane. Bagażnik ma pojemność 380 litrów, która po złożeniu foteli rośnie do 1270 litrów.
     
    Prowadzenie
     
    Testowany model wyposażony był w benzynowy, czterocylidrowy silnik 1.4 TSI BlueMotion Technology o mocy 150 KM. “Setkę”osiąga on w niewiele ponad 8 sekund, zaś prędkość maksymalna wynosi 216 km/h. W praktyce jednostka napędowa sprawdza się świetnie i tylko prawdziwi zapaleńcy poczują potrzebę sporej dopłaty do mocniejszych wersji. Silnik zbiera się momentalnie, cechuje się przyzwoitą dynamiką i nie brak mu mocy przy wyprzedzaniu. Żwawość zmienia się w zależności od wybranego trybu jazdy, a do wyboru są tryby: Eco (ospała reakcja na pedał gazu, łagodniejsza praca klimatyzacji), normalny i sportowy.
     
    Testowany model wyposażony był w automatyczną, siedmiostopniową skrzynię biegów DSG. Zmiana biegów przebiega płynnie, cicho, bez szarpnięć i ten typ przekładni reklamowany jest jako “uczący się stylu jazdy kierowcy”. Wybrany tryb jazdy również wpływa na to, jak szybko zmieniają się biegi - w trybie sportowym do dyspozycji na wysokich obrotach jest więcej mocy. Można też sekwencyjnie zmieniać biegi przy pomocy drążka zmiany biegów bądź manetek za kierownicą.
     
    Zastosowane zawieszenie adaptacyjne potrafi zmieniać swoją charakterystykę, a ewidentnie najlepszym środowiskiem dla niego są szybkie, szerokie, równe asfaltowe trasy, po których Golf wręcz płynie. Gorzej sytuacja ma się w przypadku dróg o gorszej nawierzchni, gdzie zawieszenie z jednej strony bardzo pewnie trzyma samochód i nie pozwala na zbytnie przechyły na zakrętach, a z drugiej zaznacza obecność ubytków na drodze. Nie ma co oczekiwać od samochodu typu kompakt wybierania nierówności jak w SUV-ach, ale utwierdza to pozycję Golfa jako samochodu do miasta lub na krótsze trasy.
     
    Układ kierowniczy jest bardzo dokładny i przewidywalny - inni producenci powinni brać z niego przykład w kwestii precyzji kierowania. Kierownica ma też odpowiedni opór, co ułatwia prowadzenie przy wyższych prędkościach - Golf to jedno z tych aut, które nie bujają się po pasie, gdy poprawiamy swoją pozycję w fotelu. Testowany model wyposażony był w aktywny tempomat - taka funkcjonalność oznacza automatyczne utrzymywanie wybranej odległości od poprzedzającego pojazdu, a więc hamowanie w przypadku spowolnienia ruchu na naszym pasie i choć daleko temu systemowi do autonomiczności Tesli, to potrafi on w pewnym stopniu wyręczyć kierowcę. Opisywane auto umie też utrzymać samochód w obrębie obranego pasa ruchu lekko manewrując kierownicą, ale ewidentnie jest to potraktowane przez producenta jako delikatna pomoc, a nie zastąpienie kierowcy, bowiem po chwili od wypuszczenia kierownicy z rąk system zaczyna komunikatami i sygnałami dźwiękowymi przypominać o przejęciu prowadzenia. Aktywuje się on także tylko na drogach o wyraźnie zaznaczonych i nie za wąskich pasach. Golf potrafi także samodzielnie parkować, a jeśli zdecydujemy zrobić się to samodzielnie, proces ten wspomagają kamera cofania oraz zestaw czujników parkowania.
     
    Ogólny komfort prowadzenia jest bardzo wysoki i pozwala czerpać wiele przyjemności z prowadzenia. Golf to jeden z tych samochodów, który można potraktować jako coś więcej niż tylko narzędzie do przetransportowania się z punktu A do punktu B.
     
    Werdykt
     
    Ceny Golfa zaczynają się od 66990 zł. W tej cenie nabyć można wersję trzydrzwiową z jednolitrowym silnikiem. Pięciodrzwiowa wersja z wyposażeniem Highline i testowanym silnikiem ze skrzynią DSG to koszt 99130 zł, natomiast opisywany egzemplarz wyceniany jest aż na 148570 złotych. Konfigurując auto dla siebie nie warto zaznaczać każdej kolejnej opcji wyposażenia, ale należy uznać Golfa za udaną, bardzo solidną propozycję w swoim segmencie.
  11. homzik
    MasterMouse Pro L to świetnie zapowiadająca się myszka gamingowa. Kosztuje poniżej 200 zł, jest symetryczna i wyposażona w topowy sensor PixArt PMW3360, przełączniki Omron oraz modularną obudowę. Czyżby hit?
     
    Specyfikacja
     
    • podświetlenie RGB 16,7 mln kolorów
    • sensor: PixArt PMW3360 (400-12000 dpi)
    • cztery poziomy dpi
    • szybkość: 250 ips (6,35 m/s)
    • przyspieszenie: 50 g
    • przełączniki Omron (20 mln kliknięć)
    • procesor: 32-bit, ARM, pamięć 512 kB
    • 8 programowalnych przycisków
    • kabel: 1,6 metra, zabezpieczony oplotem
    • wymiary: 125 x 67,8 x 38 mm
    • masa: 128 g (z przewodem)
     
    Wyposażenie
     
    Estetyczne pudełko z drzwiczkami zamykanymi na rzep zabezpiecza myszkę solidną foremką z tworzyw sztucznych. Oprócz instrukcji obsługi w zestawie są także wymienne moduły obudowy – do dyspozycji jest druga pokrywka (taka sama jak standardowa) oraz magnetyczne boki w wersji gładszej, matowo czarnej.
     







     
    Konstrukcja
     
    MasterMouse Pro L to prosta myszka o symetrycznej konstrukcji. Jest wydłużona oraz lekko wklęsła po bokach. Po obu stronach posiada zdublowane przyciski boczne. Gryzoń wykonany jest z tworzyw sztucznych – matowych, ziarnistych i szorstkich w dotyku. Kolor jest specyficzny, ale uniwersalny – to ciemna szarość z czarnymi akcentami i kilkustrefowym podświetleniem RGB.
     












     
    Pokrywa myszki jest jednolita – została zespolona z przyciskami głównymi. W tylnej części widać jej wydłużenie, gdzie znajduje się podświetlenie RGB, skierowane ku dołowi. Logo producenta (bez podświetlenia) jest czarne i lekko połyskujące. Gumowana rolka wyraźnie odstaje, jest podświetlana po bokach, ma głębokie wcięcia i jest otoczona przyciskami głównymi. Te ostatnie są bardzo długie – wcięcie przy rolce ciągnie się aż do połowy długości obudowy.
     


     
    Boki są wklęsłe, a zastosowane nakładki magnetyczne trzymają się pewnie. Te standardowe są wykończone jak obudowa, a drugie z zestawu są czarne, gładsze i bez ziarnistej powłoki. Przyciski boczne są kanciaste i profilowane, a te tylne wyraźnie wydłużone. Po obu stronach, w przedniej części, są także wskaźniki dpi – trzy kreski, również z podświetleniem RGB.
     
    Na spodzie myszki znalazły się trzy ślizgacze – jeden większy z przodu i dwa mniejsze z tyłu. Przy tym pierwszym jest także przełącznik dpi w formie wąskiego i podłużnego przycisku. W tylnej części dostrzec można też otwór z gumową zaślepką, który skrywa pojedynczą śrubkę, umożliwiającą demontaż pokrywy.
     



     
    Kabel USB o długości 1,8 metra wychodzi ze środka przedniej krawędzi – miejsce mocowania jest dodatkowo zabezpieczone. Sam przewód jest optymalnie gruby, sztywny i zabezpieczony oplotem. Wtyk USB został pozłocony, ma niewielką obudowę, ale filtra ferrytowego brak.
     


     
    Wykonanie myszki jest bardzo dobre. Jakość tworzyw nie daje powodów do narzekania, konstrukcja jest zwarta, a poszczególne elementy odpowiednio spasowane. Kabel również wygląda na mocny, oplot jest gładki w dotyku i nie daje oznak podatności na zadzieranie. Szkoda jednak, że nie jest bardziej elastyczny. Design według mnie należy uznać za udany – kolorystyka jest stonowana, a kształt bez zbędnych udziwnień. MasterMouse Pro L to myszka, która powinna wpasować się w różne gusta i za pomocą podświetlenia można ją spersonalizować wedle preferencji. Podświetlenie jest dosyć delikatne, ale kolory prezentują się nieźle.
     
    Ergonomia i użytkowanie
     
    Myszka ma optymalną szerokość oraz wysokość, ale została wydłużona. W praktyce pozwala na dowolny chwyt. W moich, większych dłoniach, najlepiej sprawdzał się chwyt hybrydowy – częściowy palm grip, częściowy fingertip grip. Przyciski myszki są na tyle szerokie, że palce można ustawiać w konfiguracji 1+2+2 lub 1+3+1, ze środkowym na rolce. Myszka pozwoli na grę high-sens oraz low-sens – jest odpowiednio lekka i unosi się ją wygodnie. Do tego lepiej sprawdzają się standardowe nakładki szorstkie niż alternatywne i gładsze.
     
    Przyciski boczne znajdują się w bardzo dobrym miejscu – wystarczy jedynie unieść kciuk, by na nie trafić. Mają one głęboki i sprężysty klik oraz optymalną twardość. Zostały zamocowane przy pokrywie, więc nie przeszkadzają podczas unoszenia myszki – dodatkowa para guzików nie powinna przeszkadzać ani osobom praworęcznym, ani leworęcznym.
     
    Zawodzą za to przyciski główne. Są twarde, zbyt głębokie, mają dziwny, lekko grzechoczący klik z delikatną amortyzacją. Można je wcisnąć praktycznie do połowy obudowy i – o dziwo – im dalej od przedniej krawędzi, tym pracowały lepiej. Pokrywa jest jakby zbyt sztywna – wciskając przyciski czuć jej naprężanie w tylnej części. Lewy klawisz myszki czasami cierpi na lekki dwuklik, co może być jednak wadą testowanego egzemplarza (w przypadku drugiej pokrywy było tak samo). Do twardości można się przyzwyczaić, ale klik jest niestety wolny i nie satysfakcjonuje – to poziom oferowany przez wiele tańszych myszek. Szkoda, że przyciski są zespolone z pokrywą – wolałbym, aby były wydzielone, nawet kosztem modularności.
     
    Rolka pracuje dobrze – palec się po niej nie ślizga, obrót jest skokowy i dosyć cichy, a klik płytki i odpowiednio twardy. Kółko delikatnie szoruje przy obrocie, ale poziom jest i tak dużo lepszy niż w przypadku przycisków głównych.
     
    Przycisku zmiany dpi umieszczono w niewygodnym miejscu – konieczne jest uniesienie myszki. Guzik jest precyzyjny i ma dobry, płytki klik, ale szkoda że nie znalazł się przy rolce, bo spokojnie by się tam zmieścił. Na szczęście taką funkcję można nadać także przyciskom bocznym.
     
    Ślizgacze działają bez zarzutu i nie wymagają wstępnego wyrobienia. Kabel potrafi zirytować – na początku trzeba go rozprostować, odpowiednio ułożyć. Nie ociera się jednak o podkładkę, jest wpięty odpowiednio wysoko, ale może zahaczać o róg obszytej podkładki czy krawędź biurka.
     
    Oprogramowanie
     
    Na stronie producenta dostępne jest oprogramowania do konfiguracji myszki. Interfejs jest prosty, wręcz płaski, prezentuje się bardzo dobrze, chociaż skalowanie zawodzi. Na monitorze QHD interfejs jest zdecydowanie zbyt duży, wręcz olbrzymi, a w przypadku rozdzielczości FullHD okno ledwo mieści się na wysokość. Nie można zmienić rozmiaru elementów czy choćby okna. Sama funkcjonalność jest jednak satysfakcjonująca. Producent udostępnia także modele 3D wymiennych elementów, zatem z pomocą drukarki 3D można stworzyć własne.
     
    Okno programu konfiguracyjnego podzielone jest na trzy karty, w obrębie których są dodatkowe zakładki. Zacznijmy od Main Control. W zakładce Key Assignment można zmienić funkcję wszystkich przycisków. Jeden z nich, boczny o numerze 6, ma różowe oznaczenie i domyślnie nadaną funkcję Storm TX, którą konfigurujemy w kolejnej zakładce. To klawisz zmieniający funkcję pozostałych przycisków po przytrzymaniu. Możemy nadać im alternatywne opcje – całość działa podobnie jak „Przesunięcie G” u Logitecha, np. w modelu G502.
     
    Następna zakładka to podświetlenie LED – do wyboru jest statyczne podświetlenie oraz efekty (gwiazdy, przełączanie barw, oddychanie oraz ustawienia ręczne). Można zmienić kolor kilku stref – podświetlenia krawędzi i rolki (wspólna barwa) oraz kresek wskaźnika DPI (każdej oddzielnie).
     
    Karta “sensor” odpowiada za konfigurację czujnika. Do wyboru są cztery poziomy DPI od 400 do 12000 dpi ze skokiem co 100 dpi. Odświeżanie to standardowe 125, 250, 500 oraz 1000 Hz, do wyboru jest także niski lub wysoki LOD, przyciąganie kątowe, a także skanowanie podkładki myszki (kalibrowanie sensora), jak w Logitech Gaming Software. Kolejna zakładka (OS Sensitivity) to systemowe ustawienia myszki.
     
    Zakładka Macro mówi sama za siebie. Nagrywanie kombinacji jest intuicyjne, a po zarejestrowaniu makra można je edytować, przesuwać lub usuwać poszczególne stopnie. Bez problemu nagrałem kombinację zmiany wirtualnych pulpitów Windowsa 10 i przypisałem je do przycisków bocznych, co nie każda myszka potrafi.
     
    Ostatnia zakładka “Library” to zarządzanie profilami. Jest ich pięć, widać ją także na dole okna – można zrobić ich kopię zapasową lub importować oraz resetować. Skrótom w dolnej części okna można nadać własne ikonki w rozdzielczości 384x100 pikseli.
     







     
    Testy praktyczne
     
    Myszkę przetestowałem na podkładkach: Mionix Alioth XXL, Steelseries QcK, XtracGear Carbonic XXL, Mionix Sargas 320, Ozone Ground Level, Gigabyte XMP300, HyperX Skyn Speed i Control, Corsair MM400. Były to więc zarówno gładkie i śliskie podkładki materiałowe, jak i plastikowe.
     
    Sensor spisuje się bez najmniejszych zarzutów, co nie jest niespodzianką. W programie Entous Mouse Test osiąga wszystkie ustawienia rozdzielczości oraz częstotliwości odświeżania, a testy w VMouseBench nie wskazały oznak interpolacji. Na ustawieniu 800 dpi udało mi się rozpędzić gryzonia do 6 m/s, a Enotus ocenił precyzję na 97%. O jitter i akcelerację można być spokojnym, a przyciąganie kątowe jest domyślnie wyłączone. Lift-off distance na pierwszym ustawieniu jest poniżej 2 mm, a na drugim wynosi około 3 mm – myszka poprawnie współpracowała z różnymi podkładkami.
     
    MasterMouse Pro L pozwala na precyzyjny, gładki i responsywny ruch kursora. Sensor jest szybki i czuły, daje pełną kontrolę. Pod tym względem gryzoń Cooler Mastera nie odstaje nawet od wielokrotnie droższych konstrukcji, oferując absolutnie topowy poziom. Można z satysfakcją grać na ustawieniu low-sens – myszka jest odpowiednio wyważona. Granie na wyższych poziomach dpi również nie sprawia problemu. Myszka wydaje się być stworzona do gier FPS, ale pozwoli na bezproblemową kontrolę kamery w grach TPP, a fani MMO lub MOBA mogą zaprogramować dodatkowe przyciski, z kolei do makr przydadzą się funkcje Storm TX. O dziwo sprawdza się to nieźle – z pierwszego przycisku bocznego dosyć wygodnie korzysta się za pomocą palca serdecznego.
     
    Przyciski główne w ogóle mi nie pasowały – są zbyt twarde i sztywne, wymagają głębokiego wciskania i dosyć wolno odskakują. Może to być kwestia przyzwyczajenia, ale sam wolę płytsze przyciski z szybkim klikiem i brakiem amortyzacji. Pojedyncze wystrzały z wirtualnej broni były możliwe, ale miałem wrażenie, że moja reakcja była wolniejsza względem przełączników Logitech G403, G502 lub G Pro/G203. Rolka oraz przyciski boczne działały bardzo dobrze.
     
    Podsumowanie
     
    Cooler Master MasterMouse Pro L mogłaby być rewelacyjną myszką. Świetnie wygląda, jest wygodna i ma znakomity sensor. Wymienne elementy obudowy zostały rozwiązane bardzo dobrze, a w zestawie są też dodatkowe boki oraz zapasowa pokrywa. Na pochwałę zasługuje także symetryczna i oburęczna konstrukcja, którą można chwycić wedle życzenia, grać zarówno low, jak i high sens. Wielostrefowe podświetlenie RGB również można docenić, a oprogramowanie posiada wiele przydatnych funkcji i działa stabilnie.
     
    Wszystko psują jednak przyciski główne – szkoda, że producent przesadził ze sztywnością obudowy albo ich nie wydzielił. Wtedy myszkę można by śmiało polecić każdemu, a w takim przypadku spodoba się jedynie fanom twardych przycisków głównych, którym nie przeszkadza wymagana wysoka siła nacisku. Nie ma z tym specjalnej tragedii, z urządzenia nadal korzysta się nieźle, ale jakość przycisków jednak wyraźnie odstaje w porównaniu do pozostałych aspektów.
     
    W podobnej cenie dostępna jest myszka Cougar Revenger z tym samym sensorem. To jednak większy gryzoń z szerszą i wyższą obudową przystosowaną dla osób praworęcznych. W kształcie przypomina Razer DeathAdder, ma lepsze przyciski, ale nie posiada wymiennych modułów i wygląda bardziej agresywnie, mimo stonowanej kolorystyki. Gdy ważna jest symetryczna konstrukcja i prosty design, to warto rozważyć myszki z PixArtem PMW3310 (np. Mionix Avior 7000), które również oferują dobry poziom.
     
    Zalety:
    + bardzo dobre wykonanie
    + prosty i uniwersalny design bez tandety
    + dobrze rozwiązana modularność (akcesoria w zestawie)
    + wielostrefowe podświetlenie RGB (nieprzesadzone)
    + symetryczna, oburęczna konstrukcja
    + wysoka ergonomia
    + bardzo dobrze przyciski boczne i rolka
    + mocny kabel
    + funkcjonalne oprogramowanie
    + wzorowa praca sensora
     
    Wady:
    - słabe przyciski główne (twarde, głębokie, zespolone ze sztywną pokrywką)
    - sztywny kabel
    - zbyt duży interfejs oprogramowania
  12. homzik
    Avior 7000 nie jest już najnowszym gryzoniem Mionixa, ale też się nie zestarzał. Mysz posiada świetny sensor PixArt 3310, jest w pełni symetryczna i aktualnie można ją nabyć za około 220 zł. Nadal warto?
     
    Specyfikacja
    procesor: 32-bit ARM 32 MHz, pamięć 128 kB sensor optyczny PixArt 3310DH (do 7000 dpi) maksymalna szybkość: 5,45 m/s (215 IPS) próbkowanie: 1000 Hz ślizgacze PTFE 9 programowalnych klawiszy dwustrefowe podświetlenie RGB przewód: 2 m, w oplocie wymiary 125,3 x 65 x 36,6 mm masa: 100 g (bez kabla), 146 g (z kablem)

     

    Wyposażenie
     
    Myszka zapakowana jest w solidne pudełko z grubego kartonu. Gryzoń zabezpieczony jest plastikową foremką, a w zestawie oprócz myszki jest tylko skrócona instrukcja obsługi oraz naklejka z logo producenta.
     


     
    Konstrukcja
     
    Avior 7000 jest wykonany z ogumowanych i matowych tworzyw sztucznych. Gryzoń jest symetryczny, co dotyczy także przycisków bocznych. Konstrukcja jest dosyć szeroka, ale niska, zaś design nowoczesny i minimalistyczny, a jednocześnie poważny – nie ma tutaj tandety, zbędnych wstawek i efekciarskich nadruków.
     



     
    Pokrywa myszki jest jednolita i została zintegrowana z przyciskami głównymi – oba są takie same i lekko profilowane, wklęsłe i uniesione ku środkowi urządzenia. Wydają się one wręcz otaczać podłużny panel z podświetloną rolką i dwoma przyciskami DPI. Rolka jest szeroka i lekko odstaje – jej rant jest grubo ogumowany i ponacinany, a po bokach świecą półprzezroczyste pierścienie. Przyciski DPI różnią się rozmiarem i mają schodkowy kształt. W tylnej części korpusu jest jeszcze konturowe logo producenta, także podświetlane.
     


     
    Boki są oddzielone, odcinają się od korpusu głębokimi szczelinami. Obudowa jest w tych miejscach również ogumowana, bez dodatkowych wstawek z inną fakturą. Po obu stronach znajdują się przyciski boczne, z których ten tylny jest dłuższy, a oba wyraźnie odstają i mają ścięte kanty.
     


     
    Pod spodem znajdują się tylko dwa ślizgacze, ale za to potężne – jeden wypełnia przednią część, a drugi tył obudowy. Sensor otoczony jest naklejką z logo producenta.
     


     
    Kabel wychodzi ze środka przedniej krawędzi, blisko spodu. Mocowanie zabezpieczone jest ogumowaną wstawką z tworzywa, natomiast cały przewód pokryty jest solidnym oplotem. Kabel mierzy 2 metry, a zakończony jest pozłoconą wtyczką USB z dodatkowym filtrem ferrytowym.
     

     
    Wykonanie Aviora 7000 jest bardzo dobre. Tworzywa sztuczne są mocne, a ogumowanie wysokiej jakości. Konstrukcja jest zwarta, wzorowo spasowana i nie trzeszczy. Wrażenie robią jakość oplotu kabla, rolki. Design również łatwo docenić – to bez wątpienia uniwersalny wizualnie gryzoń, który nada się nie tylko do gier.
     
    Ergonomia i użytkowanie
     
    Symetryczną konstrukcję docenią także leworęczni, ale stworzona jest raczej do uchwytu fingertip grip lub claw grip. Mniejsze dłonie mogą ją złapać uchwytem typu palm grip, ale obudowa jest niska i raczej nie wypełni średnich lub większych dłoni. Palce można ustawiać zarówno w konfiguracji 1+2+2, jak i 1+3+1. Boki urządzenia są profilowane, kątowe – myszkę bez problemu się podnosi, nie ślizga się w dłoni, jest lekka i dobrze wyważona. Avior 7000 pozwoli na grę typu low i high sens.
     


     
    Symetryczna konstrukcja ze zdublowanymi przyciskami bocznymi ma też swoje wady. Przyciski wyraźnie odstają, a te z lewej strony mogą przeszkadzać leworęcznym, z kolei te po prawej – praworęcznym. Ich pokrywki mają wyraźne kanty i lekko drażnią, co wymaga pewnego przyzwyczajenia. Pochwalić należy lokalizację przycisków bocznych, umieszczonych idealnie pod kciukiem. Łatwo je odróżnić, mają też precyzyjny skok i cichy klik o średniej twardości.
     



     
    Przyciski główne są zespolone z pokrywą, co ostatnimi czasy jest rzadko spotykane. Ich klik jest jednak odpowiednio precyzyjny, dość cichy, szybki i optymalnie twardy. Punkt aktywacji następuje szybko, ale jest jeszcze dosyć głęboka amortyzacja – przyciski główne można jeszcze mocno wcisnąć, nim osiągną twarde dno przełącznika.
     
    Rolka obraca się skokowo i również trudno mieć zastrzeżenia co do jej precyzji. Pracuje cicho – terkotanie słychać jedynie przy energicznym obracaniu. Jej klik jest już głośniejszy – przełącznik jest dosyć twardy, ale ma sprężysty odskok i optymalną głębokość. Palec trzyma się jej idealnie i nie ślizga nawet po dłuższym użytkowaniu.
     
    Kabel jest elastyczny. Początkowo wymaga rozprostowania, ale oplot nie jest szorstki, nie zaczepia się o podkładkę ani nie szoruje o blat biurka. Przewód jest jednak dosyć ciężki i na śliskich podkładkach plastikowych lub metalowych może przesuwać myszkę. Warto go dobrze ułożyć lub zainwestować w uchwyt typu bungee.
     
    Ślizgacze są gładkie i nie wymagają wstępnego wyrobienia.
     
    Oprogramowanie
     
    Program do konfiguracji myszki nie oferuje graficznych wodotrysków, lecz jest nastawiony na funkcjonalność. Strona wizualna nadal stoi na dobrym poziomie – interfejs wygląda estetycznie i pozostaje czytelny. Program może działać w tle, a w czasie testów pracował stabilnie i bezproblemowo.
     

     
    Interfejs podzielono na dwa paski zakładek, z których pierwszy dzieli ustawienia na kategorie, a drugi na profile (łącznie jest ich pięć). Pierwsza zakładka “Mouse Settings” to podstawowe ustawienia, gdzie można skonfigurować funkcje wszystkich przycisków, odświeżanie, prędkość dwukliku, przewijania, jak i włączyć akcelerację oraz skonfigurować jej intensywność.
     

     
    Sekcja “Sensor performance” to już konfiguracja samego czujnika. Długi suwak pozwala precyzyjnie ustawić rozdzielczość w trzech stopniach, także oddzielnie dla osi X oraz Y. Do dyspozycji jest także prędkość kursora, wysokość LOD-u (Lift-off Distance), jak i przyciąganie kątowe. Producent rozbudował oprogramowanie także o narzędzie do pomiaru jakości podkładki. Wygląda na to, że określa ono raczej śliskość podkładki – im gładszy materiał, tym lepszy wynik (maksymalną ocenę zyskują najbardziej śliskie podkładki plastikowe).
     

     
    Zakładka “Color settings” zawiera ustawienia podświetlenia RGB dla dwóch stref jednocześnie lub niezależnie. Do wyboru są efekty migania, oddychania i pulsowania, a kolory mogą być jednolite lub płynnie przełączać się przez cały zakres barw.
     

     
    Ustawienia “Macro” mówią same za siebie, interfejs jest prosty i pozwala nazywać kombinacje i nagrywać je z opóźnieniem lub bez. Natomiast ostatnia zakładka to skrót do F.A.Q, wsparcia, informacja o wersji oprogramowania i hiperłącze do strony z aktualizacjami, w tym oprogramowania układowego myszki.
     

     
    Testy praktyczne
     
    Myszkę przetestowałem za pomocą programów testujących (VMouseBench oraz Enotus Mouse Test), a także w wielu grach: Counter Strike Global Offensive, Far Cry Primal, Doom (2016), Prey (2017), Wiedźmin 3, GTA V, Dishonored 2 i innych. Korzystałem z różnych podkładek, między innymi materiałowych: Steelseries QcK, Mionix Sargas 320, Gigabyte XMP300, XtrackGear Carbonic, Mionix Alioth XXL, Cougar Arena, Ozone Ground Level, a także plastikowych: HyperX Skyn Speed i Control, Corsair MM400.
     
    Zastosowany sensor został już wielokrotnie doceniony i nie inaczej jest w przypadku Aviora 7000. Można liczyć na precyzyjną pracę myszki, brak akceleracji, znikomy jitter i wysoką prędkość. Rozpędziłem myszkę do 5,3 m/s w rozdzielczości 800 dpi. Przy szybkiej grze kursor nie przeskoczy, można być o to spokojnym. Wszystkie wartości odświeżania rejestrowane są poprawnie, a Enotus Mouse Test określa precyzję na poziomie 97% i wygładzanie 4% (ustawienie 800 dpi). Trochę inaczej jest z interpolacją, której nie zarejestrowałem do wartości 5000 dpi. Powyżej pojawia się lekka interpolacja, przerywana kreska w VMouseBench i gryzoń gubi co któryś piksel aż do 7000 dpi. Natomiast LOD wynosi zazwyczaj 1-1,5 mm i jest wyższy na plastikowych podkładkach, gdzie osiąga wartość około 2-2,5 mm. Gracze low-sens powinni więc korzystać raczej z podkładek materiałowych. Avior 7000 działał świetnie zarówno na tych bardziej szorstkich (Steelseries QcK, Mionix Alioth XXL), jak i gładszych (Mionix Sargas 320, Cougar Arena, XtracGear Carbonic).
     

     
    Wrażenia korzystania z myszki są jak najbardziej pozytywne. Ruch kursora jest precyzyjny i kontrolowany oraz odpowiednio szybki – myszka „nie pływa”, jest responsywna, a wygładzanie ruchu jest lekkie. Myszki z sensorem PWM 3360/3366 wydają się mieć mniej gładki ruch, ale w praktyce ogólne różnice pomiędzy układami pozostają minimalne. Z taką samą satysfakcją korzysta mi się z Aviora 7000, jak z Logitech G502, G403 Prodigy, G203 lub Steelseries Rival 700 czy Cougar Revenger.
     
    Myszka nada się do przeróżnych gier – sterowanie celownikiem w grach FPP było równie satysfakcjonujące, co kontrola kamery w tytułach TPP. Bez problemu wystrzeliwałem pojedyncze strzały z broni w CS:GO, a amortyzacja przycisków się przydawała – dno nie jest aż tak twarde, więc palce nie męczą się szybko.
     
    Podsumowanie
     
    Od premiery Aviora 7000 minęło już trochę czasu, ale opisywana myszka nadal jest warta uwagi. Sensor jest świetny, wykonanie wzorowe, a ergonomia wysoka. Należy też pochwalić konstrukcję za pełną symetrię – to ostatnio rzadkość, zatem leworęczni powinni być z Aviora zadowoleni. Można liczyć też na funkcjonalne oprogramowanie. Obustronne przyciski wymagają jednak pewnego przyzwyczajenia, ale to detal. Myszka dedykowana jest raczej do chwytów typu fingertip lub claw, ewentualnie częściowego palm gripa.
     
    W cenie wynoszącej około 220-230 zł, Avior 7000 jest jak najbardziej warty zakupu. Jeśli liczy się symetria, prosty design, to będzie to strzał w dziesiątkę. Avior ma jednak nowego konkurenta, myszkę Logitech G203 z sensorem Logitecha oferującym równie wysoki poziom, symetryczną konstrukcję bez dodatkowych przycisków bocznych, i to w niższej cenie (130 zł). G203 ma jednak mniej przycisków, gorszą rolkę i brakuje jej oplotu. O ile symetria nie gra roli, świetnie wypada Cougar Revenger z sensorem PMW 3360, wskaźnikiem DPI i niezłym suwakiem zmiany DPI. Jego design jest jednak bardziej efektowny, a wymiary spore.
     
    Zalety:
    + bardzo dobre wykonanie
    + wysoka jakość matowej powłoki
    + uniwersalny i minimalistyczny design
    + dobre przyciski i precyzyjna rolka
    + świetna ergonomia
    + dwa przyciski zmiany DPI
    + niewysoki LOD, precyzyjny sensor, wysoka szybkość
    + dobre oprogramowanie
     
    Wady:
    - dosyć ciężki kabel (małe problemy na śliskich podkładkach)
    - dodatkowe boczne przyciski mogą przeszkadzać
    - przyciski główne zespolone z korpusem
  13. homzik
    Cougar 300M to gamingowa myszka pozycjowana nieco niżej w ofercie niemieckiego producenta. Wyceniany na około 180 zł gryzoń ma jednakoferować wydajność na wysokim poziomie, a to dzięki sensorowi 4000 dpi oraz przełącznikom OMRON. Udało się?
     
    Specyfikacja
    sensor optyczny ADNS-3090 rozdzielczość 400-4000 dpi (predefiniowane) odświeżanie 1000 Hz/1 ms oprogramowanie Cougar UIX System 7 programowalnych przycisków przełączniki mechaniczne OMRON podświetlenie 16,8 mln kolorów 6400 FPS maksymalna prędkość 60 IPS maksymalna akceleracja 20 g pozłocony wtyk USB, kabel 180 cm w oplocie wymiary 125 x 70 x 39 mm, waga 95 g

     

    Wyposażenie
     
    Myszka pakowana jest w proste pudełko czarne z jaskrawopomarańczowymi akcentami. Całe wyposażenie to zaledwie instrukcja obsługi.
     
    Konstrukcja
     
    Myszka wygląda nowocześnie i „sportowo”, a to cecha, którą można przypisać wielu produktom Cougara. Model 300M jest pomarańczowo-czarny, ale praktycznie w całości ogumowany. Kolory są więc matowe, a jakość wykończenia wysoka. Mimo że w budowie dominuje średniej jakości plastik, to dodatkowa warstwa ogumowania daje bardzo dobry efekt – jest gruba, gładka i przyjemna w dotyku.
     
    Kształt 300M jest ergonomiczny, przygotowany dla osób praworęcznych. Lewa strona ma mocne wgłębienie na kciuka, zaś prawa jest wypukła, z delikatnym dołkiem na pozostałe palce (z obu stron nie ma jednak dodatkowej faktury pod palce). Myszka jest lekko skośna, niesymetryczna, podobnie jak Cougar 550M czy Razer DeathAdder Chroma.
     

     

     
    Myszkę wyposażono w siedem przycisków. U góry znajduje się ich sześć: dwa główne, dwa boczne, przycisk rolki oraz przycisk zmiany DPI. Te główne mają delikatne wgłębienia na palce, przy czym lewy jest lekko dłuższy, a oba rozszerzają się ku końcom. Rolka wystaje nieznacznie, ma wyraźne nacięcia. Została w całości ogumowana i porusza się stopniowo. Przycisk DPI to niewielki kwadracik pod którym widać dwie diody w formie kresek. Boczne przyciski są wypukłe i bardziej szorstkie. Różnią się też długością - drugi jest dwukrotnie dłuższy.
     

     

     
    Siódmy przycisk znalazł się na spodzie, tuż obok sensora optycznego o widocznym, czerwonym świetle. Guzik jest w całości silikonowy i ma głęboki skok, a służy zmianie profilów. Dół zawiera dwa duże ślizgacze teflonowe - tylny zajmuje prawie ¼ myszki, przedni jest trochę mniejszy.
     
    Przewód w materiałowym oplocie wychodzi pośrodku przedniej krawędzi. Nie należy do najsztywniejszych, ale nie jest również kablem elastycznym. Jest kształtowalny, wymaga czasu do rozprostowania po rozpakowaniu myszki. Zakończony jest wtykiem USB, bez filtra ferrytowego.
     

     
    Wykonanie myszki jest niezłe. Materiały są bardzo dobrze spasowane, wrażenie też ogumowanie. Nie zachwyca natomiast kształt myszki, łagodne krawędzie i zaokrąglenia. Na oko nie jest to poważny lub „agresywny” gryzoń, lecz wygląda trochę groteskowo. Dominują tworzywa średniej jakości, da się znaleźć w tym przedziale cenowym lepiej wykonane i wyposażone myszy jak Logitech G402 Hyperion Fury.
     
    Ergonomia i obsługa
     
    Myszka nieźle leży w dłoni. Pomijając skośny kształt, udogodnienia to właściwie tylko pewne wypukłości lub wklęsłości. 300M można trzymać każdym stylem, a jej rozmiar należałoby określić jako średni. Duże dłonie docenią uchwyt palcami lub „pazurami”, mniejsze mogą operować myszką za pomocą całej dłoni. Opisywany Cougar jest dosyć nisko, trzyma się go blisko podkładki, za to waga jest w sam raz. Konieczne jest jednak odpowiednie ułożenie kabla, który może przeszkadzać.
     

     
    Dołek w profilu klawiszy głównych prawie nie jest wyczuwalny pod palcami, ale, z uwagi na matową obróbkę, ich pozycja jest stabilna. Skok guzików jest precyzyjny, szybki, ale nie są to bardzo płytkie przyciski. Skok jest wyraźny, nie ma dodatkowej amortyzacji, lecz od razu do końca. Klik jest bardzo dobry, jak na przełącznik OMRON przystało
     
    Rolka jest przyjemna w dotyku, palec się do niej wręcz przykleja. Ma ona precyzyjne i wyraźnie wyczuwalne stopniowe skoki (rolka ALPS-a), jest jednak dosyć głośna. Zintegrowany w nią przycisk jest również optymalny. Ce**** go konkretny skok, jest szybki i optymalny, ani zbyt głęboki, ani płytki.
     
    Lokalizacja bocznych przycisków jest niezła, chociaż sam muszę lekko wyciągać kciuk, by sięgnąć do krótszego przycisku, ale lepsze to niż mocne cofanie palca. Oba są jednak wypukłe i łatwo wyczuwalne. Mają wyraźny klik z szybkim skokiem, nie są zbyt płytkie ani przesadnie głębokie - ponownie optimum.
     
    Do przycisku zmiany DPI trzeba wyraźnie cofnąć palec. Jest on płaski, nie zdarzają się przypadkowe wciśnięcia. Stopnie są dwa, a odpowiada im podwójna dioda, której kolor można dostosować.
     
    Wątpliwości budzi za to przycisk pod spodem. Jest programowalny (jak wszystkie), ma dosyć głęboki skok i domyślnie służy zmianie profilów (jednego z trzech). To prawdopodobnie najlepsza funkcja tego przycisku, ale i tak będzie wymagała częstego obracania myszki (np. przy profilach do pracy oraz dwóch typów gier).
     
    Jest jeszcze jeden element, który nie sprawdza się w praktyce. Jeśli gra się na niskiej czułości, to podnosząc myszkę, przy spoconych dłoniach, jej boki mogą być zbyt śliskie. Problemem jest szczególnie prawa strona - kciuk trzyma się pewnie, ale palec mały i serdeczny nie mają idealnego oparcia. Szkoda, że nie użyto tam specjalnej faktury.
     
    Trzeba mieć na uwadze, że matowe wykończenie wyraźnie zbiera odciski palców i szybko widać na nim tłuste smugi. Do tego nie tak łatwo zadbać o czystość - sucha szmatka może nie wystarczyć, przydadzą się jakieś „kosmetyki”.
     
    Oprogramowanie
     
    Model 300M działa pod kontrolą oprogramowania Cougar UIX system. W porównaniu do modelu 550M, tym razem opcji nie ma wiele. Trzy profile można odróżnić kolorami diod, a wśród nich można dokonać konfiguracji opcji w trzech zakładkach: performance, key assignment oraz lightning control.
     
    Pierwsza z nich odpowiada za konfigurację sensora. Pozwala na wybór DPI w dwóch profilach od 400 do 4000 dpi. Niestety, nie ma swobody - predefiniowane są ustawienia 400, 800, 1200, 1600, 2000, 2400, 3200 i 4000. Skoki są więc duże, nie można ustawić pozycji pomiędzy nimi. Dodatkowo znalazła się tam konfiguracja DPI trybu snajperskiego, prędkość podwójnego kliku, przewijania i szybkości kursora. Do wyboru są także 4 opcji częstotliwości odświeżania w zakresie 125-1000 Hz.
     

     
    Druga zakładka pozwala dostosować funkcje każdego z przycisków i nagrać makra. Ostatni tryb jest zaawansowany i pozwala uwzględniać (lub nie) odstępy czasowe, ruch myszki itp. Nie ma jednak oddzielnych klawiszy do programowania, więc w praktyce można nadać inne funkcje jedyne klawiszom bocznym lub rolce.
     

     
    Trzecia opcja to dostosowanie podświetlenia RGB, co zaskakuje. W końcu na myszce są tylko dwie, małe diody o delikatnym świetle. Oprócz wyboru kolorów jest jeszcze możliwość wyłączenia diod oraz efekt oddychania. Kolory diod są niezłe, nasycone, ale nie podświetlenie nie jest idealnie równe, bardziej ostre na środku.
     

     
    Osiągi
     
    Przetestowałem mysz na kilku podkładkach, były to głównie: Steelseries QcK, A4Tech X7 oraz HyperX Skyn, którą lubię najbardziej. Na wszystkich ślizgacze spisały się bardzo dobrze, szybko „wyrobiły”. Ruch początkowo był lekko szorstki, momentalnie stał się idealnie płynny. Logitech G502 Proteus Core lub G402 Hyperion Fury potrzebowały dłuższego czasu do wyślizgania stopek.
     
    Sensor jest bardzo dobry! To ceniony układ i teraz wiadomo, że projektując 300M Cougar skupił się na tym aspekcie. Nie postawiono więc na wyjątkową ilość klawiszy, priorytetową ergonomię, a na osiągi. Czujnik nie jest z tych narwanych. Na śliskiej podkładce ustawiłem 3200 dpi i prędkość kursora na 6/11. Na tych materiałowych lekko przyspieszałem myszkę, ale polecam raczej podkładki śliskie, z tworzyw sztucznych.
     
    Cougar 300M daje pełną kontrolę nad ruchem kursora. Nie ma akceleracji, przyciągania, wygładzania ruchu. Feeling jest bardzo dobry, ale nie jest to tak szybki, narwany ruch, jak w DeathAdderze lub Mioniksie Naos 7000. Cougar 550M również jest bardziej responsywny, ale także gładki w ruchu. Logitech G402 i G502 to także myszki szybsze, podczas gdy Cougar 300M wydaje się być bardziej opanowany, lepiej kontrolowany, bez żadnych skoków czy gubienia się. Ja przyzwyczaiłem się do niego momentalnie, a po zmianie na Logitech G502 miałem znowu problemy z jego opanowaniem. 300M mogłaby być jednak minimalnie bardziej czuła, szczególnie z myślą o szorstkich podkładkach.
     
    Myszka osiąga deklarowane DPI – Enotus Mouse Test poprawnie wskazał wszystkie wartości. Trochę inaczej z polling rate, 100, 250, i 1000 Hz są osiągane bez problemów. Przy 500 Hz częstotliwość skacze nawet wyraźnie ponad 1000 Hz. Mysz udało mi się rozpędzić do ponad 2 m/s. Cougar 300M ma też dosyć wysoki LOD, trzeba ją unieść na wysokość kilku płyt CD.
     
    Podsumowanie
     
    Po teście Cougar 550M krzywo patrzyłem na niższy, mniej ciekawy wizualnie i gorzej wykonany model 300M, a to jednak brzydkie kaczątko. To prosta myszka, a założeniem była wydajność, bardzo dobry sensor o świetnym feelingu. To nie wybór dla potrzebujących wielu klawiszy, efektownego wyglądu i mocnego podświetlenia. Mysz wygląda w sumie skromnie, ale liczy się wnętrze. Test 300M był bardzo przyjemny, mimo że obok miałem Logitecha G502, Cougara 550M oraz Mionixa Naos 7000, czyli dużo droższe myszki.
     
    Trzeba jednak mieć na uwadze wady Cougara 300M. RGB ma w niej jednak tylko funkcję praktyczną tj. pozwala odróżnić profile. Przycisk pod spodem ma tylko jedną sensowną funkcję (zmianę profilów). Użyte tworzywa nie zachwycają, wygląd też, ale ogumowanie jest na dobrym poziomie. Szkoda jednak, że mysz jest gładka po bokach – może się ślizgać podczas podnoszenia w trakcie intensywnej rozgrywki. Niestety nie ma też swobodnej konfiguracji DPI – trzeba wybierać wśród zapisanych wartości. Mimo tego, wciąż warto wydać 180 zł.
     
    Zalety:
    + dobre wykonanie
    + wysokiej jakości matowe ogumowanie
    + dobre spasowanie elementów
    + niezła ergonomia
    + bardzo dobry sensor
    + dobre oprogramowanie
     
    Wady:
    - boki mogą być śliskie podczas podnoszenia myszki
    - przycisk zmiany profilów na spodzie
    - wybiórcza co do podkładki
    - przeciętny design
  14. homzik
    Zibal 60 to jak na razie jedyny model klawiatury dostępny w ofercie szwedzkiego producenta. Warto wydawać 140 euro?
     
    W atrakcyjnym, czarnym pudełku, które ma wymiary niewiele większe od samej klawiatury znalazły się też odłączany podłokietnik oraz krótka ulotka informacyjna.
     
    Z zewnątrz
     
    Klawiatura wykonana w dolnej części z plastiku, natomiast w górnej z grubej, 1,6-milimetrowej stali. Obie części są czarne i matowe. Klawisze wykonano z nieco chropowatego materiału, choć prawdopodobnie, wraz z czasem używania, ich powierzchnia również się wygładzi. Przyciski są wyprofilowane standardowo, ich górna część jest zaokrąglona w głąb, dzięki czemu palce nie ześlizgują się w momencie naciskania.
     



     
    Zibal 60 dostępny jest w czterech układach klawiszy, a bohaterem niniejszego testu jest wersja amerykańska z podłużnym Enterem oraz dwoma długimi Shiftami. Układ jest zresztą klasyczny, z oddzielonymi strzałkami oraz klawiaturą numeryczną - dobrze, że producent nie cudował. Jedyną obecną roszadą jest zamiana lewego przycisku Windows na przycisk z logiem marki Mionix, o którym później.
     
    Ponad klawiaturą numeryczną znajdują się trzy diody informujące o stanie przełączników Caps Lock, Num Lock oraz Scroll Lock, w tym samym rogu umieszczono ledwo widoczne logo producenta. Indeksy na przyciskach są grawerowane laserowo i doskonale widoczne nawet przy wyłączonym podświetleniu.
     



     
    Od spodu umieszczono cztery antypoślizgowe elementy, które przyzwoicie spełniają swoją rolę i utrzymują klawiaturę w miejscu na biurku. Zibala można również pochylić do przodu w celu poprawy ergonomii, odginając plastikowe klipsy. Podniesienie tyłu klawiatury oraz podpięcie podkładki pod nadgarstki daje bardzo wygodne połączenie, dzięki któremu dłonie nie męczą się przy wielogodzinnej pracy. Na uwagę zasługuje również gruby kabel z oplotem. Ma on długość 1,5 m i sprawia wrażenie bardzo solidnego. Przewód zakończony jest czterema wtyczkami: dwoma USB (jedna do HUB-a) oraz dwoma minijack. Dzięki temu zestaw słuchawkowy oraz dwa urządzenia pod USB można podpiąć z tyłu klawiatury po prawej stronie. Należy jednak pamiętać, że zainstalowane tu porty USB 2.0 nie są zasilane, trzeba więc być ostrożnym z podłączaniem np. zewnętrznych dysków twardych.
     


     
    Niektóre klawisze w najwyższym rzędzie posiadają swoją alternatywną funkcję, aktywowaną w połączeniu ze wspomnianym na wstępie klawiszem Mionix. Dzięki temu można w łatwy sposób pogłośnić, ściszyć, a także wyciszyć dźwięk w systemie (F1-F3) oraz zarządzać odtwarzaną muzyką (F5-F8): odtwarzać/pauzować, zatrzymywać oraz zmieniać piosenkę na następną/poprzednią. Dodatkową funkcją klawisza F12 jest przełączanie trybu podświetlenia pomiędzy wyłączonym, samymi podświetlonymi klawiszami WASD oraz podświetlonymi wszystkimi przyciskami, z kolei guzik F11 pozwala na regulację trzystopniowej intensywności podświetlenia. Rozwiązanie wybrane przez Mioniksa nie jest pozbawione wad - chcąc obsłużyć odtwarzacz muzyki korzystając z tylko jednej ręki trzeba się nieźle nagimnastykować. Brakuje także dodatkowych przycisków funkcyjnych do zmapowania, które mogliby wykorzystać gracze. Zastąpienie jednego z przycisków Windows innym klawiszem można tłumaczyć zabezpieczeniem przed przypadkowym wciśnięciem go w ferworze walki, ale przycisk ten jednak przydaje się przy korzystaniu z systemu operacyjnego i niektórym może go brakować.
     
    Podświetlenie ma przyjemny dla oka jasnozielony kolor, a dzięki regulacji mocy podświetlenia można ustawić klawiaturę tak, by nie raziła w nocy. Zastrzeżenia można mieć jednak odnośnie do technicznego sposobu rozświetlania indeksów klawiszy - w większości przycisków dioda umieszczona jest w górnej części, co doskonale sprawdza się w przypadku wszystkich liter, ale utrudnia korzystanie po ciemku z wykrzyknika, “małpy”, nawiasów kwadratowych, średnika oraz z klawiszy funkcyjnych Mioniksa - do dolnej części przycisków światła dociera już niewiele. Kolejnym minusem jest fakt, że poziom podświetlenia nie jest zapisywany - przy każdym uruchomieniu komputera trzeba je włączyć samodzielnie (domyślnie jest wyłączone).
     


     
    Piszemy!
     
    Zibal 60 wyposażony jest w mechaniczne przełączniki Cherry MX w wersji Black. Ten wariant posiada liniową charakterystykę wciskania (bez charakterystycznego momentu kliku) i aby zarejestrować wciśnięcie, wymaga również dość dużej przyłożonej siły (60 g). Wspomniane czynniki ograniczają możliwość przypadkowego naciśnięcia, dzięki czemu czarne przełączniki są często wybierane przez graczy. Sposób ich działania pozwala również na wprowadzanie tekstu bez dociskania klawiszy do ich podstawy - Mionix informuje o dwóch milimetrach w celu złapania kliku i czterech dla pełnego wciśnięcia.
     
    Wchodząc w świat klawiatur mechanicznych miałem obawy, czy wymagające najwięcej siły z całej gamy Cherry MX przełączniki nie będą męczące przy dłuższym użytkowaniu, ale na szczęście nic takiego nie ma miejsca i z klawiatury komfortowo korzysta się nawet podczas wielogodzinnych sesji. Skok klawiszy jest umiarkowanie wysoki, przez co można osiągnąć lepszą szybkość pisania oraz mniej pomyłek. Zaletą w porównaniu z tradycyjnymi klawiaturami jest też fakt, że przełączniki mechaniczne dużo mocniej “odpowiadają” swoją własną siłą, wypychając klawisz do góry po wciśnięciu, co wpływa na komfort korzystania.
     
    Zibal 60, tak jak inne “mechaniki”, niestety jest głośny, szczególnie w nocy - odgłos klawiszy potrafi się przebić nawet przez muzykę w słuchawkach. Żywotność klawiszy oszacowana jest na 50 milionów kliknięć. Mionix mówi o możliwości wcisnięcia aż sześciu klawiszy jednocześnie i podczas długich testów nie udało mi się jej zblokować.
     
    Klawiatura zaprojektowana jest w technologii Plug’n’Play, czyli nie potrzebuje żadnych sterowników, co z jednej strony cieszy, choć z drugiej strony gracze przyzwyczajeni są do rozbudowanych aplikacji zarządzających peryferiami.
     
    Warto?
     
    Mionix Zibal 60 to klawiatura, w której... ciężko było coś zepsuć. Postawienie na klasyczny układ klawiszy i firmowe przełączniki dało efekt w produkcie, który po prostu się sprawdza, a dzięki stalowej ramie i grubemu kablowi w oplocie na pewno posłuży bardzo długo. Zastrzeżenia można mieć jedynie zastąpienia lewego klawisza Windowsa guzikiem funkcyjnym oraz nie najniższej ceny (140 euro).
  15. homzik
    Integra M 750W to najmocniejszy zasilacz z podstawowej serii Fractala. Kusi modularnymi i taśmowymi kablami, niewielkimi wymiarami, dużą mocą i ceną – około 350 zł. Jak jednak wypada w praktyce?
     
    Wyposażenie
    kabel SATA (3 wtyki, 89 cm, 65 cm do pierwszego wtyku, kolejne co 12 cm); kabel SATA (4 wtyki, 76 cm, 40 cm do pierwszego wtyku, kolejne co 12 cm); kabel PCIe (2 wtyki 6+2 pin, 62 cm, 52 cm do pierwszego wtyku, kolejny 10 cm); kabel MOLEX (2 wtyki, 52 cm, 40 cm do pierwszego wtyku, kolejny 10 cm); kabel zasilający (110 cm); 4 śruby do montażu; 4 opaski zaciskowe; 2 opaski na rzep; instrukcja obsługi.

     

    Na stałe zamocowany został kabel zasilający ATX (51 cm), zasilający CPU (70 cm) oraz drugi kabel do GPU, w takiej samej konfiguracji, ale 2 cm krótszy (60 cm).
     
    Specyfikacja
    moc 750 W (lub 450, 550, 650 W) certyfikat 80PLUS Bronze standard ATX 2.4/ EPS 2.92 MTBF (maksymalne obciążenie) 100000 godzin zgodny z ErP 2013 (<0,5 W w trybie czuwania) zgodny z Haswell C6/C7 okablowanie modularne (semi-modular) zabezpieczenie nadnapięciowe, przeciwzwarciowe, przeciw przeciążeniowe, przed zbyt niskim napięciem, przed zbyt wysoką temperaturą maksymalne obciążenie linii +3,3 V i +5 V: 100 W wentylator 120 mm, łożysko ślizgowe, regulowany termicznie wymiary 150 x 86 x 140 mm, waga 1,69 kg

     

    Konstrukcja
     
    Producent przykłada się do designu, co nie ominęło także zasilaczy z serii Integra. To niewielkie jednostki, zamknięte w masywnych obudowach. Stal jest czarna, matowa i precyzyjnie obrobiona. Krawędzie zostały efektownie ścięte, zdobią go także logotypy wysokiej jakości i wytłoczenia.
     
    Na pokrywie znajduje się wytłoczone logo producenta, czyli “fraktalowa śnieżynka”. Tabliczka znamionowa jest nadrukowana - została schowana na lewej ściance obudowy. Prawą flankę zdobi duże, białe logo producenta wraz z oznaczeniem modelu. Drugie, podobne znajduje się przy wylocie powietrza, gęsto podziurawionym na kształt plastra miodu. Gniazdo zasilania ulokowano w lewym, górnym rogu, a nad nim umieszczono włącznik. Na spodzie widać 120-milimetrowy wentylator, jak przystało na producenta, z białymi śmigłami. Wlot powietrza ma taką samą formę jak wylot.
     



     
    Panel gniazd jest nietypowy. Z prawej strony, bardzo blisko krawędzi znajdują się zamontowane na stałe kable – oprócz kabla CPU (4+4 pin) oraz ATX (20+4 pin) jest tam także zasilanie PCIe (2x 6+2 pin). Trzy kable zostały dodatkowe zabezpieczone opaską zaciskową, a wszystkie mają formę czarnych taśm, choć niestety nie dotyczy to kabla ATX – to niestety pęk kolorowych żył w prześwitującej izolacji PET. Pośrodku zasilacza znajdują się cztery gniazda na kable modularne, białe PCIe (8-pin) oraz trzy gniazda na przewody SATA oraz MOLEX (6-pin), wszystkie z dodatkowymi otworami na zaczepy wtyków.
     



     
    Przewody wyglądają świetnie, oprócz nieszczęsnego kabla ATX. Wszystkie to czarne taśmy w oddzielnych izolacjach z tworzyw sztucznych, dosyć sztywnych, ale mocnych. Czarne są także wtyki, z wyłączeniem wtyku dodatkowego kabla PCIe, który - tak jak gniazdo w zasilaczu - jest biały.
     











     
    Jakość wykonania robi bardzo dobre wrażenie. Integra M 750 W jest bardzo mocnym zasilaczem, a mimo niewielkich wymiarów obudowa jest sztywna i masywna, zaś wszystkie elementy solidnie skręcone i precyzyjnie spasowane. Zasilacz przypadnie do gustu osobom wymagającym zarówno co do jakości, jak i wyglądu.
     
    Montaż
     
    Platforma testowa
    Obudowa: Fractal Design Define R5, Be Quiet Silent Base 800 Procesor: Intel Core i5-4690K (4,6 GHz 1,24 V / 4,8 GHz 1,3 V) Chłodzenie: Be Quiet Dark Rock TF, Reeven Okeanos RC-1402 Płyta główna: MSI Z97 Gaming 5 RAM: HyperX Savage 2400 MHz CL11 Grafika: MSI GeForce GTX 970 Gaming (OC 1500 MHz, 7400 MHz) Dyski: Samsung SSD 840 EVO, WD Green 1 TB

     

    Montaż Integry w obu obudowach to bajka – zasilacz jest bardzo krótki i zajmuje mniej miejsca niż przewidziano miejsca w obudowie. Bardzo łatwo włożyć go do środka, nawet gdy ta ma dodatkowy ogranicznik pod płytą główną. Nie trzeba się siłować, nie strach o porysowanie obudowy czy zasilacza. Gwinty do śrub nawiercono precyzyjnie, a same śruby z zestawu są również dobrej jakości – nie wyrobią się po pierwszym użyciu. Zasilacz montowałem standardowo, wentylatorem do dołu, wtedy widać też efektowne wytłoczenie na pokrywie oraz logo producenta.
     
    Przewody zamocowane na stałe są bardzo blisko krawędzi, znajdują się wtedy tuż przy przepuście na kable. Okrągłą wiązkę ATX warto poprowadzić pierwszą, nieźle się układa, ale trzeba uważać, by nie zaczepić o siatkową izolację (nie dotyczy to pozostałego okablowania). Taśmy są świetne, ale nie idealne. Zajmują bardzo mało miejsca, wyglądają estetycznie, łatwo je przeprowadzić przez otwory tacki obudowy. Niestety są bardzo sztywne, nie tak łatwo je ułożyć i trochę gorzej niż ich okrągłe odpowiedniki spina się je opaskami lub zaciskami. Nie trzeba jednak dbać o specjalny porządek, a taśmy są też bardzo długie, a wtyki rozlokowane w sensownej odległości od siebie. Plusem jest też brak przewodów o wtykach mieszanych, a także dwa kable SATA o różnej ilości gniazd – łatwo wpiąć dysk SSD z tyłu tacki a HDD w klatkach na dyski lub zatoce 5,25”. Niestety kabel zasilający nie jest zbyt długi, wygląda solidnie, ale jest także bardzo sztywny.
     
    Rozwiązanie z jednym kablem PCIe zamocowanym na stałe jest nietypowe. Z jednej strony, jeśli ktoś wybiera zasilacz o mocy 650-750 W, to i tak będzie montował wydajną kartę graficzną. Z drugiej strony, trochę podważa to ideę modularnych zasilaczy i swobody przy podłączaniu komponentów.
     
    Wtyki okablowania zasługują na pochwałę. Są mocne, mają konkretne i łatwe w użyciu blokady. Wtyki zasilania CPU 4+4-pin można ze sobą spiąć, wyposażono je w odpowiednie zatrzaski. Dla ATX oraz PCIe są specjalne prowadnice ułatwiające wpinanie podwójnych wtyków. Ciekawie rozwiązano także wtyki MOLEX, które mają system ułatwiający wypinanie i wpinanie.
     
    Montaż zasilacza jest bardzo wygodny, a z uwagi na krótką obudowę jednostka wygląda wręcz trochę niepoważnie (w testowanym Fractalu Define R5 zajmuje bardzo mało miejsca). To też świetny wybór do mniejszych obudów pod zestawy oparte na płytach mATX lub nawet mini-ITX, chociaż tam długie kable mogą okazać się problematyczne. Przy porządkowaniu przydadzą się rzepy z zestawu, a także opaski zaciskowe (wyjątkowo grube i mocne).
     
    W praktyce
     
    We współczesnym komputerze do pracy lub gier zasilacz wygląda świetnie, chociaż matowa czerń dosyć łatwo się palcuje. Czarne okablowanie w formie taśm wygląda również bardzo dobrze - to nadal nie osobna, materiałowa izolacja, ale sprzęt nie straszy już kolorowymi wiązkami przy każdym komponencie (z wyjątkiem kabla ATX, który brzydko odstaje od reszty).
     
    Podkręcony system testowy nie zrobił na zasilaczu większego wrażenia - przez cały okres testów pracował stabilnie, przeszedł testy obciążeniowe, wielogodzinną rozgrywkę w wymagające gry komputerowe. Szybko okazało się, że można polegać na Integrze.
     
    Cewki w zasilaczu nie piszczą, nie wydaje on żadnych dziwnych dźwięków. Wentylator nie bzyczy, ale niestety wyraźnie szumi, co jest jego największą wadą. Producent zapewnia o ciszy, ale nie jest to poziom Be Quieta Pure Power L8 630W, którego praktycznie nie słychać. Zasilacz w zamkniętej obudowie Fractal Design Define R5 jest wyraźnie słyszalny gdy w mieszkaniu jest cicho. Nie jest to jeszcze hałas, ale użytkownicy stawiający na kompletną ciszę, hi-endowe chłodzenie procesora, półpasywne karty graficzne, mogą się zawieść. To jednostajny szum, który przeszkadza wcześnie z rana lub późno w nocy. Zasilacz nie nagrzewa się mocno, wygląda jakby wentylator został źle zaprogramowany i zbyt szybko przechodził na wyższe obroty. Wentylator generuje około 38 dB (przy poziomie ciszy wynoszącym 25 dB) i przebijał się wyraźnie przez schładzacz Be Quiet Dark Rock TF oraz kartę graficzną MSI GTX 970 Gaming. Warto więc montować go w zamkniętej, wytłumionej obudowie.
     
    Niestety zasilacz ma dosyć duże otwory wentylujące także od strony gniazd, wewnątrz obudowy. Rozgrzane powietrze wydostaje się częściowo także do środka komputera.
     
    Podsumowanie
     
    Fractal Design Integra M 750 W to bardzo dobry zasilacz. W tej cenie oferuje większość taśmowych kabli, bardzo solidne wtyki o sensownej konfiguracji. To dużo mocy oraz możliwość zasilania dwóch kart graficznych. Jednostka jest zgrabna, praktyczna, a przewody stosunkowo proste w podłączeniu i układaniu. Do tego urządzenie wygląda bardzo dobrze, nie zaburzy wyglądu obudów z oknem, będzie współgrał z innymi komponentami. Efekt psuje jedynie kolorowa wiązka kabla ATX.
     
    Niestety zasilacz jest dosyć głośny, a szum może czasami przezkadzać. Otwory od strony kabli to również kiepski pomysł - zasilacz może lekko podgrzewać obudowę. Trzeba mieć jednak na uwadze, że cena jest atrakcyjna, najmocniejsza wersja (750 W) to koszt 350 zł, a model 650 W można mieć już za około 312 zł. Wariant 550 W to koszt około 260 zł, a 450 W to 240 zł. Moim zdaniem najlepszym zakupem dla typowego komputera dla gracza jest wersja 550 W – przy tej skuteczności nie zabraknie mocy. Zamiast 750 W lepiej wybrać trochę słabszy model, ale z wyższej serii Tesla.
     
    Zalety:
    + bardzo dobre wykonanie
    + świetny wygląd
    + długie taśmowe kable w kolorze czarnym, mocne wtyki, praktyczne rozwiązania
    + krótka obudowa
    + dużo mocy
    + obsługa dwóch GPU
     
    Wady:
    - kolorowa, okrągła wiązka zasilania płyty głównej
    - sztywne kable
    - słyszalny wentylator, nawet bez obciążenia
    - otwory wentylujące wewnątrz obudowy
  16. homzik
    Bridge 3.0 w wersji 16 GB to jeden z najtańszych pendrive’ów w ofercie Leefa, wyceniany na około 50 zł. Ma działać i z komputerem, i z urządzeniami mobilnymi, a jak sprawuje się w praktyce?
     
    Leef wszedł na rodzimy rynek, a tym samym Polacy zyskali dostęp do oryginalnych pamięci przenośnych, zgrabnych i funkcjonalnych. To nie są „kolejne, nudne pamięci flash” w coraz to bardziej wymyślnych obudowach - produkty Leef robią wrażenie wymiarami, funkcjonalnością oraz designem. Bridge to właśnie most pomiędzy komputerami a urządzeniami mobilnymi wyposażonymi w złącze microUSB i obsługę OTG (On The Go), tylko czy w „erze bezprzewodowej” jest jeszcze dla niego miejsce?
     
    Specyfikacja
    pojemność: 16/32/64 GB USB 3.0, zgodne z USB 2.0 i starszymi kolor: czarny wymiary: 21,7 x 38,6 x 78 mm zakres temperatur: 0-70 stopni Celsjusza wymagania systemowe Windows 8, 7, XP (SP3), Vista (SP 1, SP2), Windows 2000, Apple Mac OS X lub nowszy 5-letnia gwarancja

    Konstrukcja
     

    Bridge nie jest zwyczajnym pendrive’em, to właściwie jedynie pokrywka z tworzywa sztucznego, zagięta szyna, w której porusza się dwustronny wtyk – z jednej strony wyposażony w typowe złącze USB typu A, z drugiej micro USB B. Obudowa ma naniesione logo producenta i oznaczenie modelu, które widać tylko pod określonym kątem. Osłonka z zewnętrznej strony jest matowa, a od wewnętrznej - błyszcząca. Na krawędzi znajduje się jeszcze dziurka do przenizania smyczki.
     



     
    Sama część z wtykami jest bardzo mała, ale zmieścił się na niej też przycisk blokady oraz biała dioda sygnalizacyjna, bardzo krótka i wąska. Przyciski jest matowy i widać na nim czarny listek z logo producenta.
     
    Jakość tworzyw jest bardzo dobra. Obudowa jest sztywna i gruba, nie wygina się i nie ma luzów. To dobrze obrobione urządzenie, ale po wielu wysunięciach wtyków widać jednak pewne zarysowania szyny. Zewnętrzna strona jednak jest dosyć odporna na zarysowania.
     
    Mimo że to zaawansowana konstrukcja, to design jest zaskakująco prosty i atrakcyjny. Bridge nie jest tandetnym, świecącym pendrive’em o kontrastowej kolorystyce. To elegancki, uniwersalny wygląd i z pewnością nie wstyd pokazać go publicznie.
     
    W praktyce
     
    Ruch mechanizmu wysuwania jest bardzo gładki i stawia wyraźny opór. Nie jest to rozklekotany i luźny suwak, czuć, że ma się do czynienia z konkretnym urządzeniem, a nie tandetną “chińszczyzną”. Przycisk blokady nie klika, stawia również wyraźny opór i jest sprężysty. Trzeba go wcisnąć pośrodku, blokuje ruch po obu stronach. Bez żadnego problemu utrzymuje pozycje wtyku po złożeniu i rozłożeniu. Dioda świeci na biało - to delikatne, ale wyraźnie widoczne światło. Nie oślepi, a spełnia swoją funkcję. Bridge 3.0 to nieźle wykonany pendrive, jak wszystkie produkty Leef wodo-, kurzo- i wstrząsoodporny.
     

     
    Wydajność
     
    Używałem Bridge’a na komputerze PC, laptopie z portami USB 3.0 oraz na urządzeniach przenośnych: Motoroli Moto G 2014, Samsungu Galaxy S6 Edge, Kruger&Matz Flow 2 oraz odtwarzaczu muzyki z wysokiej półki, czyli iBasso DX90. Potrzeba Androida z OTG, nie każdy odtwarzacz muzyki z wyższej półki da sobie z nim radę. Bridge nie działał z Astell&Kern Junior.
     
    Sprawdziłem jak pendrive radzi sobie w praktyce oraz w benchmarkach.
     
    AS SSD wskazał 129,44 MB/s odczytu i 13,49 MB/s zapisu. Natomiast CDM jak zwykle więcej, bo 136,9 MB/s odczytu i 14 MB/s zapisu. Testy kopiowania AS SSD dla pliku ISO to 11,10 MB/s, w czasie 96,75 s. Dla programu to 6,77 MB/s w 207,85 s, a dla plików gier to 9,84 MB/s w 140,35 s. HD Tune wskazał minimalną prędkość na 90,9 MB/s, maksymalną na 116,5 MB/s, a średnią na 103,4 MB/s. Czas dostępu wyniósł 0,8 ms, Burst Rate 47,4 MB/s, a użycie procesora 7,1%.
     
    W praktyce podczas kopiowania plików multimedialnych transfer utrzymuje się na poziomie około 10 MB/s, czasami zalicza spadki do 6 MB/s, a maksymalnie osiąga do 14 MB/s. Paczka 2 GB z różnymi, małymi plikami muzycznymi kopiowała się 2 minuty i 47 sekund. W praktyce dla użytkownika pozostaje 14,9 GB miejsca na dane. Ogólnie prędkość są niezłe Nie jest do pendrive wyścigowy, ale to mała konstrukcja i priorytet na funkcjonalność.
     
    Podsumowanie
     
    Czy Leef Bridge 3.0 jest warty zakupu? Tak. Nie wszystkie pliki da się wygodnie przesłać przez Wi-Fi lub Bluetooth, nie zawsze jest to możliwe. Bridge 3.0 oferuje szybki transfer plików do nowego telefonu lub dodatkową pamięć odtwarzacza muzyki, to też dobrze wykonane, zgrabne i wygodne urządzenie. Wersja 16 GB (50 zł) daje 3,13 zł za gigabajt, 32 GB (84 zł) to 2,63 zł, a 64 GB (169 zł) - 2,64 zł.
     
    Zalety:
    + dobre wykonanie
    + świetny, uniwersalny wygląd
    + podwójne wtyki dla PC i urządzeń z USB OTG
    + dobry mechanizm składania
    + niezła wydajność
     
    Wady:
    - problematyczna lokalizacja dziurek na smycz, są też zbyt wąskie
    - taka sobie prędkość zapisu
  17. homzik
    Asus PB279Q - monitor 4K z IPS-em dla profesjonalistów
     
    PB279Q to zaawansowany monitor Asusa wyposażony w coraz modniejszą matrycę 4K. W przeciwieństwie do wielu monitorów 4K w cenie około 2000 zł, tutaj mamy jednak do czynienia z panelem IPS.
     
    Opakowanie i akcesoria
     
    W naprawdę dużym, ważącym 10 kg pudełku poza samym monitorem znaleźć można wszelkie niezbędne kable oraz akcesoria: kabel zasilający, kabel audio minijack oraz cyfrowe kable połączeniowe HDMI oraz DisplayPort. Rzecz jasna, nie zabrakło też instrukcji obsługi.
     
    Specyfikacja
    Przekątna: 27 cali
    Typ matrycy: IPS
    Rozdzielczość: 3840x2160 pikseli
    Pokrycie kolorów: 100% palety sRGB
    Proporcje ekranu: 16:9
    Plamka: 0,16 mm
    Jasność: 300 cd/m2
    Kontrast: 1000:1 (statyczny)
    Kąty widzenia: 178/178 stopni
    Czas reakcji: 5 ms
    Wejścia: HDMI, DisplayPort, mini DisplayPort, wejście audio + wyjście słuchawkowe
    Funkcje dodatkowe: regulacja położenia w pionie i poziomie, PIP, wbudowane głośniki
    Typowy pobór mocy: 60 W (poniżej 0,5 W w trybie czuwania)
    Wymiary: 62 x 41 x 22 cm
    Waga: 7,7 kg

    Z zewnątrz
     

    Obudowa PB279Q nie wyróżnia się niczym szczególnym - cała zbudowana jest z neutralnego, matowego, czarnego plastiku kojarzącego się z monitorami do typowo profesjonalnych zastosowań. Ramka wokół ekranu jest proporcjonalnie cienka i nie odwraca uwagi. Prostokątna podstawa jest szeroka, a nóżka podtrzymująca wyświetlacz jest odpowiednio długa, dzięki czemu cała konstrukcja jest stabilna i monitor nie trzęsie się nawet, gdy biurko wpadnie w drgania.
     





     
    Regulacja ekranu jest możliwa zarówno w kwestii kąta nachylenia (w pionie i poziomie), jak i wysokości wyświetlacza. Wszystko działa gładko, a pozycję ekranu można sprawnie zmieniać nawet kilka razy w ciągu dnia. Co ważne, powłoka matrycy jest matowa.
     
    Użytkowanie
     
    Po pierwszym uruchomieniu PB279Q od razu można dostrzec, że ma się do czynienia ze urządzeniem z wyższej półki. Wyświetlany obraz przede wszystkim zachwyca swoją rozdzielczością i ogromem przestrzeni roboczej, choć gdyby elementy interfejsu okazały się zbyt małe, zawsze można je zwiększyć kosztem przestrzeni. Tak czy inaczej, bez problemu można umieścić obok siebie 2 aplikacje i wygodnie z nich korzystać, a po dłuższym obcowaniu z 4K powrót do Full HD nie należy do najprzyjemniejszych.
     
    Prezentowane kolory wyglądają bardzo dobrze - mają poprawny odcień oraz odpowiednie nasycenie, dzięki czemu, pracując z grafiką czy filmem można poprawnie je ocenić. Ważne też, że obraz nie traci na jakości po zmniejszeniu jasność ekranu.
     
    Kąty widzenia, jak przystało na matrycę IPS, są świetne - obraz pozostaje niezmienny praktycznie z każdej pozycji. Asus chwali się 10-bitowym przetwarzaniem koloru, a technologie Flicker-free oraz VividPixel rzeczywiście poprawiają komfort użytkowania, dbając o wzrok użytkownika.
     
    Zastosowana w opisywanym Asusie matryca IPS nie jest jednak wolna od typowej dla tego typu paneli bolączki, czyli “srebrzącej czerni”. Czas reakcji matrycy to oficjalnie 5 milisekund i choć zwykle podawane przez producentów wartości są zaniżone, to w PB279Q trudno zauważyć smużenie, nawet w dynamicznych scenach.
     
    Trzeba jednak pamiętać, że aby uzyskać rozdzielczość 4K przy 60 Hz trzeba monitor podłączyć kablem DisplayPort - HDMI w wersji 1.4 przy 4K zapewnia jedynie 30 Hz lub 2560x1440@60 Hz. Mnogość wejść HDMI umożliwia wyświetlanie nawet czterech obrazów z oddzielnych sygnałów obok siebie, każdy w FullHD. Można też skorzystać z funkcji PIP i wyświetlać mniejsze okno w obrębie większego.
     

    Menu ekranowe jest przejrzyste i dość rozbudowane, choć korzystanie z niego nie jest najwygodniejsze - przyciski sterowania schowane są od spodu, a nawigacja wymaga nabrania odrobiny wprawy.
     
    Podsumowanie
     
    Asus PB279Q to świetny wybór dla osób, dla których 4K to coś więcej niż “bajer do gier”. To do bólu profesjonalny monitor (o czym świadczy też klasyczny wygląd) o genialnej ergonomii oraz wielką przestrzenią roboczą, a w kontekście tych zalet cena 3000 zł nie wydaje się przesadnie wygórowana, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co za podobne pieniądze oferują Eizo czy NEC (biorąc pod uwagę przekątną oraz rozdzielczość).
     
    Zalety:
    ogromna przestrzeń robocza
    matryca IPS (a nie TN, jak w tanich monitorach 4K) z szerokimi kątami widzenia
    świetna ergonomia
    matowa obudowa oraz powłoka matrycy

    Wady:
    położenie przycisków mogłoby być bardziej intuicyjne
    złącze DVI by nie zawadziło

  18. homzik
    Corsair odświeżył model Strafe. Nowa wersja klawiatury cechuje się zmienioną konstrukcją, posiada podpórkę pod nadgarstki, podświetlenie RGB i ciche przełączniki Cherry MX Silent. Warto wydać 699 zł?
     
    Corsair Strafe MK.2 ma wiele cech zarezerwowanych dotychczas tylko dla wyższych serii klawiatur amerykańskiej marki. Druga generacja jest jednak tańsza ze względu na zastosowanie obudowy z tworzyw sztucznych, ale blat klawiszy na szczęście nadal pozostał aluminiowy. Producent zadbał także o wbudowaną regulację głośności, przyciski multimedialne i dodatkowe. Opisywany produkt działa w oparciu o przełączniki Cherry MX Silent, które – jak sama nazwa wskazuje – mają zapewnić cichą pracę klawiszy. Sprawdziłem jak Strafe MK.2 wypada w praktyce.
     
    Specyfikacja:
    interfejs: USB 2.0 przełączniki: Cherry MX Silent żywotność przełączników: 50 mln wciśnięć NKRO: pełne odświeżanie: 1000 Hz (czas reakcji: 1 ms) podświetlenie: RGB 16,7 mln kolorów funkcje: przelotowe USB, regulacja głośności, przyciski sterowania multimediami, wymienne nasadki do gier FPS i MMO/MOBA, podpórka pod nadgarstki długość kabla: 1,8 m wymiary: 447 x 168 x 40 mm masa: 1,46 kg

     

    Wyposażenie
     
    W zestawie z klawiaturą znajdują się:
    podpórka pod nadgarstki; wymienne nasadki do gier FPS (klawisze W, A, S, D); wymienne nasadki do gier MMO/MOBA (klawisze Q, W, E, R, D, F); przyrząd do zdejmowania nasadek; instrukcja obsługi.

     







     
    Podpórka jest delikatnie ogumowana i ma dwie wstawki z wypukłą fakturą. Dedykowane nasadki do gier są również ogumowane, a do tego profilowane i wykończone niczym wytłaczana blacha. Przyrząd do zdejmowania nasadek posiada uchwyt w formie oczka, który ułatwia proces wymiany. Instrukcja obsługi zawiera tylko podstawowe informacje – spokojnie można się bez niej obyć.
     






     
    Konstrukcja
     
    Na pierwszy rzut oka Strafe MK.2 wygląda jak klawiatura z serii K70, ale od wyższych modeli różni ją sposób wykonania oraz projekt konstrukcji. Wyższe modele posiadają niezabudowane klawisze i w pełni aluminiowe obudowy. W przypadku Strafe MK.2 obudowa jest z tworzyw sztucznych, a przełączniki są tylko nieznacznie zabudowane. Nadal trudno narzekać na jakość wykonania – blat klawiszy pozostał aluminiowy, konstrukcja jest idealnie zwarta i nie ugina się, a tworzywa zostały obrobione wzorowo.
     
    Układ klawiszy to QWERTY w wersji amerykańskiej, a nasadki z plastiku ABS są wklęsłe i mają klasyczny kształt. Enter jest wąski, a obok lewego Shifta nie ma ukośnika. W obrębie układu klawiszy nie ma specjalnych modyfikacji ani dodatkowych przycisków. Czcionki są efektowne, ale zarazem stonowane i czytelne. Nadruki naniesiono laserowo z wzorową precyzją. Uwagę zwraca spacja, która jest pokryta fakturą imitującą wspominaną aluminiową blachę z wytłoczeniami. Nie zabrakło prawego klawisza specjalnego Windows ani klawisza menu kontekstowego, brakuje za to przycisku funkcyjnego. Jego brak nie jest jednak odczuwalny, ponieważ klawiatura posiada dodatkowe przyciski zamiast skrótów. Nad blokiem numerycznym w miejscu diod statusowych znajdują się cztery duże przyciski sterowania muzyką, także podświetlane. Jeszcze wyżej umieszczono płaską rolkę głośności, która obraca się bezskokowo i bezoporowo, a obok niej dostrzec można także klawisz wyciszania dźwięku. Wspominane diody zostały przeniesione nad klawisze Print Screen-Pause Break i są one typowe (NumLock, CapsLock, ScrollLock). To jednak nie wszystko, bo nad klawiszami F1-F3 są trzy kolejne przyciski, czyli: zmiana profilów, regulacja podświetlenia i włącznik trybu gamingowego.
     











     
    Klawisze zostały zamocowane na białym tle, które wspomaga podświetlenie RGB. Każdy przycisk posiada niezależną diodę, a podświetlone są także przyciski dodatkowe oraz logo, znajdujące się na środku tylnej krawędzi, tuż za połyskującą wstawką z tworzywa sztucznego. Producent ozdobił także boki, gdzie widać szczeliny podświetlone na biało. Diody robią wrażenie – są jasne i mają nasycone, przyjemne dla oka kolory. Niestety nie obyło się bez wad charakterystycznych dla przełączników niemieckiej marki Cherry MX. Nadruki funkcji alternatywnych nie są podświetlone, a przez diody umieszczone z tyłu przednia krawędź białego blatu jest również kiepsko podświetlona, co jednak widać jedynie za dnia.
     




     
    Klawiatura ma kształt klina, a w przednią krawędź można wpiąć wąską podpórkę z zestawu, która jest lekko wypukła. Gruby kabel zamocowano na środku tylnej krawędzi – nie jest on odłączany. Zabezpiecza go mocny oplot, a wieńczą dwie, szaro-czarne wtyczki USB, z których jedna odpowiada za przelotowe USB typu A, umieszczone na tylnej krawędzi obudowy. Na spodzie znajdują się cztery silikonowe podkładki, a także dwie nóżki rozkładane na boki i nieogumowane na krawędziach.
     





     
    Oprogramowanie
     
    Producent wdrożył niedawno nowe oprogramowanie iCue, przeznaczone zarówno do kontroli podzespołów, chłodzenia, jak i peryferiów. Przetestowałem klawiaturę z oprogramowaniem w wersji v3.5.111. Opcji jest mnóstwo, możliwości są duże i dotyczą nie tylko samej klawiatury. Nie do końca podoba mi się jednak układ elementów – rozmieszczenie opcji jest często chaotyczne lub nielogiczne. Nie wszystko jest intuicyjne, a program wymaga wyczucia.
     
    Interfejs okna dzieli się na górną belkę menu, boczny panel konfiguracyjny oraz karty produktów w centrum. Główną zakładką jest „Home”, która wyświetla profile oraz podłączone i kompatybilne urządzenia Corsaira. Po wskazaniu klawiatury przechodzi się w tryb konfiguracji – lewy panel dzieli się na karty, czyli: Profiles, Actions, Lighting Effects oraz Performance.
     







     
    „Profiles”, jak sama nazwa wskazuje, pozwala na utworzenie profili i przełączanie się pomiędzy nimi. Można dla nich skonfigurować oddzielne podświetlenie, jak i przeprogramować klawisze. Za tę ostatnią funkcję odpowiada zakładka „Actions”, która zawiera edytor makr, obsługujący także kliknięcia myszką, a nawet obrót rolki i ruch myszką.
     
    Diody konfiguruje się w kolejnej zakładce. Do wyboru jest dużo efektów (fale, pulsowanie, reakcja na wciśnięcia itd.), a także dodatki, jak gradienty, tryb ręczny oraz integracja ze słuchawkami Corsair Void. Podświetlenie można skonfigurować jednocześnie dla wszystkich urządzeń Corsaira, a także skonfigurować szybkość efektów oraz ich kierunek.
     
    „Performance” nie zawiera ustawień dotyczących wydajności, a grupuje ustawienia trybu gamingowego oraz innych przycisków dodatkowych. Można wybrać, które kombinacje klawiszy mają być zablokowane po wciśnięciu dedykowanego przycisku na klawiaturze, a także ustawić kolory dla przycisków znajdujących się nad klawiszami F1-F3.
     
    Po przełączeniu się na „Dashboard” w górnej belce zyskuje się dostęp do pustego okna, na którym można wyświetlić „widżety” ze skrótami lub wskazaniami z czujników urządzeń Corsair i nie tylko. W moim przypadku były to odczyty czujników RAM-u, płyty głównej, procesora, karty graficznej oraz EQ słuchawek Corsair HS70 Wireless. Kolejny skrót „Instant Lighting” to ponownie konfiguracja podświetlenia, ale uproszczona, która pozwala synchronizować wybrane barwy ze wszystkimi urządzeniami amerykańskiej marki. W sekcji „Settings” zgrupowano natomiast ustawienia, które mogłyby znaleźć się w zakładce „Performace” na ekranie głównym iCue, czyli odświeżanie, resetowanie ustawień klawiatury, konfiguracja jasności podświetlenia. Są tam dostępne także opcje dotyczące OSD i możliwość logowania pomiarów do pliku.
     
    Ergonomia i użytkowanie
     
    Corsair Strafe MK.2 to klawiatura, która dla niektórych użytkowników będzie idealna, ale innych może zawieść. Jeśli preferujemy duże konstrukcje z blokiem numerycznym, dedykowaną podpórką, to sprzęt może być strzałem w dziesiątkę. Jeśli jednak wolimy prostotę i minimalizm, posiadamy większe dłonie, dużo piszemy i ważny jest idealny komfort, to Strafe MK.2 może nie sprostać zadaniu. Już tłumaczę dlaczego.
     
    Nie jestem zadowolony z podpórki pod nadgarstki, a piszę to z perspektywy osoby, która dużo... pisze. Właściwie nie jest to podpórka pod nadgarstki, a raczej pod dłonie. Moje dłonie opierały się o nie spodem wewnętrznych części. W efekcie nadgarstki spoczywały przed podpórką i były tak samo zagięte, jak bez podpórki. Moim zdaniem akcesorium jest zbyt wąskie i za mocno skośne, żeby mogło poprawić komfort pisania. W grach nie ma już problemu, bo dłoń dosyć wygodnie odpoczywa oparta o podpórkę, gdy palce operują blokiem klawiszy WASD.
     
    Podoba mi się, że nóżki klawiatury nie są wyjątkowo wysokie. Zazwyczaj używam klawiatur mechanicznych bez rozłożonych nóżek, gdyż te często podnoszą klawiatury zbyt wysoko. W Strafe MK.2 nie ma z tym problemu – odchylenie jest nadal rozsądne. Nóżki nie zostały ogumowane, ale klawiatura waży prawie 1,5 kg, więc i tak nie przesuwa się na biurku. Szkoda jedynie, że Corsair trzyma się grubych kabli zamocowanych na stałe. W tej cenie można by już oczekiwać wypinanego przewodu, który byłby cieńszy i mniej sztywny, nawet gdyby poświęcić dla tego przelotowy port USB z tyłu obudowy.
     
    Rewelacyjnie sprawdzają się natomiast przyciski dodatkowe. Przełącznik profilów pozwala szybko zmienić ustawienia, klawisz ze słoneczkiem reguluje jasność podświetlenia (trzy stopnie + wyłączenie), a kłódka z logo Windows to tryb gamingowy, który domyślnie blokuje klawisze WinKey. Świetnie pracują także duże przyciski sterowania muzyką, a łatwo docenić rolkę – jest precyzyjna, ma gładki i płynny obrót.
     
    Klawiatura posiada liniowe przełączniki Cherry MX Silent, które niby bazują na czerwonych przełącznikach niemieckiej marki, ale w praktyce są zupełnie inne od wszystkich przełączników Cherry. Nazwy Silent nie zastosowano na wyrost – stukot jest zminimalizowany, nie słychać rezonowania sprężynek, a praca klawiszy jest wyraźnie wytłumiona. Od razu przyznaję, że przełączniki nie przypadły mi do gustu. Odskakują idealnie sprężyście, pracują równo i precyzyjnie, ale są dziwnie miękkie i zbyt mocno zamortyzowane. To przełączniki wymagające siły nacisku 45 g, które mają trochę krótszy skok (3,7 zamiast 4 mm), niż typowe Cherry, ale dno nie jest niestety tak twarde i konkretne, jak w przypadku Cherry MX Red lub Brown. Miałem skojarzenia z przełącznikami wyposażonymi w dodatkowe Oringi, ale z miększym dnem. Uwielbiam stukot typowy dla klawiatur mechanicznych, którego w MX Silent praktycznie nie ma – w ciszy słychać właściwie tylko niezbyt przyjemny odgłos szurania klawiszy. Narzekać mogą jednak jedynie osoby, które dużo piszą – w grach przełączniki nie budzą wątpliwości, a wielu graczy doceni cichą pracę. Cecha ta jest atrakcyjna także z punktu widzenia „streamerów”, a wdzięczne pewnie będą także osoby postronne, np. współlokatorzy. Ja od Cherry MX Silent wolę wszystkie pozostałe przełączniki Cherry MX, a także rozwiązania Razera oraz Logitecha. Co prawda wszystkie są głośniejsze od MX Silent, a Romer-G nie odskakują tak sprężyście, jak Cherry, ale i tak sprawiają mi więcej satysfakcji. Mogę być odosobniony w swojej opinii – być może wielu fanów Cherry byłoby zachwyconych przełącznikami Silent.
     
    Podsumowanie
     
    Corsair Strafe MK.2 to świetna klawiatura, która jednak budzi wątpliwości. Zacznijmy od zalet – urządzenie wygląda świetnie, jest znakomicie wykonane, cechuje się nieudziwnionym układem klawiszy, efektownym podświetleniem oraz szeregiem funkcji dodatkowych. Nie zabrakło podpórki, mocnego kabla, przelotowego USB i rewelacyjnie działającej regulacji głośności. Fani cichych klawiatur z pewnością docenią przełączniki Cherry MX Silent.
     
    Z drugiej strony przydałby się już wypinany kabel, cieńszy i mniej sztywny. Chętnie zobaczyłbym też inną podpórkę, szerszą i bardziej płaską. Obudowa jest też w większości wykonana z tworzyw sztucznych, a nóżki są tylko jednostopniowe. Przełączniki Cherry MX Silent są dosyć specyficzne i mogą nie przypaść do gustu nawet zatwardziałym fanom niemieckich przełączników. Mnie nie przekonały.
     
    Wątpliwości budzi głównie cena. Klawiatura od momentu premiery zdążyła już stanieć – aktualnie kosztuje 699 zł zamiast 799 zł. To ciągle dużo i nie za bardzo rozumiem dlaczego. Wiem, że przełączniki Cherry MX Silent są nadal nowością i zapewne mocno podbijają cenę. Za 650 zł można jednak kupić w pełni metalową klawiaturę Corsair K70 Lux, również z przełącznikami MX Silent, lub pierwszą wersję Strafe za 599 zł, także z cichymi przełącznikami. Klawiatura Strafe MK.2 jest też tylko o 70 zł tańsza od w pełni metalowej Corsair K70 MK.2.
     
    Zalety:
    + jakość wykonania
    + mocny i długi kabel z solidnymi wtyczkami
    + świetne wzornictwo
    + bogate wyposażenie
    + dodatkowe przyciski, regulacja głośności, przelotowe USB
    + podpórka w zestawie
    + układ bez udziwnień
    + rozbudowane oprogramowanie iCue z wieloma funkcjami dodatkowymi
    + precyzyjne działanie cichych klawiszy
     
    Wady:
    - specyficzne działanie przełączników Cherry MX Silent
    - zbyt wąska i skośna podpórka pod nadgarstki (a raczej pod dłonie)
    - oprogramowanie z pewnymi wadami
    - sztywny, zamocowany na stałe kabel
  19. homzik
    Pamiętacie taki samochód jak Mitsubishi Eclipse? Japoński producent też widocznie o nim pamięta, bo na tej nazwie oparł oznaczenie swojego najnowszego modelu. Chociaż Eclipse Cross rzeczywiście nawiązuje nazwą do udanej serii samochodów to wydaje się, że Mitsubishi to kolejny producent, który, dostosowując się do rynku, uwierzył w crossovery.
     
    Najważniejsze dane techniczne:
    Typ silnika: benzynowy Pojemność silnika: 1499 cm3 Moc maksymalna: 163 KM przy 5500 obr./min Maksymalny moment obrotowy: 250 Nm przy 1800-4500 obr./min Przyspieszenie 0-100km/h: 9,8 sekundy Prędkość maksymalna: 200 km/h Skrzynia biegów: automatyczna (bezstopniowa CVT) Napęd: 4WD Zużycie paliwa według producenta (miasto/trasa/średnie): 8,2/6,2/7,0 litra na 100 km Poziom emisji CO2: 159 g/km Pojemność baku paliwa: 60 litrów Hamulce przód/tył: tarczowe wentylowane / tarczowe Zawieszenie z przodu: kolumny MacPhersona Zawieszenie z tyłu: wielowahaczowe Opony w testowanym modelu: 225/55 R18 Wymiary: 4405 (długość) x 1805 (szerokość) x 1685 (wysokość) mm Masa własna: 1550 kg Dopuszczalna masa całkowita 2150 kg Pojemność bagażnika: 341 litrów Rozstaw osi: 2670 mm Prześwit: 183 mm Cena: od: 93900 zł (koszt wersji testowej: 133990 zł)

     

    Z zewnątrz
     
    Mitsubishi stanęło na wysokości zadania i zaprojektowało samochód wyglądający bardzo nowocześnie, estetycznie i po prostu ładnie. Uwagę zwraca zwłaszcza wygląd tyłu auta, który też w największym stopniu odróżnia Eclipse Cross od nowego Outlandera. Podłużne światła, wyraźnie zachodzące na bok samochodu, połączone zostały czerwoną ramką, która dzieli tylną szybę na dwie, ustawione pod różnym kątem części. Na boku samochodu wytłoczono dwie wyraźne linie, które dodają mu agresywnego charakteru. Patrząc na przód nie sposób pomylić Mitsubishi z żadną inną marką - charakterystyczny układ grilla i zderzaka ma szanse na dobre zakorzenić się w świadomości konsumentów. Światła przednie wyglądają bardzo dobrze i nowocześnie, ale zastanawiają mnie jednak światła kierunkowskazów i przeciwmgłowe. Zarezerwowano na nie bowiem dość dużo miejsca, a wyglądają raczej topornie i nie pasują do zgrabnych, nowoczesnych linii. Dolna krawędź karoserii to czarny plastik (ze srebrnymi dodatkami), który dodaje terenowego wyglądu. Zgodnie z postępem na rynku klasyczną antenę radiową zastąpiono płetwą. Dodatkowy smaczek stanowią czarne podstawy lusterek bocznych oraz czarne relingi. Mitsubishi o sporych kołach i powiększonym prześwicie (183 mm) dobrze wpasowuje się w crossoverową modę. Ciekawostką jest linia szyb bocznych, która została przedłużona z przodu i z tyłu poza linię drzwi. Kolor testowanego egzemplarza nazwany został czerwonym diamentowym i w mojej opinii wygląda świetnie. Dla osób obawiających się o miejsce w garażu – wymiary Eclipse Crossa to 4695 x 1810 x 1710 mm.
     















     

    Wewnątrz
     
    We wnętrzu samochodu na szczęście nie góruje czarny błyszczący plastik, choć i tak miejscami jest on obecny. Zacznijmy od kierownicy, która jest wygodna, ma standardowy rozmiar i jest tylko delikatnie spłaszczona w przekroju. Wyposażono ją w standardowe przyciski do sterowania multimediami, telefonem i tempomatem, ale jej dolną część wypełniono wyżej wymienionym materiałem z dodatkową, srebrną “ozdobą”. Za kołem kierownicy umieszczono spore łopatki zmiany biegów. W przypadku wersji z dostępem bezkluczykowym niestety dość mocno w oczy rzuca się zaślepka stacyjki. Zegary na tablicy rozdzielczej są bardzo proste i dzięki temu czytelne. Oddziela je nieduży, kolorowy wyświetlacz, który pokazuje podstawowe informacje o aucie. Testowany model wyposażony był w dodatkowy wyświetlacz HUD, który cały czas traktuję raczej jako zbędny bajer niż przydatny element wyposażenia.
     
    Centralna część deski rozdzielczej podzielona została na panele. Na samym wierzchu znalazł się 7-calowy ekran dotykowy, kratki nawiewu oraz… kontrolki zapiętych pasów i poduszki powietrznej pasażera. Przyciski do obsługi klimatyzacji umieszczono już trochę dalej od kierowcy, co może nie spodobać się użytkownikom, którzy często zmieniają ustawienia wentylacji. Na jeszcze niższej półce umieszczono dwa gniazda USB.
     













     
    Pasażerowie testowanego modelu na pewno nie zmarzną - podgrzewana jest kierownica, przednie fotele oraz dwa miejsca z tyłu. W drugim rzędzie nie zapomniano też o gnieździe zapalniczki. Jak na japoński samochód fotel kierowcy był dla mnie zaskakująco wygodny i na myśl o długiej podróży nie zaczynały boleć mnie plecy. Dla ułatwienia obsługi ekranu dotykowego zamontowano “kontroler typu touchpad”, dzięki któremu możemy poruszać się po interfejsie przy pomocy gestów palcem. Niestety, jak to często w takich odważnych rozwiązaniach bywa, wolałem obsługiwać ekran dotykowy w klasyczny sposób. Obok przycisku hamulca ręcznego znajduje się przełącznik AUTO HOLD, który umożliwia puszczenie hamulca na biegu np. na światłach. Ciekawostką jest natomiast brak wbudowanej nawigacji. Na szczególną wzmiankę zasługuje ilość miejsca dla pasażerów z tyłu. Po pierwsze kanapa jest umieszczona wysoko, co zmniejsza zmęczenie nóg, a po drugie miejsca nad głową i na nogi jest na tyle dużo, że nawet wysocy pasażerowie będą podróżować w pełni komfortowo.
     
    Wygoda ta odbija się niestety na przestrzeni bagażowej, która wynosi tylko 341 litrów. Z bagażnikiem wiążą się jeszcze dwa aspekty - jego klapa jest wyjątkowo ciężka i do zamknięcia wymaga użycia siły. Nie jestem też w stanie wyjaśnić zastosowania gumowej kuwety na podłożu przestrzeni bagażowej. Ogólne wrażenie po kontakcie z wnętrzem jest pozytywne, a użyte materiały sprawiają dobre wrażenie.
     
    Prowadzenie
     
    Testowany egzemplarz wyposażony był w silnik 1.5T MIVEC 4WD CVT. To 163-konna, benzynowa, turbodoładowana jednostka o maksymalnym momencie obrotowym 250 Nm, maksymalnej prędkości 200 km/h i przyspieszeniu do setki w 9,8 sekundy. Osiągi te nie brzmią oszałamiająco, ale nie o to w tu chodzi - ważne, że braku mocy nie czuć. Silnik jest wystarczająco dynamiczny do komfortowej jazdy w ruchu miejskim, a także na trasie w przypadku wyprzedzania - tutaj jednak należy oczywiście wziąć lekki zapas na “zebranie się” automatycznej skrzyni biegów. Bezstopniowy automat, jeśli już się do niego przyzwyczaimy, nie sprawia problemów i można uznać, że charakterystyczne wycie silnika podczas przyspieszania to jedyna wyraźna wada zastosowanej przekładni CVT. Możliwość sekwencyjnej zmiany biegów radzę potraktować tylko jako ciekawostkę.
     
    Charakterystyka zawieszenia nie pozostawia złudzeń - w Eclipse Cross postawiono na komfort podróżowania. Nierówności na drodze, nawet te głębsze, są świetnie wybierane i choć takie zestrojenie przekłada się na trochę większą bezwładność na zakrętach, to ogólnie zawieszenie sprawuje się bardzo dobrze. Także w tym modelu producent zastosował specyficzny układ kierowniczy, który wymaga trochę większej siły do operowania. Szybko okazało się, że kierownica chodzi lekko, a przekazywanie siły z kół jest wygładzone, co zwiększa komfort, ale zmniejsza pewność prowadzenia.
     
    Na plus zaliczyć należy duże lusterka boczne - to element, który zawsze doceniam, bo zwiększa bezpieczeństwo na drodze. Jeśli chodzi natomiast o lusterko wsteczne, to biegnąca przez środek szyby belka wyraźnie ogranicza widoczność do tyłu.
     
    Ze wspomagaczy można wymienić ABS, kontrolę trakcji ze stabilizacją toru jazdy, system ograniczający skutki kolizji czołowych, asystenta pasa ruchu (sygnał dźwiękowy przy niezamierzonej zmianie pasa), a także przydatne monitorowanie ruchu poprzecznego z tyłu pojazdu oraz kamerę cofania.
     
    Według producenta Eclipse Cross spala 7 litrów na 100 km w cyklu mieszanym i, o dziwo, podczas testu uzyskałem bardzo zbliżone do tej wartości wyniki. W połączeniu z bakiem o pojemności 60 litrów daje to przyzwoity zasięg na jednym tankowaniu.
     
    Podsumowanie
     
    Mitsubishi Eclipse Cross nie jest tanim samochodem. Jego ceny kształtują się od 93990 złotych za wersję podstawową do prawie 150000 zł za wariant Instyle z napędem na cztery koła. W tej kwocie konkurencja potrafi zaoferować już sporo, choć Mitsubishi broni się świetnym wyglądem, a żadnego elementu nie można zakwalifikować jako wyraźną wpadkę. Jeśli tylko przebolejemy mały bagażnik, to śmiało można umawiać się na jazdę testową.
  20. homzik
    Meshify C to najnowsza obudowa komputerowa Fractal Design oparta na modelu Define C. Posiada ona panel z hartowanego szkła oraz w pełni wentylowany front.
     
    Define C to rewelacyjna obudowa, którą cechują minimalizm, funkcjonalność i wysoka jakość wykonania, tak jak przystało na serię Define. Szwedzkiemu producentowi udało się stworzyć rozbudowaną obudowę ATX w kompaktowej formie. Trochę ucierpiało na tym chłodzenie, ale ogólny poziom nie był jednak zły. Meshify C to pierwszy przedstawiciel nowej serii – obudowa bazuje na Define C, ale tym razem priorytet postawiono na chłodzenie, w efekcie czego cały front wykonany jest z metalowej siatki.
     
    Specyfikacja
    wsparcie dla płyt w formatach ATX, mATX i mini ITX klatki na dyski: jedna na dwa 3,5” sloty na SSD: trzy dedykowane (maksymalna grubość 12 mm) + dwa w klatce 3,5” liczba slotów rozszerzeń: 7 wysokość chłodzenia CPU: do 172 mm długość zasilacza: do 175 mm długość GPU: do 315 mm (z wentylatorem na froncie) okno: panel ze szkła hartowanego miejsce na okablowanie: 15-35 mm (z tyłu tacki na płytę główną) wsparcie dla radiatorów: 120/240/360 mm na froncie, 120/240 mm na szczycie wentylatory w zestawie: 2x 120 mm (model Dynamic X2 GP-12) wsparcie dla wentylatorów: 3x 120/2x 140 mm na froncie, 2x 120/140 mm na szczycie, 1x 120 mm z tyłu) filtry przeciwkurzowe: front, spód, szczyt wymiary: 409 x 217 x 453 mm (z nóżkami, śrubami) masa: 6,5 kg

     

    Wyposażenie
    4 wkręty do zasilacza 20 wkrętów do dysków 2,5” 8 wkrętów do płyty głównej 8 dystansów płyty głównej 8 wkrętów do dysków 3,5” kluczyk do dystansów (metalowy) 6 opasek zaciskowych ściereczka z mikrofibry instrukcja obsługi oraz ulotki

     

    Na wyposażenie, jak zwykle, nie sposób narzekać. Jakość akcesoriów jest wysoka, a warto też zwrócić uwagę na metalowy kluczyk do dystansów, rewelacyjną instrukcję obsługi oraz praktyczną ściereczkę z mikrofibry.
     
    Konstrukcja z zewnątrz
     
    Meshify C to w dużej mierze konstrukcja identyczna do Define C, a właściwie Define C w wersji TG (Tempered Glass). Główną różnicę stanowi zupełnie nowy przedni panel. Meshify C to już trochę mniej minimalistyczne i nie tak surowe wzornictwo, jak kanciaste skrzynki serii Define. To też obudowa w wersji „blackout”, czyli bez białych akcentów.
     
    Front, jak sama nazwa wskazuje, zbudowany jest ze stalowej siatki. Jest on asymetryczny, ma wytłoczenia i wypukłości w formie wielokątów – przypomina oszlifowane diamenty. Przedni panel został ozdobiony srebrnym znaczkiem z logo producenta, a także wpuszczony w ramę z pościnanymi krawędziami. Front działa jednocześnie jako filtr przeciwkurzowy, gdyż został wyłożony gąbką od wnętrza. Niebieska dioda zasilania i pracy dysku znajduje się za maskownicą, w jej górnym prawym rogu.
     
    Na szczycie frontu umieszczono panel z interfejsem. Mieści gniazda audio, dwa złącza USB 3.0, mały i wypukły reset, a także płaski i kwadratowy włącznik. W dalszej części jest magnetyczny filtr maskujący wklęsły obszar na dwa wentylatory 140 mm. Podobny filtr był w zestawie z Define C, ale jako opcjonalny – standardowo była tam zamocowana zaślepka wytłumiająca ModuVent, której w Meshify C brak (co jest zrozumiałe, bo nie miałaby sensu).
     
    Z prawej strony jest płaski panel boczny z wytłoczeniem kształtującym rączkę w tylnej części, przykręcony za pomocą samoblokujących się szybkośrubek. Panel ma formę drzwiczek i nie jest zasuwany. Lewy panel to tafla hartowanego i mocno przyciemnionego szkła, mocowana za pomocą płaskich nakrętek oraz zakładana na ogumowane bolce z gwintami.
     
    Na spodzie są dobrze już znane nóżki o stożkowatym kształcie z silikonowymi podkładkami. Pełnią one także rolę prowadnic na filtr przeciwkurzowy na plastikowym stelażu. Ten ostatni jest wsuwany od przodu i maskuje cały spód oraz wlot zasilacza.
     
    Z tyłu widać wylot wentylatora 120 mm zamocowanego na szynach. Obok siedmiu czarnych śledzi PCIe jest też wlot powietrza z dużymi otworami wentylującymi, a na spodzie przewidziano miejsce na zasilacz z ramką przykręcaną na szybkośrubki.
     
    Wykonanie Meshify C jest wysokiej jakości, obróbka trwała, a poszczególne elementy odpowiednio spasowane. Mam jednak małe zastrzeżenia odnośnie plastikowej ramy frontu, która jest połyskująca i dosyć łatwo ulega zarysowaniom. Wzornictwo jest, moim zdaniem, udane. Nadal wolę kanciaste obudowy Define, ale Meshify również mi odpowiada. Front wygląda świetnie, ale uważam, że obudowa prezentowałaby się jeszcze lepiej, gdyby ramka na froncie była symetryczna – rogi na spodzie są mocniej pościnane, podczas gdy lepiej wyglądają te łagodniej ścięte u góry.
     
    Konstrukcja wewnątrz
     
    Zacznijmy od demontażu szkła. Taflę trzymają cztery nakrętki wyłożone gumą od spodu. Mają one wypustki, więc łatwo je odkręcić, ale są trochę za krótkie i nie mają wcięcia na śrubokręt, więc nie da się tego zrobić bez wymazania szkła palcami. Dolna i górna krawędź obudowy są wyklejone paskami gąbki, a znajdują się one też na lewej i prawej krawędzi samego szkła, które trzyma się idealnie i jest odpowiednio uszczelnione.
     
    Wnętrze odkrywa pojemny obszar na płytę główną, a także zabudowę zasilacza, tzw. piwnicę. Jest ona lekko ścięta, ma wytłoczone logo producenta i otwory wentylujące nad zasilaczem. Tuż przy froncie dostrzec można klapkę, pod którą jest klatka na dyski.
     
    Wokół tacki na płytę główną są cztery otwory z gumowymi przepustami, a na samej zabudowie zasilacza trzy mniejsze otwory bez przepustów. Środkowy dystans to kołek zamocowany na stałe, który nie wymaga przykręcania dystansów. Siedem śledzi slotów PCIe przykręcono szybkośrubkami, które nie wymagają użycia śrubokręta. W zestawie są standardowo dwa wentylatory 120 mm – tylny i przedni, oba to model Dynamic X2 GP-12. Na górze jest obszar na dwa wentylatory 120 lub 140 mm, a także radiator 240 mm (nie 280 mm). Front zmieści dwa wentylatory 140 mm lub trzy 120 mm bez dolnej klapki oraz klatki na dyski.
     
    Prawy panel boczny nie jest wyciszony, w przeciwieństwie do Define C. W dolnej komorze zasilacza jest klatka na dyski 3,5” z metalowymi sankami, które zmieszczą także dyski 2,5”. Pod zasilacz przewidziano gumowe podkładki, a z lewej strony tacki biegnie podłużne wytłoczenie z dobrze znanymi trzema rzepowymi opaskami. Wycięcie na backplate procesora zawiera długą tackę przykręcaną na szybkośrubkę, która zmieści trzy nośniki SSD lub dyski 2,5”. Na kable zostaje od 15 do 35 mm miejsca, a można je przypiąć w wielu punktach.
     
    Demontaż frontu wymaga wysunięcia dolnego filtra. Następnie należy wyszukać palcami otwór na spodzie przedniego panelu i podważyć mocowanie, co odsłoni szyny na wentylatory lub przedni radiator. Sama ramka trzyma się za pomocą zatrzasków, ale trzeba pamiętać, że jest połączona z okablowaniem obudowy. To ostatnie jest prawie w całości czarne, a uwagę zwraca taśmowy przewód USB 3.0.
     
    Montaż komputera
     
    Platforma testowa:
    procesor: Intel Core i5-4690k 4,2 GHz (1,1 V) chłodzenie: Noctua NH-D15S (2x Fractal Design Venturi HP-14) płyta główna: MSI Z97M Gaming karta graficzna: EVGA GTX 1060 6 GB ACX 2.0 RAM: HyperX Savage 2400 MHz CL11 8 GB dyski SSD: SanDisk SSD Plus i Silicon Power S55 zasilacz: Corsair RM850i wentylatory: 1x 120 mm Dynamic X2 GP-12 oraz 2x 140 mm Dynamic X2 GP-14

     

    Montaż komputera jest praktycznie bezproblemowy, ale wyzwanie stanowi kompaktowość konstrukcji, szczególnie gdy korzysta się z dużego chłodzenia powietrzem. Jeśli zamontowaliśmy chłodzenie procesora przed przykręceniem płyty, to warto wcześniej przełożyć kabel zasilający procesor przez przepust i wpiąć go w płytę (w przypadku schładzacza Noctua NH-D15S po zamontowaniu płyty było to praktycznie niemożliwe). Samo przykręcanie płyty głównej nie stanowi problemu – środkowy kołek zdecydowanie ułatwia znalezienie odpowiedniej pozycji.
     
    Zasilacz montuje się najpierw w ramkę wykręconą z obudowy, a potem całość wsuwa i dokręca za pomocą szybkośrubek – to znana metoda w przypadku obudów z komorą dolną, której nie można zdemontować. Polecam wpiąć w zasilacz modularny wszystkie potrzebne kable przed montażem, bowiem ich późniejsze wpinanie może być utrudnione. Klatkę na dyski można zdemontować. Należy wykręcić ją od spodu, a następnie odkręcić metalową klapkę w komorze. Klatka jest przykręcona dwoma wkrętami od frontu, więc trzeba wypiąć cały przedni panel. Ten ostatni niestety blokuje także część otworów na wentylatory 140 mm lub szeroki radiator – do ich przykręcania nie wystarczy tylko zdjęcie samej siatki frontu. Szkoda, bo można było całość rozwiązać lepiej.
     
    Na kartę graficzną jest dużo miejsca. Krótka EVGA GTX1060 nie sprawiła problemów, ale 315 mm (z przednim wentylatorem) powinno wystarczyć w przypadku zdecydowanej większości kart. Długie przepusty pozwolą na wypuszczenie okablowania wszędzie, gdzie jest to potrzebne, ale szkoda że w komorze nie ma dedykowanego otworu na kable do zasilania GPU.
     
    W przypadku montażu chłodzenia cieczą należy pamiętać, że na górze nie zmieści się chłodnica 280 mm – mimo miejsca na dwa wentylatory 140 mm będzie kolidować z płytą główną. Lepiej nie przesadzać też z grubością radiatora 240 mm, a to samo dotyczy montażu na froncie w przypadku korzystania z długiej karty graficznej. Przed zakupem obudowy warto wszystko obliczyć.
     
    Uporządkowanie kabli z tyłu obudowy nie stanowiło żadnego wyzwania – pionowe wytłoczenie z opaskami sprawdza się znakomicie, w komorze jest dużo miejsca na nadmiarowe kable, a tacka na dyski SSD to również strzał w dziesiątkę. Panel boczny zamknąłem bez najmniejszego problemu.
     
    Testy praktyczne
     
    Obudowa sprawdza się świetnie. Stoi stabilnie, nie wpada w wibracje, a zaskoczyła mnie także pod względem konserwacji. Do filtrów jest wygodny dostęp, a front nie brudzi się szybko nawet po długim czasie działania. Filtr frontowy Define C wymagał dużo częstszego czyszczenia, ale to zrozumiałe – w tym miejscu powietrze zasysane jest pod większym ciśnieniem i na mniejszym obszarze, tymczasem w Meshify C swobodny wlot powietrza nie powoduje tak mocnego osadzania się kurzu.
     
    Meshify C kupić można tylko w jednej wersji. Nie jest dostępna z zabudowanym panelem zamiast szkła, co jednak nie powinno stanowić problemu. Szkło jest tak mocno przyciemnione, że jeśli ktoś nie lubi RGB, to tafla będzie wyglądać niczym czarny panel.
     
    Meshify C zestawiłem bezpośrednio z Define C, a w obu przypadkach zmieniłem pojedynczy wentylator na froncie na dwa wentylatory 140 mm (Dynamic X2 GP-14) w celu uzyskania lepszego przepływu powietrza. W obudowie Define C zastosowałem na górze filtr przeciwkurzowy zamiast zaślepki Modu Vent, tak aby ograniczyć różnicę pomiędzy obudowami tylko do ich frontów.
     
    Testy zostały przeprowadzone w temperaturze pokojowej wynoszącej 23℃. Karta graficzna w testach OC była podkręcona o 180 MHz na rdzeniu i 300 MHz na pamięci (z maksymalnym poborem mocy i limitem temperatury, ale bez dodatkowego napięcia). Wentylator karty podczas wszystkich testów był ustawiony na 80%. Wentylatory Noctua NH-D15S (2x Venturi HP-14) były ustawione na 100%, a procesor w testach podkręcenia był przetaktowany na 4,2 GHz (1,1 V).
     





     
    W przypadku testów temperatury procesora front nie miał znaczenia. Noctua NH-D15S to jednak duże i wydajne chłodzenie, a wentylowana góra wystarczała, by zapewnić swobodny dostęp powietrza. Sytuacja wyglądałaby jednak inaczej, gdyby chłodzenie byłoby mniej wydajne, a procesor dużo mocniej podkręcony.
     
    Wentylowany front miał już jednak duże znaczenie dla temperatury i pracy karty graficznej. GTX 1060 podczas obciążenia w Heaven Benchmark 4.0 osiągał 79℃ w Define C i 86℃ w Define C po podkręceniu. W przypadku Meshify C temperatury były niższe – kolejno 74℃ i 79℃ (5℃ i 7℃ różnicy). W rezultacie podkręcona GTX 1060 pracowała w Meshify C w temperaturze równiej niepodkręconej karcie w Define C! Daje to więc jeszcze większe możliwości podkręcania, także ze zwiększeniem napięcia.
     
    Różnice były znaczne także w przypadku jednoczesnego obciążenia CPU (OCCT) i GPU (Heaven 4.0). Karta graficzna pracowała wyraźnie chłodniej, a tym samym procesor nie był aż tak podgrzewany przez kartę graficzną, co było widoczne zwłaszcza w przypadku podkręconej karty graficznej, kiedy to procesor był o 7℃ chłodniejszy w Meshify C względem Define C.
     
    Za niższą temperaturę płaci się jednak większym hałasem, ale Meshify C nie jest wyjątkowo hałaśliwa. Gdy dobrze ustawi się krzywe wentylatorów, to w normalnej pracy i tak ich nie słychać. W przypadku obciążenia jest głośniej, ale przekłada się to na niższe temperatury i wyższą wydajność. Podczas rozgrywki w Fallout 4 z podkręconym systemem temperatura GPU wynosiła do 85℃ w Define C i do 78℃ w Meshify C (taktowanie wynosiło 1840-2050 MHz w Define C i 2012-2050 MHz w Meshify C).
     
    Galeria
     
























































     
    Podsumowanie
     
    Fractal Design Meshify C nie zawodzi. Nie jest to zupełnie nowa obudowa, lecz w dużej mierze po prostu Define C z innym frontem. W praktyce różnica jest duża, ale obie obudowy są równie dobre. Jeśli priorytet ma cisza, to Define C będzie świetnym wyborem, a gdy liczy się chłodzenie i planujemy złożyć bardziej wydajny zestaw, to sprawdzi się Meshify C. W obu przypadkach można liczyć na świetne wykonanie, przemyślane rozwiązania i wysoką funkcjonalność przy zachowaniu kompaktowych wymiarów. Trzeba jednak pamiętać o pewnych ograniczeniach przestrzennych, chociaż są one minimalne.
     
    Wady Meshify C to właściwie detale. Szkoda, że ramka frontu nie jest matowa, bo połyskujący plastik łatwo zarysować. Do tego konieczny jest jej demontaż przy montażu wentylatorów 140 mm, bowiem przysłania otwory z lewej strony. Szkoda też, że front jest połączony z okablowaniem, co w Define C było rozwiązane lepiej. Pod względem wizualnym nie mam większych zastrzeżeń, przeszkadza mi jedynie brak symetrii w pionie – górna część frontu ma łagodniej ścięte rogi w porównaniu do dolnej.
     
    Meshify C kosztuje aktualnie około 370 zł i jest warta zakupu.
     
    Zalety:
    + bogate wyposażenie
    + wzorowe wykonanie
    + ładne wzornictwo
    + solidna i przyciemniona tafla szkła z podkładkami
    + prosty montaż komputera
    + wysoka funkcjonalność i kompatybilność
    + wzorowe chłodzenie
    + bezproblemowa konserwacja
     
    Wady:
    - połyskujące tworzywa na frontowej ramce
    - konieczność wypinania całego frontu w celu montażu wentylatorów 140 mm
    - przedni panel połączony z okablowaniem obudowy
    - trochę za krótkie kołki na panel szklany oraz zbyt wąskie nakrętki
  21. homzik
    Alioth to jedna z najnowszych podkładek Mionixa. Ma 3 mm grubości, obszyte krawędzie i dostępna jest w wielu rozmiarach. Jak spisała się wersja XXL?
     
    Podkładki typu XXL są w modzie – aktualnie na rynku dostępne jest wiele rodzajów od różnych producentów, a co najważniejsze są wśród nich coraz tańsze pozycje. To praktyczne rozwiązanie – duża podkładka obejmuje też klawiaturę i nie trzeba podkładki przesuwać, gdy zmieniamy pozycję ręki lub klawiatury, a ponadto zabezpiecza ona powierzchnię biurka. Mionix Alioth XXL wyróżnia się na tle konkurencji – mierzy aż 120 na 50 cm, a nie 90 na 40 cm, jak to zazwyczaj bywa w przypadku podkładek XXL. To jednak akcesorium z wyższej półki cenowej, wyceniane na około 180 zł.
     
    Specyfikacja
    wykonana z mikrowłókien, ogumowana pod spodem powierzchnia wodoodporna, specjalna struktura materiału obszyte krawędzie kolor czarny wymiary 50x120 cm, grubość 3 mm dostępna także w rozmiarach M (37x32 cm), L (46x40 cm), XL (90x40 cm)

     

    Konstrukcja
     
    Podkładka jest zwinięta w rulon i zapakowana w czarno-białe opakowanie z efektownymi grafikami oraz zawieszką ze sznurka na krótszym boku. Niestety pudełko wykonane jest z dosyć cienkiego kartonu, więc dotarło do mnie już dosyć sfatygowane.
     


     
    Podkładka jest oczywiście długa i wąska, ma gęsto obszyte krawędzie grubą nicią w kolorze czarnym, a jej rogi są zaoblone. Powierzchnię można określić jako średnio szorstką, a jej kolor to matowa czerń. Podkładkę ozdobiono dwoma logotypami – niewielkie logo modelu trafiło w prawy górny róg. Natomiast logo producenta jest potężne i wypełnia krótszą krawędź z lewej strony. Oba oznaczenia są matowo-szare, to pofarbowany materiał, nie mający wpływu na właściwości powierzchni.
     



     
    Spód podkładki jest ogumowany grubą warstwą – ma zygzakowatą fakturę, a linie poprowadzone są po przekątnej. Materiał nadal pozostaje elastyczny i jest rozciągliwy. To podkładka łatwa do zwijania i rozwijania – grubość materiału wynosi 3 mm, co, jak na podkładki XXL, jest wartością niewielką. Jedynie szew krawędzi jest trochę grubszy - splot nici wystaje nieznacznie ponad podkładkę.
     



     
    Wykonanie Aliotha XXL jest bardzo dobre, jakość materiału wysoka, ale mam pewien zarzut. Niestety szew nie jest idealny – jest odpowiednio ściągnięty i gęsty, ale z prawej strony widać jego brzydkie zakończenie, swego rodzaju zgrubienie, a to z uwagi na fakt, że zakończenie szwu zachodzi aż na początek obszycia.
     
    Testy praktyczne
     
    Po wyjęciu z pudełka podkładka nie wymaga specjalnego prostowania – nie ma zagięć, jest tylko lekko pofalowana, ale dosyć szybko się prostuje. Od razu można z niej korzystać i wygodnie grać, także dlatego, że nie pachnie brzydko. Wiele podkładek początkowo wydziela ostry i nieprzyjemny zapach gumy, który szybko się nie ulatnia – rekordzistą pod tym względem jest chyba podkładka XXL Steelseries QcK. Tymczasem w przypadku Alioth XXL nieprzyjemną woń można wyczuć tylko przykładając nos do podkładki.
     



     
    Powierzchnia jest średnio szorstka – według mnie Alioth plasuje się gdzieś pomiędzy szorstkimi Steelseries QcK lub Razer Goliathus a gładkimi i śliskimi XtracGear Carbonic XXL lub Mionix Sargas. To powierzchnia typu „control”, mająca zapewnić pewną szorstkość dla lepszej precyzji ruchu, ale bez ograniczania prędkości i swobody. W dotyku materiał jest trochę szorstki, ale nadal przyjemny – opierałem dłonie bez dyskomfortu, powierzchnia nie drażniła skóry. Trzeba mieć jednak na uwadze, że materiał i tak może zbierać brud, bowiem kurz łatwo przylega. Co prawda nie ściera naskórka tak, jak QcK, ale raz na jakiś czas warto ją przeczyścić. W przypadku gładkich podkładek wystarcza ściereczka, a z bardziej szorstkim Aliothem XXL najlepiej spisuje się samoprzylepna rolka do czyszczenia ubrań.
     



     
    Mimo dosyć grubego obszycia nie miałem problemów z kablami różnych myszek. Szew jest miękki w dotyku i odpowiednio gładki, by kable myszek w oplocie nie zaczepiały się o niego i nie szorowały. Nitka nie drażniła też skóry lub nadgarstka podczas długich rozgrywek. Spocona dłoń zostawiła tymczasowe ślady, ale plamy potu szybko znikały – w razie czego podkładkę można wyprać (lepiej ręcznie).
     
    Mousepad w rozmiarze XXL poprawia też komfort korzystania z klawiatury. Po pierwsze nadgarstki nie stykają się już z twardym blatem biurka, więc korzystanie z klawiatury jest przyjemniejsze. Po drugie podkładka tego typu wycisza także klawiaturę mechaniczną, izolując obudowę klawiatury od biurka, przez co zminimalizowane jest dudnienie mebla podczas mocnego uderzania w klawisze. W przypadku tak dużej powierzchni, obok klawiatury można zmieścić jeszcze laptopa.
     


     
    Na podkładce Alioth XXL korzystałem głównie z czterech myszek: Logitech G403 Prodigy Wireless, Steelseries Rival 700, Logitech G502 oraz Mionix Avior 7000. Wszystkie sunęły po niej równo – nie trzeba było używać dużej siły, by wprawić mysz w ruch, a tarcie jest niskie już w trakcie przesuwania myszki i z pewnością nie zmęczy szybko ręki. Preferuję grę raczej typu high sens, na monitorze QHD (2560x1440 pikseli) zazwyczaj ustawiam rozdzielczość myszki w przedziale 1800-2000 dpi, z prędkością kursora na stopniu piątym. Na wszystkich myszkach ruch kursora był gładki i odpowiednio precyzyjny. W przypadku gry low sens nie było problemów z wysokością LOD – nie trzeba było wysoko unosić gryzonia, sensory szybko przestawały rejestrować położenie. Bez problemu rozpędzałem myszki do ponad 5 m/s, więc w szybkiej grze kursor na pewno nie przeskoczy.
     
    Skaner jakości podkładki w oprogramowaniu myszki Mionix Avior 7000 ocenił powierzchnię Aliotha na 80%. Wygląda na to, że funkcja skanowania preferuje gładkie podkładki, bo im były bardziej śliskie, tym wynik był lepszy. Najwyższe noty otrzymywały podkładki plastikowe.
     
    Podsumowanie
     
    Mionix Alioth XXL to bardzo dobry produkt i aktualnie chyba największa podkładka dostępna na polskim rynku. Można liczyć na świetną jakość materiału, mocne obszycie i ładną stronę wizualną – kolorystyka jest stonowana, duże logo rzuca się w oczy, ale całość wygląda nadal uniwersalnie i odpowiednio poważnie. Trzeba pamiętać, że to średnio szorstka powierzchnia – raczej do kontrolowanych ruchów. Może się też brudzić, łatwo zbiera kurz i wymaga pewnej konserwacji. Powinna pracować z przeróżnymi sensorami myszek, zapewniając niski Lift-off distance do gry low sens, jak i precyzję z wysokimi ustawieniami dpi.
     
    Wątpliwości budzi cena, ale właściwie niesłusznie. Inne podkładki XXL mają zazwyczaj rozmiar 90 na 40 cm lub są jeszcze trochę mniejsze, tymczasem Alioth XXL oferuje aż 120 na 50 cm za 180 zł, a wersja XL odpowiada popularnym 90x40 cm i dostępna jest za około 130 zł. Tym samym produkt Mionixa jest tańszy niż Steelseries QcK XXL, która nie ma obszycia i jest mniej trwała, bardziej szorstka, a kosztuje 150-160 zł. W podobnym rozmiarze ciekawą alternatywą jest wspominany XtracGear Carbonic XXL za około 80-90 zł – grubszy i bardziej śliski. Gładsza jest także HyperX Fury XXL, ale także pozbawiona obszycia. Gdy liczy się 120 cm długości, to pozostaje do wyboru jeszcze Mionix Sargas XXL – trochę tańszy od Aliotha XXL, z efektownym wcięciem pośrodku, ale za to bez obszycia.
  22. homzik
    Cooler Master MasterMouse MM530 to myszka, która kosztuje niecałe 150 zł, a ma sensor PixArt PMW3360 oraz wyprofilowaną ergonomicznie obudowę z trwałego tworzywa sztucznego. Nie zabrakło przełączników Omron oraz podświetlenia RGB.
     
    Wyścig w kategorii myszek gamingowych trwa, a rywalizacja w przedziale cenowym 150-200 zł jest wyjątkowo zażarta. Wyjątkowo popularny sensor PixArt PMW3310, który trafiał do wielu myszek w tej cenie, jest coraz częściej zastępowany przez znakomity czujnik PMW3360. To, co niegdyś było rzadkością, teraz staje się standardem, więc producenci próbują wyróżnić się czymś jeszcze. W przypadku myszki MasterMouse MM530 są to bez wątpienia tworzywa PBT pokryte warstwą UV, odporne na ścieranie, polerowanie i odbarwianie się. Sprawdziłem jak myszka wypada w praktyce.
     
    Specyfikacja Cooler Master MasterMouse MM530
    sensor: optyczny PixArt PMW3360 procesor: 32 Bit ARM Cortex M0 rozdzielczość: 100-12000 dpi odświeżanie: 1000 Hz (1 ms) maksymalna szybkość: 5,08 m/s (250 ips) maksymalne przyspieszenie: 50 G podświetlenie: RGB przełączniki: OMRON (20 mln kliknięć) kabel: 180 cm wymiary: 124,8 x 60,4 x 40,2 mm masa: 99 g bez kabla / 132,5 g z kablem

     

    Wyposażenie
     
    Myszka jest solidnie zapakowana, a wewnątrz pudełka zabezpiecza ją plastikowa forma. Oprócz niej w zestawie są zapasowe ślizgacze samoprzylepne marki 3M oraz instrukcja obsługi.
     


     
    Konstrukcja i wykonanie
     
    Producent pozostał przy sprawdzonej konstrukcji – myszka ma kształt znany ze starszych gryzoni Cooler Mastera, czyli docenionych modeli Mizar i Alcor. Konstrukcja jest praworęczna i ergonomiczna, w większości wykonana ze wspominanych tworzyw PBT. Boki oraz rolka zostały natomiast ogumowane. Urządzenie zdobi podświetlenie RGB – diody zamocowano w rolce, przyciskach na pokrywie oraz w logo w tylnej części korpusu.
     


     
    Przyciski główne zostały wydzielone, a pomiędzy nimi jest panel z rolką oraz dwoma przyciskami do zmiany rozdzielczości sensora. Pozostałą część obudowy zdobi logo marki, podświetlone dookoła. Lewy bok jest mocno wklęsły, a prawy został tylko nieznacznie wyprofilowany. Obudowę z obu stron wyklejono gumowymi wstawkami, które zajmują większą część powierzchni i mają wytłoczony, sześciokątny wzór inspirowany plastrem miodu. Przyciski boczne znalazły się tylko z lewej strony. Mają wypukłe i połyskujące pokrywki – przedni przycisk jest krótszy, a tylny dłuższy.
     




     
    Na dole obudowy znajdują się dwa duże ślizgacze, wyklejone w przedniej i tylnej części. Optyka trafiła na środek obudowy, a oprócz niej nie ma dodatkowych elementów. Kabel wpięto w środek przedniej krawędzi, dość blisko spodu. Mierzy on 180 cm i jest zakończony kanciastą wtyczką USB z filtrem ferrytowym. Przewód jest pozbawiony oplotu, posiada matową izolację.
     





     
    Jakość wykonania nie zawodzi – tworzywa PBT prezentują się świetnie, są chropowate, sztywne i wzorowo spasowane. Nie ma obaw, że MM530 to trwała konstrukcja. Moim zdaniem elementy silikonowe także nie budzą wątpliwości, a niczego nie można zarzucić teflonowym ślizgaczom.
     
    Ergonomia
     
    Myszka mierzy 124,8 x 60,4 x 40,2 mm i została przystosowana do chwytów typu claw grip oraz palm grip. W moim przypadku mysz współgrała z trzema rodzajami chwytów, czyli także z chwytem palcami (fingertip grip). Najlepiej sprawdził się chwyt hybrydowy, czyli wypadkowa chwytów palcami oraz dłonią.
     
    Moim zdaniem kształt myszki jest udany – dobrze wypełnia dłoń, dając pewne oparcie na kciuk i pozostałe palce. Można je układać dowolnie, kładąc dwa palce na przyciskach głównych lub korzystając z trzech palców, umieszczając palec środkowy na rolce (pokrywa jest na to odpowiednio szeroka). Nie ma problemu także z odrywaniem myszki od podkładki – boczne wstawki nie ślizgają się, a masa 99 g (bez kabla) jest nadal akceptowalna do gry low-sens. Moim zdaniem producent jednak trochę przesadził z fakturą po bokach, bo wytłoczony wzór jest trochę za głęboki i lekko wrzyna się w palce.
     
    Przyciski nie zawodzą. Te główne charakteryzują się donośnym, wyrazistym i dość „chrupiącym” klikiem. Mają średnią twardość i szybki odskok oraz twarde dno. Na maksimum skoku jest lekka amortyzacja, przycisk ugina się jeszcze minimalnie po punkcie aktywacji, ale prawie tego nie czuć. Nie miałem najmniejszego problemu z szybkim, wielokrotnym klikaniem – przełączniki Omrona odbijają wzorowo i natychmiastowo wracają na domyślne położenie.
     
    Także rolka nie zawodzi. Klika ciszej, ale również wyraźnie, ma twarde dno i równie szybki odskok. Jej obrót także nie budzi wątpliwości – jest stopniowy, ale precyzyjny. Słychać tylko lekkie terkotanie. Trochę gorzej zachowują się przyciski do zmiany DPI, które są trochę za głębokie i miększe. Natomiast przyciski boczne są twarde i głębokie, ale nadal satysfakcjonują.
     
    Ślizgacze są duże, pewnie przylegają do podkładki i gwarantują gładki, jednostajny ślizg. Grania nie utrudnia także kabel, który jest początkowo lekko pozaginany, ale szybko się rozprostowuje. Przewód jest elastyczny, ale dobrze się układa, nie zahacza o podkładkę lub krawędź biurka. Nie przeszkadzał mi w trakcie testów, zarówno w grach, jak i podczas zwykłej obsługi komputera.
     
    Oprogramowanie
     
    Myszka jest kompatybilna z oprogramowaniem Cooler Master Portal, czyli estetycznym i funkcjonalnym programem, który jest lekki i stabilny. Ustawienia dokonane w programie zapisywane są w pamięci myszki, więc oprogramowanie nie musi działać w tle. Zarzuty mam natomiast odnośnie rozmiarów interfejsu – na monitorze w rozdzielczości QHD (2560x1440 pikseli) okna i elementy sterujące są zdecydowanie za duże. W trybie okienkowym Portal zajmuje prawie cały obszar roboczy.
     







     
    Główny ekran wyświetla zakładki: MAIN CONTROL, MACRO i LIBRARY. W obrębie pierwszej są karty KEY ASSIGNMENT, TactiX, LED, SENSOR oraz OS SENSITIVITY. Zmian dokonuje się w pięciu profilach, przełączanych rzędem przycisków w dolnej części okna.
     
    Karta KEY ASSIGNMENT pozwala na przypisanie funkcji przyciskom, które są oznaczone na grafice prezentującej myszkę. W obrębie karty TactiX można nadać przyciskom alternatywne funkcje – po wciśnięciu i przytrzymaniu przycisku wybranego jako TactiX (np. jeden z przycisków na pokrywie) zmienią się funkcje innych przycisków. Karta LED konfiguruje podświetlenie – dostępne są podstawowe efekty oraz jednolite kolory wybierane z palety. SENSOR pozwoli na skonfigurowanie czterech poziomów rozdzielczości (od 100 do 12000 dpi, ze skokiem co 100 dpi), ustawienie odświeżania (125, 250, 500 i 1000 Hz), włączenie i dostosowania przyciągania kątowego (predykcji), a także zeskanowanie podkładki (kalibracja sensora). Ostatnia karta OS SENSITIVITY zawiera typowe ustawienia kursora z systemu Windows.
     
    Pozostałe zakładki to edytor makr (MACRO) oraz menedżer profilów (LIBRARY), który pozwoli utworzyć kopię zapasową poszczególnych profili do plików.
     
    Testy praktyczne
     
    Mysz została zaktualizowana do najnowszej wersji dostępnej w czasie testów, czyli V1.15. Urządzenie przetestowałem na podkładkach: SPC Gear Endorphy XXL, Dream Machines DM PAD XL, Genesis Carbon 500, Mionix Alioth XXL, Corsair MM300 i MM400 oraz Steelseries QcK. Bez względu na powierzchnię i materiał podkładki nie było żadnych niespodzianek – sensor zawsze działał poprawnie.
     
    Wyniki są takie, jakich się można spodziewać po PixArcie PMW3360, czyli wzorowe. Częstotliwość była raportowana poprawnie, rozdzielczość w Entous Mouse Test odpowiadała tej ustawionej w całym zakresie dpi. Nie występowała interpolacja oraz niechciane przyciąganie kątowe, a w testach w CS:GO potwierdziłem brak akceleracji. Pozytywnie zaskoczyła mnie prędkość maksymalna – producent podaje około 5 m/s, tymczasem rozpędziłem myszkę do 6,25 m/s na ustawieniu 800 dpi. Nie zawodził także Lift-Off Distance – sensor wyłącza się po około 1,5 mm na ustawieniu low oraz około 2 mm na ustawieniu high. W efekcie z powodzeniem można grać na niskich ustawieniach czułości.
     
    Jitter nie jest problemem – lekkie drgania kursora widać tylko na maksymalnej rozdzielczości, co jednak może wynikać z samej wysokiej precyzji kursora. Zresztą raczej nikt nie będzie korzystał z maksymalnego dpi, nawet używając kilku monitorów 4K.
     
    Feeling myszki jest znakomity. Ruch kursora jest gładki i płynny – MasterMouse MM530 daje pełną kontrolę nad kursorem. Po skonfigurowaniu rozdzielczości do moich preferencji momentalnie poczułem się „jak w domu”. Z satysfakcją grałem w nowe strzelanki Metro Exodus oraz Far Cry New Dawn i bez najmniejszego problemu toczyłem rozgrywki w Battlefield V.
     
    Podsumowanie
     
    Cooler Master MasterMouse MM530 w cenie do 150 zł stanowi znakomity wybór, a tak naprawdę może konkurować nawet ze znacznie droższymi gryzoniami. Strona wizualna nie zawodzi, jakość wykonania jest w pełni satysfakcjonująca, a ergonomia to również atut opisywanej konstrukcji. Sensor oferuje topowe możliwości, a osiągi są bez zarzutu. W efekcie myszka jest zaskakująco uniwersalna – sprawdzi się do różnych technik grania i chwytów, a także do profesjonalnej pracy. Tyczy się to także wzornictwa, które jest stonowane, a podświetlenie RGB jest estetyczne i nieprzesadzone.
     



     
    Nie mam większych zarzutów. Boczne wstawki nie są najprzyjemniejsze w dotyku i wymagają przyzwyczajenia się, ale za to gwarantują pewne oparcie na palce oraz wzorowo zapobiegają ślizganiu się. Szkoda, że interfejs oprogramowania jest tak duży, ale jego funkcjonalność należy ocenić jako wysoką.
     
    Cooler Master MM530 to moim zdaniem lepszy wybór od MasterMouse S z PixArtem PMW3330 i przyciskami zintegrowanymi z pokrywą. Wybrałbym MM530 także zamiast Genesis Xenon 750 (modularnej myszki z PMW3330) oraz zamiast Kryptona 700 (również z PMW3330). Myszce Cooler Mastera może zagrozić Modecom Volcano GMX5 Beast lub Dream Machines DM2 Comfy S, czyli myszki z tymi samymi sensorami, które cechują się jednak ergonomicznymi, mocno wyprofilowanymi obudowami, więc nie każdemu przypadną do gustu.
     
    Zalety:
    + zapasowe ślizgacze w zesawie
    + niezłe wzornictwo
    + bardzo wysoka jakość wykonania
    + tworzywa PBT
    + elastyczny kabel
    + wydzielone przyciski główne o wzorowym kliku
    + dobre przyciski pozostałe i precyzyjna rolka
    + niezła ergonomia
    + idealne osiągi sensora
     
    Wady:
    - kabel bez oplotu
    - nieprzyjemne w dotyku gumowe wstawki
    - problemy ze skalowaniem interfejsu oprogramowania
  23. homzik
    Strafe Corsaira to pełnowymiarowa klawiatura mechaniczna wyposażona w przełączniki Cherry MX: czerwone, brązowe lub niebieskie. Jak spisuje się ten ostatni wariant, wyceniany na około 500 zł?
     
    Specyfikacja
    układ QWERTY UK lub QWERTY US przełączniki Cherry MX (Brown, Red, Blue) czerwone podświetlenie klawiszy wbudowana pamięć, multimedialne skróty klawiszowe, blokada klawisza Windows oprogramowanie Corsair Utility Engine ogumowany przewód pełny antyghosting (104 klawisze), konfigurowalna częstotliwość powtarzania (8 ms, 4 ms, 2 ms, 1 ms i BIOS mode) wymiary: 448 x 170 x 40 mm waga: 1,27 kg

     

    Wyposażenie
     
    W zestawie są dodatkowe klawisze (kapturki/nakładki) oraz narzędzie do ich wymiany z uchwytem. Klawisze są w dwóch kompletach, jednym przewidzianym do gier FPS (WSAD), drugim do gier typu MOBA (QWER+DF). Oba są profilowane i inaczej wykonane, o czym w dalszej części tekstu.
     

     
    Konstrukcja
     
    Klawiatura została wykonana z czarnych, matowych tworzyw sztucznych, z dodatkową powłoką przeciwko odciskom palców. Sama obudowa jest lekko chropowata, szorstka, zaś klawisze gładkie i delikatnie ogumowane.
     


     
    Przód klawiatury jest lekko zaokrąglony, spłaszczony. Nie jest to typowy, surowy i kanciasty kształt klawiatur mechanicznych w stylu retro, ale nadal uniwersalny – będzie pasował zarówno dla gracza, jak i informatyka lub dziennikarza. Obudowa została wyraźnie obniżona, a klawisze są w całości odsłonięte. Pod nimi widać tylko delikatne wgłębienie w kolorze czerwonym, guziki są więc mocno eksponowane. Mają one półprzezroczyste nadruki i wyraźne wgłębienia ergonomiczne. Spacja została ogumowana mocniej, a do tego wyposażona w dodatkowy bieżnik, niczym tłoczona blacha. To samo dotyczy dodatkowych nakładek na przełączniki – oba komplety mają taki sam bieżnik, zostały mocniej ogumowane i dodatkowo ścięte, wręcz kątowe.
     
    Górna część klawiatury jest niejako oddzielona od bloku klawiszy - jest tam głębokie wcięcie ozdobione z lewej strony logo producenta o metalicznym, wręcz lustrzanym wykończeniu. Z prawej strony znalazły się podświetlane na czerwono diody Num Lock, Caps Lock oraz Scroll Lock. Sam prawy róg zawiera dwa płaskie klawisze: regulację podświetlenia oraz blokadę klawisza Windows. Podświetlenie (nasycona czerwień) jest trójstopniowe, dla każdego klawisza oddzielnie.
     





     
    Przewód został zamocowany pośrodku tylnej krawędzi. Jest bardzo gruby, ogumowany i gładki, a zakończono go dwoma wtykami USB. Ten drugi służy funkcji USB Passthrough – port USB znajduje się na górnej krawędzi, tuż obok wyjścia przewodu klawiatury. Obie wtyczki przewodu są żółte, bardzo duże i posiadające dodatkowy splitter.
     



     
    Na spodzie znalazły się cztery silikonowe podkładki, rozmieszczone w rogach. Nóżki rozkłada się na boki - nie zostały one ogumowane. Przednia krawędź klawiatury ma także mocowanie na podstawkę pod nadgarstki, choć tej brakuje w zestawie.
     
    Wykonanie Strafe jest bardzo dobre - klawisze są świetnej jakości, z przyjemną w dotyku powłoką. Nadruki są bardzo precyzyjne i dosyć duże. Tworzywa obudowy są również sztywne, konstrukcja nie trzeszczy, a elementy są spasowane idealnie.
     
    Układ klawiszy
     
    Testowana klawiatura to układ QWERTY UK z krótkim lewym klawiszem shift i dużym enterem. W sprzedaży jest także wersja QWERTY US.
     
    Oprócz efektownych nadruków czy spacji z bieżnikiem nie ma żadnych udziwnień. To klasyczne wymiary, oddzielone bloki strzałek, nawigacji, klawiszy funkcyjnych oraz klawiszy numerycznych - nie trzeba się do Strafe’a przyzwyczajać. To jednak produkt dedykowany dla graczy, więc szkoda że klawiatura nie została wyposażona w dodatkowe klawisze makr.
     
    Prawy klawisz WinKey został zastąpiony klawiszem funkcyjnym. Uruchamia on funkcje specjalne schowane w rzędzie funkcyjnym – wyciszanie, regulację głośności oraz sterowanie muzyką. Nie ma więc oddzielnych klawiszy multimedialnych, jedyne dodatki to wspominany przycisk podświetlenia oraz blokady klawisza Windows.
     
    Przełączniki
     
    Klawiatura została wyposażona w przełączniki Cherry MX Blue, czyli te z wyczuwalną zapadką oraz słyszalnym klikiem. Ce**** je zakres ruchu 4 mm, punkt aktywacji w połowie, a siła nacisku wynosi 50 gramów.
     
    Strafe dostępny jest także w wersji z Cherry MX Brown (wyczuwalna zapadka, brak kliku, siła nacisku 45 gramów) oraz Cherry MX Red (linowy ruch, siła nacisku 45 g).
     
    Oprogramowanie
     
    Do obsługi klawiatury dedykowane jest oprogramowanie Corsair Utility Engine (CUE). Program ma czarny i spłaszczony interfejs, a wizualnie jest dosyć prosty. Dzieli konfigurację profilów klawiatury na trzy główne zakładki: Assignments, Lighting oraz Performance.
     

     
    Pierwsza pozwala zaprogramować klawisze w danym profilu. Można zmienić funkcję każdego przycisku, więc mimo braku dodatkowych klawiszy specjalnych, pożądane funkcje można przypisać w rzędzie funkcyjnym lub nawet zamiast klawisza podświetlenia bądź blokady WinKey. Poszczególne opcje rozwijane są pod prawym klawiszem myszki, a jest ich naprawdę dużo. To jednak niezbyt intuicyjna opcja, raczej dla zaawansowanych użytkowników.
     

     
    Druga zakładka to regulacja podświetlenia i, niestety, również zagmatwana. Klawisze zaznacza się ręcznie, można niezależnie je skonfigurować. Podświetlenie stałe reguluje się wybierając kolor – czarny (brak podświetlenia) lub czerwony. Efekty znajdują się w oddzielnej liście, do wyboru są: visor (efekt przenikania na boki), rain (deszcz), pulse (pulsowanie), wave (fala), type lightning key (podświetlenie wciskanego klawisza), type lightning ripple (fala/plusk od wciśniętego klawisza). Zakładka “zaawansowane” otwiera możliwość konfiguracji oddzielnych bloków klawiszy i wybranie „koloru”, czyli czerni i trzech odcieni czerwieni. To zatem nic innego, jak tylko dodatkowa konfiguracja intensywności czerwieni. Regulacja podświetlenia w przypadku Strafe nie jest więc zbyt użyteczna.
     

     
    Performance to dodatkowe opcje blokowania niektórych kombinacji klawiszy, problematycznych dla gracza.
     
    Pozostałe opcje schowane zostały w górnych zakładkach: Actions, Lighting oraz Settings - to zaawansowane programowanie makr oraz oświetlenia. Opcje są bardzo szczegółowe, a dotyczą np. trwania efektów/kombinacji klawiszy, trybów i wielu innych. Ostatnia zakładka dostosowuje język, automatyczne uruchamianie, aktualizacje itp.
     
    Oprogramowanie budzi mieszane odczucia. Wydaje się być zbyt skomplikowane, interfejs jest wręcz programistyczny, wiele rzeczy nieprzemyślanych lub nieintuicyjnych. Jestem przekonany, że mało kto skorzysta z zaawansowanej konfiguracji podświetlenia oddzielnych klawiszy, tym bardziej, ze testowana wersja Strafe oferuje podświetlenie tylko w jednym kolorze. Dodawanie kombinacji klawiszy to także żmudne rozwijanie list, dodawanie nowych sekwencji w konkretnych profilach. Robią wrażenie możliwości, ale mnie aplikacja nie przypadła do gustu - Razer Synapse, Logitech Gaming Software czy oprogramowanie Cougara wypadają lepiej.
     
    Ergonomia i użytkowanie
     
    Na szczęście oprogramowanie to tylko dodatek, bez którego łatwo się obejść, bo z klawiatury korzysta się bardzo dobrze. Preferuję jednak układ US, ale po chwili i na QWERTY UK pracuje się równie wygodnie. Powłoka klawiszy jest bardzo przyjemna w dotyku, nakładki sztywne, a przełączniki precyzyjne. Wgłębienie klawiszy jest idealne i świetnie stabilizuje koniuszki palców. Na klawiszach nie zostają smugi, są odpowiednio szorstkie – palce nie ześlizgują się. Jeszcze lepiej jest ze spacją – dodatkowa faktura to duży plus, kciuk leży na spacji bardzo pewnie i nie zeskakuje przez przypadek.
     
    Obudowa jest obniżona na tyle, że brak podkładki pod nadgarstki nie jest bolesny. Podczas pisania lub grania nadgarstki nie są mocno zadarte w górę - nawet po wielu godzinach korzystania z klawiatury nie odczuwa sę dyskomfortu. Co nieco zarzucić można za to rozkładanym nóżkom, które powinny podnosić klawiaturę trochę wyżej.
     
    Praca klawiszy jest głośna. To jednak klikające przełączniki, ale i bez tego skok nie jest wytłumiony. Nie jest to ekstremalnie głośna klawiatura, ale może przeszkadzać osobom w otoczeniu, nawet w wersji z brązowymi lub czerwonymi przełącznikami. Dla samego korzystającego z klawiatury będzie to jednak bardzo satysfakcjonujące – im intensywniejsza informacja zwrotna wciskanego klawisza, tym lepiej. Czasami słychać też jednak sprężynujący dźwięk klawiszy, wybrzmiewanie mechanizmu po mocnym wciśnięciu. Z czasem się to wyrabia, ale początkowo klawiatura często „dzwoni”.
     
    Wymienialne klawisze to nie tylko inny kolor – ich kształt pozwala bardziej zaprzeć palce w FPS-ach, a do tego łatwo odróżnić je pod palcami – są inne w dotyku i mają odstającą krawędź. Mnie grało się na nich świetnie. To jednak opcja dla gracza, który nie pisze dużo za pomocą klawiatury – z dodatkowymi klawiszami WSAD pisanie jest mniej wygodnie. Nie było za to żadnych problemów z ghostingiem - Strafe rzeczywiście pozwala wcisnąć dowolną ilość klawiszy i ani razu się nie zablokowała.
     



     
    Narzekać można jeszcze na przewód. Liczy sobie konkretne 180 cm, ale jest niestety gruby i sztywny, a wtyki bardzo duże - trzeba go na początek odpowiednio odgiąć i ułożyć. To kabel o grubszej średnicy niż typowy przewód zasilający komputera, a prowadzi tylko dodatkową wiązkę USB – klawiatura nie została wyposażona w HUB Audio, a jedynie w USB passtrough.
     

     
    Podsumowanie
     
    Corsair Strafe to bardzo dobra klawiatura. Jakość klawiszy oraz ich kształt są świetne, zaś przełączniki Cherry MX to klasa sama w sobie. Na pochwałę zasługują niebrudzące się tworzywa, przez co klawiatura cały czas wygląda estetycznie. Strafe to układ bez udziwnień, nie wymuszający od użytkownika zmiany nawyków. Cieszą także dodatkowe wymienne klawisze, bardzo wygodne w grach. Samo narzędzie do ich wymiany pozwoli także na łatwe czyszczenie klawiatury. Jeśli potrzebna jest pełnowymiarowa klawiatura z wysokiej półki, to Strafe może być strzałem w dziesiątkę.
     
    Nie jest jednak idealnie. Nóżki mogą być trochę za krótkie, w zestawie brakuje podpórki pod nadgarstki, a tło klawiszy jest czerwone (szkoda, że nie białe z opcjonalnym czerwonym podświetleniem). Podświetlenie jest za to tylko czerwone (wersja RGB jest dostępna, ale zdecydowanie droższa - około 600 zł), w sprzedaży jest także model z cichymi przełącznikami Chery MX Silent.
  24. homzik
    Mionix Sargas 320 (~60 zł) to ciekawa podkładka do myszek optycznych i laserowych. Wykonano ją z mikofibry, co ma zapewnić gładki ślizg myszki i bardzo dobre warunki pracy dla rożnych czujników.
     



     
    Podkładka dostępna jest w trzech rozmiarach – testowany Sargas 320 to najmniejsza wersja, dostępne są też warianty 400 i 900 (liczba w oznaczeniu odpowiada długości podkładki w milimetrach). Sprawdziłem jak podkładka radzi sobie z kilkoma myszkami: Logitech G502, Mionix Avior 7000, Razer Mamba Chroma 5G oraz Steelseries Rival 100. Do porównania wykorzystałem Steelseries QcK oraz HyperX Skyn.
     
    Specyfikacja
    wykonana z elastycznej mikrofibry o cienkich włóknach podstawa gumowa wymiary 320 x 260 x 2 mm kompatybilna z myszkami optycznymi i laserowymi

     

    Konstrukcja i użytkowanie
     
    Podkładka została spakowana w folię i kartonowe pudełko. Nie została zwinięta, nie jest więc odkształcona i po wyjęciu z opakowania jest od razu gotowa do użytku, nie wymaga prostowania.
     
    Mionix Sargas 320 mierzy 32 na 26 cm przy grubości 2 mm. Jest więc cienka, ale dosyć duża, jak na najmniejszy wariant. Model 400 ma tę samą szerokość, ale jest dłuższy o 8 cm, z kolei “900-tka” to rozmiar XXL – 90 na 40 cm.
     
    Podkładka od razu zwraca uwagę ciekawym kształtem. Nie jest typowa, prostokątna, ma efektownie ścięte krawędzie z przodu z wcięciem pośrodku, a lewy dolny róg zdobi logo producenta.
     
    Podkładka została wykonana z mikrofibry, a podstawa jest kauczukowa, w formie pianki. Powierzchnia jest gładka i bardzo śliska. Splot jest gęsty, prawie niewidoczny – z bliska widać tylko cienkie, podłużne linie, ale materiał delikatnie połyskuje, a czerń się delikatnie mieni.
     



     
    Sargas 320 nie został obszyty dookoła, przez co krawędzie są niestety delikatnie postrzępione, ale mikrofibra się nie zaciąga i nie odkleja. Spód z gumy ma gęstą fakturę i zygzakowate nacięcia po przekątnej.
     
    Użytkowanie
     
    Podkładka sprawdza się świetnie, a praca na niej jest komfortowa. Na pochwałę zasługuje niewielka grubość – 2 milimetry nadal gwarantują oparcie dla dłoni, ale nie wymagają mocnego unoszenia ponad blat biurka. Początkowo krawędzie są lekko ostre i mogą delikatnie irytować skórę, ale po czasie efekt ten ustępuje. Krawędź może natomiast lekko szorować o przewód myszki.
     
    Specjalne wcięcie to niejako ozdobnik, ale ma pewien wpływ na ergonomię – u mnie łukowata krawędź trafiała dokładnie pod zgięcie nadgarstka, więc skóra nie ocierała się o krawędź podkładki. Podobnie będzie z Sargas 400, ale już w modelu 900 wcięcie wypadnie gdzieś przy klawiaturze.
     
    Sama powierzchnia jest bardzo przyjemna w dotyku, lekko chłodna i śliska. Gładki i gęsty splot ma także bardzo duży wpływ na estetykę po dłuższym użytku: nie ściera skóry, a kurz bardzo łatwo usunąć, bowiem nie przywiera do powierzchni. Podkładkę bardzo łatwo wyczyścić - to zdecydowany plus w porównaniu do materiałowych, szorstkich podkładek, bo dla przykładu QcK Steelseries szybko traci na estetyce.
     
    Gumowana podstawa sprawdza się bardzo dobrze - nawet przy zamaszystych ruchach podkładka nie przemieszcza się po śliskim blacie biurka.
     
    Podkładka bardzo przypadła mi do gustu. Lubię śliskie, plastikowe podkładki w stylu HyperX Skyn, ale są czasami zbyt twarde, mniej przyjemne w użytku i nie wszystkie czujniki z nimi współpracują. Sargas 320 to coś pomiędzy szorstką podkładką materiałową, a podkładką z powłoką plastikową, ale jest przyjemna w dotyku i gwarantuje pewną amortyzację dla dłoni. To więc pewien „złoty środek”, także w kwestii współpracy z myszkami.
     
    Mionix Sargas 320 i myszki
     
    Laserowa Razer Mamba Chroma 5G współpracowała z podkładką bez najmniejszego problemu. Ruch kursora był precyzyjny i gładki, bez względu na ustawienia DPI nie zdarzały się żadne przeskoki, czy to po kablu czy bez niego. Ślizg był nadal kontrolowany, ale swobodniejszy niż w przypadku QcK. Mamba to ciężka myszka i, jak dla mnie, im gładsza powierzchnia tym lepiej. Myszka nie współpracowała z podkładką HyperX Skyn Speed (kursor ciągle przeskakiwał) ze względu na laserowy czujnik, więc Sargas 320 jest tu bardzo dobrą alternatywą.
     
    Logitech G502 Proteus Core (sensor optyczny), czyli mój faworyt, również współpracowała z podkładką bez najmniejszych problemów. To także ciężka myszka (nawet bez dodatkowych obciążników), więc gładszy ślizg Sargasa 320 również jej odpowiadał. Lubię G502 z podkładką HyperX Skyn, ale komfort korzystania z Sargasa jest wyższy, a ślizg nieznacznie słabszy. Kursor poruszał się idealnie precyzyjnie, bez niechcianych efektów, oprócz szorstkiej krawędzi podkładki, o którą czasami zaczepiał się przewód.
     
    Czuć, że Mionix Avior 7000 (sensor optyczny) to udana para z Sargasem 320 - współpraca jest także bezproblemowa, czemu, biorąc pod uwagę tego samego producenta, nie można dziwić. Myszka jest lżejsza od powyższych, więc korzystałem z niższych ustawień DPI niż zazwyczaj (3000-3500 DPI), a ślizg był i tak odpowiednio szybki i gładki. Oprogramowanie Mionixa pozwala ocenić jakość powierzchni – Sargas 320 uzyskuje wynik 70%. Dla przykładu HyperX Skyn Speed to 100%, ale podkładka jednak nie współpracuje ze wszystkimi myszkami.
     

     
    Steelseries Rival 100 z czujnikiem optycznym także dogadał się z podkładką, a efekty były równie dobre jak powyżej. To także jedna z lżejszych myszek, więc niższe poziomy DPI spisały się lepiej. Myszka, mimo stosunkowo niskiej ceny, ma bardzo solidne ślizgacze, które sunęły po powierzchni Sargasa bardzo gładko i szybko, czym można nadrobić ograniczone możliwości w konfiguracji DPI myszki. Mi osobiście w Rivalu 100 brakowało szybkości, co Sargas pomógł poprawić.
     
    Podsumowanie
     
    Mionix Sargas 320 pozytywnie mnie zaskoczył – lubię śliskie podkładki plastikowe, ale czasami brakuje mi komfortu znanego z podkładek materiałowych. Jak wspomniano w niniejszej recenzji, Sargas jest gdzieś pomiędzy – to cieńsza i śliska podkładka, która wzorowo pracuje z czujnikami optycznymi i laserowymi. Wygląda estetycznie, jest solidnie wykonana oraz łatwa w konserwacji. Jest jednak trochę droższa od Steelseries QcK czy HyperX Skyn, ale moim zdaniem warto dopłacić. Wersja 320 mm to koszt około 55 zł, 400 mm - 75 zł, a wariant 90-centymetrowy to już 110 zł, ale cena, w porównaniu do konkurencji, i tak jest okazyjna. Jedyna wada to szorstkie krawędzie - kabel myszki może o nie lekko szorować, chociaż sporo zależy od konstrukcji samej myszki i jakości oplotu.
  25. homzik
    AI-6BS, lub Black Silent, to wyciszona wersja średniej klasy obudowy typu tower z oferty Anideesa, marki cenionej, ale mało znanej w naszym kraju. Czego można się spodziewać za około 600 zł?
     
    Specyfikacja
    kolor czarny lub biały materiały aluminium, stal, tworzywa sztuczne wymiary: 521x207x509 mm waga: 11 kg obsługa płyt głównych w standardach mITX, mATX, ATX 3 miejsca na napędy 5,25” (jedna z adapterem 3,5”) 7 miejsc na dyski 3,5” (+ jedna w 5,25”) 9 miejsc na dyski 2,5” (8 współdzielonych z 3,5”, jedna z tyłu tacki) przedni panel USB 3.0 x2, USB 2.0 x2, czytnik kart , regulator obrotów (trzystopniowy), gniazda audio, reset i włącznik 7 slotów PCI wentylatory front 2x 120/140 mm (1x 140 mm w zestawie), tył 1x 120 mm (w zestawie), góra (140/120 mm x 2) maksymalna długość GPU 280 mm (428 z usuniętą klatką HDD) maksymalna wysokość chłodzenia CPU 177 mm (168 mm w wersji wyciszonej) chłodzenie wodne (240 mm, 58 mm grubości na górze, 240 mm od frontu)

     

    Wyposażenie
    12 śrubek do SSD 18 szybkośrubek do ODD 28 śrub do HDD 19 śrub do płyty głównej i zasilacza 16 śrub do wentylatorów 15 dystansów do płyty głównej 6 opasek zaciskowych nakrętka do dystansów głośnik systemowy instrukcja obsługi

     

    Konstrukcja z zewnątrz
     
    Anidees AI-6B to z pewnością efektownie wyglądająca konstrukcja. Postawiono na stal, szczotkowane aluminium, ale także trochę tworzyw sztucznych. Jest w tej serii obudów coś futurystycznego i zarazem minimalistycznego, nie ma tutaj udziwnień, agresywnego wzornictwa. Górny panel jest łagodny i przechodzi gładko w panel przedni z charakterystycznymi wgłębieniami otaczającymi elementy szczotkowane.
     
    Front to pas szczotkowanego aluminium w kolorze czarnym. Metal jest solidnej jakości, a szczotkowanie wyraźne i precyzyjne. Dostęp powietrza znajduje się we wgłębieniach, mocnych wcięciach przy dłuższych krawędziach. Mimo że nie jest to widoczne, panel to magnetyczne drzwiczki. Jest on plastikowy, wyłożony od wewnątrz grubą pianką. Otwiera wlot powietrza dla dwóch wentylatorów frontu oraz trzy zaślepki z podwójnymi blokadami dla napędów optycznych, a na magnesach znalazły się nawet silikonowe nakładki (stopery).
     



     
    Góra obudowy jest właściwie identyczna jak front, z tą różnicą że wyloty znajdują się także z tyłu, przy krótszej krawędzi. Panel został wydzielony nacięciami aluminium – węższe zawiera czytnik kart SD oraz cztery gniazda USB (w tym dwa w standardzie 3.0). Szerszy pasek to przyciski: podświetlany na biało reset oraz włącznik. Są tam także dwa metalowe gniazda audio mini-jack oraz prosty przełącznik wentylatorów w formie okrągłego suwaka.
     
    Panele boczne są jednolite, nie zostały wytłoczone. Dolną krawędź zdobi efektowne, wypukłe i metalowe logo producenta. W sprzedaży dostępna jest także wersja z dużym oknem (94% powierzchni panelu).
     



     
    Z tyłu widać wylot wentylatora 120 mm, precyzyjne nacięcie na maskownicę portów. Obok siedmiu śledzi PCI jest jeszcze mały wlot powietrza o strukturze plastra miodu, a pod nim dwa otwory z przepustami. Spód to standardowo miejsce na zasilacz.
     
    Poniżej miejsca na zasilacz widać wysuwany filtr – tylko na długość zasilacza. Pod dolnym wlotem powietrza jest zaczepiona siatka filtrująca. Spód jest w wyraźnym wgłębieniu, obudowa stoi na podłużnych krawędziach z silikonowymi stopkami w rogach.
     
    Obudowa jednocześnie robi wrażenie i zawodzi. Aluminium wygląda świetnie, panele również – są sztywne i masywne z solidną pianką. Stal jest mocna, całość ciężka i masywna, jedynie tworzywa wyglądają jak z niższej półki. Z zewnątrz jest dobrze, efekt psuje się po otwarciu drzwiczek - tam plastiki wyglądają surowo, a obróbka jest gorsza.
     
    Wizualnie Anidees AI-6V2 Black Silent prezentuje się świetnie. Design to coś pomiędzy kanciastym i prostym Fractalem Define R5 a Be Quietem Silent Base 800. Nie jest krzykliwy, ale już nie w pełni minimalistyczny.
     
    Konstrukcja wewnątrz
     
    Panele boczne są rozsuwane, przykręcane na szybkośrubki. Odsłaniają rozbudowane wnętrze obudowy, które jest całe czarne, a kolor przełamują tylko srebrne dystanse, które i tak schowają się pod płytą główną.
     



     
    Pierwsze co rzuca się w oczy to klatki na napędy i dyski. Na HDD przewidziano trzy – dwie po trzy miejsca i jedną pojedynczą. Zatoka 5,25” zmieści trzy napędy, ma też odkręcany adapter na urządzenie 3,5”. Wszystkie sanki są metalowe, solidne, mają podkładki antywibracyjne i otwory na montaż dysków 2,5”. W dolnej części frontu, obok klatek, widać jeden wentylator 140 mm, a nad nim jest miejsce na kolejny.
     
    Wokół tacki na płytę główną jest 5 podłużnych otworów z przepustami oraz jeden w górnym rogu, bez dodatkowego ogumowania. Z tyłu widać dosyć surowy i podstawowy wentylator 120 mm. Pod nim są śledzie kart rozszerzeń, które lekko połyskują i nie do końca pasują do matowego wnętrza.
     



     
    Na zasilacz przewidziano aż sześć piankowych podkładek: cztery na spód, jedna duża na ściance tacki oraz podkładka wokół wylotu, gruba warstwa dookoła krawędzi. Na dysk jest dodatkowo opaska z rzepu, a obok niego miejsce na opcjonalny wentylator.
     
    Z tyłu tacki widać obszerne nacięcie na backplate chłodzenia CPU, a pod nim mocowanie dysku SSD. Wzdłuż otworów na przewody są trzy opaski z rzepu z logo producenta. Nad dolnym otworem z przepustem znalazł się regulator obrotów zasilacza z sześcioma gniazdami 3-pin.
     
    Izolacje okablowania są czarne. Kabel z wtyczkami przedniego panelu ma formę taśmy, z kolei przewód USB 3.0 jest elastyczny i ma tylko sam czubek w kolorze niebieskim. Niestety kable HD Audio oraz USB 2.0 to widoczne kolorowe żyły. Regulator wentylatorów zasilany jest molexem, a czarne przewody wentylatorów są również płaskie i długie.
     




     
    Wnętrze obudowy robi bardzo dobre wrażenie – dużo tutaj masywnej i grubej stali. Koszyki są sztywne, przykręcone na wiele śrub – widać, że to obudowa z wysokiej półki. Z drugiej strony, efekt psuje trochę podstawowy wentylator 120 mm.
     
    Montaż komputera
     
    Platforma testowa
    Obudowa: Fractal Design Define R5 (2x140 mm front, 1x140 mm tył, 1x140 mm spód) Procesor: Intel Core i5-4690K 4,8 GHz 1,36 V Chłodzenie: Reeven Okeanos RC-1402 Płyta główna: MSI Z97 Gaming 5 RAM: HyperX Savage 2400 MHz CL11 4x4 GB Grafika: MSI GeForce GTX 970 Gaming 4 GB (GPU +200, GDDR +400 MHz) Dyski: Samsung SSD 840 EVO, Silicon Power V70 240 GB, WD Green 1 TB Zasilacz: Be Quiet Pure Power L8 630W

     

    Do zestawu z obudową dołączana jest specjalna nakładka, która ułatwi przykręcenie dystansów. Ma ona nacięcia na krzyżaka, wykonana jest z tworzywa sztucznego, ale lepszego niż ta miękka z Fractala Define R5, która nadaje się do jednorazowego użytku. Gwinty nawiercone są precyzyjnie, a dystanse równe, zaś śruby do przykręcenia płyty mają szerokie główki i pewnie trzymają płytę.
     
    Montaż zasilacza jest wygodny. Osiada on na piankowych podkładkach, można ustabilizować jego pozycję za pomocą rzepu, który nie jest jednak konieczny. Wątpliwości budzi dosyć wąski otwór na kable przy wylocie zasilacza – grubsza wiązka zasilania ATX oraz kabel EPS mogą zająć aż 2/3 otworu. Kabel zasilający CPU lepiej przełożyć przed montażem płyty, bo wycięty został tylko róg tacki.
     
    Wszystkie zatoki można zdemontować, ale operacja ta nie należy do szybkich. Całość zamontowana jest na podstawie z tworzywa sztucznego, część elementów przykręcają szybkośrubki, a część to zwykłe śruby. Nie da się tego niestety zrobić beznarzędziowo - by zdemontować zatokę 5,25” trzeba zdjąć panele przedni i górny. Niestety dołożenie jednego wentylatora na front wymaga usunięcia wszystkich klatek i zdjęcia przedniego panelu, bowiem wentylator montuje się od wewnątrz.
     
    Same klatki zostały rozplanowane jednak bardzo sensownie. Jeśli nie decydujemy się na montaż napędu optycznego, to w klatce 5,25” da się schować dysk twardy. Można więc usunąć dwie dolne klatki, zostawiając tylko klatkę na pojedynczy dysk, właśnie na opcjonalny SSD. Wlot powietrza da się więc otworzyć, chociaż przy zamontowanych wszystkich klatkach jest on wyraźnie blokowany.
     
    Rzepy to konkretne ułatwienie przy porządkowaniu kabli, ale niestety są one dosyć krótkie – lepiej by zasilacz miał okablowanie w formie taśm, bo grube wiązki się nie zmieszczą. Niestety na kable z tyłu płyty pozostaje jakieś 1,6 cm miejsca, ale część okablowania da się schować z tyłu klatek na dyski. To też argument za zastosowaniem płaskiego okablowania, ale i tak trzeba być zdyscyplinowanym przy układaniu kabli i wziąć pod uwagę, że panel ma piankę o grubości 5 mm, która jednak odda kilka mimlimetrów. By zasunąć panel po montażu komputera musiałem kilkukrotnie poprawiać przewody. Producent postawił jednak na kompatybilność z wysokimi schładzaczami CPU, a nie na dużą ilość miejsca na przewody.
     
    W praktyce
     
    Anidees nie jest obudową dla kogoś, kto co chwilę modernizuje komputer, podłącza i odłącza wiele komponentów. To solidna podstawa pod komputer, a nie sprzęt do „grzebania”. Lepiej więc przy pierwszym montażu dobrze przemyśleć czego się potrzebuje i solidnie przygotować obudowę, wybrać konfigurację klatek HDD itd.
     
    Konstrukcja jest stabilna, solidna i sztywna. To ciężka obudowa, nie dla kogoś kto ma w planach ciągłe przewożenie komputera czy jego przestawianie. Trzeba mieć jednak na uwadze, że sztywność ramy jest w sporym stopniu zależna od ilości klatek na napędy – im mniej, tym całość będzie bardziej chybotliwa. Ogólny poziom jest jednak podobny co we Fractalu Define R5.
     
    Obudowa jest solidnie wyciszona, mocno zabudowana aluminium. 5-milimetrowa pianka na bocznych ściankach zdaje egzamin, poziom tłumienia jest podobny do Fractala Define R5, a gdy w obudowie pozostaną wszystkie klatki na napędy to nawet trochę lepszy.
     
    Wloty powietrza są filtrowane. Dostęp do filtra zasilacza jest łatwy (po prostu się wysuwa). Wyczyszczenie filtra dolnego wentylatora będzie wymagało podnoszenia obudowy. Front też jest wentylowany, ale konieczne jest zdjęcie przedniego panelu, odkręcenie dwóch śrub i przeczyszczenie gąbkowych filtrów, nie jest to zatem szybka operacja. Szkoda, że zabrakło filtrów na górze – warto dołożyć tam wentylatory z filtrami. Obudowa ma rowki, które będą zbierały kurz, kierując go prosto do obudowy.
     
    Kontroler obrotów pozwala na podłączenie 5 wentylatorów, szóste gniazdo (także 3-pin) służy podłączeniu jego zasilania. Suwak na przednim panelu ma trzy skoki: poziom niski oraz wysoki, środkowe ustawienie wyłącza wentylatory.
     
    Nieźle spisuje się wentylator na froncie, ale przydałby się tam drugi. Ten tylny, 120-milimetrowy niestety na maksymalnym poziomie jest hałaśliwy, lekko terkocze - wolałem podłączyć go pod płytę główną, by kontrolować go niezależnie.
     
    Przy zdemontowanych klatkach i dodatkowym wentylatorze 140 mm z przodu (Fractal GP-14) ciąg powietrza jest dobry. Temperatury nie różniły się w stosunku do Fractala Define R5, osobiście pokusiłbym się jednak o wymianę tylnego wentylatora na lepszy (szkoda, że nie zmieści się tam wentylator 140 mm).
     
    Na pochwałę zasługuje przedni panel. Cztery gniazda USB są dobrze rozstawione, a czytnik kart SD jest praktyczny i wygląda estetycznie, w przeciwieństwie do tych opcjonalnych, montowanych na przednim panelu. Przyciski nie odstają i mają wyraźny, precyzyjny klik. Suwak ma wyczuwalne skoki, stopnie są równe, a ruch dokładny. Dobre wrażenie robią także metalowe gniazda audio.
     
    Przednie drzwiczki otwierają się domyślnie w lewą stronę, ale w łatwy sposób można zmienić ich pozycję. Wystarczy lekko odkręcić zawias, co pozwoli ich wyjęcie, obrócenie do góry nogami i przykręcenie z drugiej strony – to lepsze rozwiązanie niż u Fractala.
     
    Należy pamiętać, że na szczotkowanej powierzchni łatwo widoczne są odciski palców, a także kurz, przyda się więc dobra ściereczka z mikrofibry.
     
    Podsumowanie
     
    Anidees AI-6B wersji drugiej, wyciszonej to bardzo ciekawa obudowa. To solidna konstrukcja, mocna stal i świetne, szczotkowane aluminium. Wrażenie robi nie tylko design, ale i możliwości. Jest dużo miejsca na dyski, chłodzenie, długie karty graficzne oraz wysokie schładzacze procesora. Demontowalne klatki na dyski i napędy to także duży plus, a świetnym pomysłem jest miejsce na pojedynczy dysk 3,5” w zatoce 5,25” i w klatce na jedne sanki.
     
    Niestety, by dostać się do filtrów, wentylatorów, zdemontować klatki, potrzeba trochę pracy, wielu odkręconych śrub. Szybkośrubki są solidne, ale w wielu miejscach potrzeba śrubokrętu. Największą wadą opisywanej obudowy jest stosunkowo mała ilość miejsca na przewody – lepiej by te były taśmowe. Chętnie odjąłbym też kilka milimetrów przeznaczonych na wysokie chłodzenie procesora na rzecz głębszej wnęki z tyłu tacki.
     
    Zalety:
    + masywna stal, sztywna i ciężka konstrukcja
    + aluminium, precyzyjnie szczotkowane i ładnie obrobione
    + ładne wzornictwo (nowoczesne, ale proste)
    + bogate wyposażenie
    + dużo możliwości, wiele miejsca na dyski, karty graficzne i chłodzenie
    + podkładki pod zasilacz i opaska z rzepu
    + opaski z rzepu na przewody
    + kontroler obrotów na 5 wentylatorów
    + wydajne wentylatory
    + dobrze wytłumiona konstrukcja
     
    Wady:
    - demontaż klatek nie jest beznarzędziowy
    - utrudniony dostęp do wentylatorów i filtrów
    - mało miejsca na przewody
    - wąski otwór przy zasilaczu
    - tworzywa sztuczne średniej jakości
    - tylko dwa wentylatory w zestawie
×
×
  • Dodaj nową pozycję...