Skocz do zawartości

Tomek Wilczyński

Redaktor
  • Liczba zawartości

    308
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Wpisy na Blogu dodane przez Tomek Wilczyński

  1. Tomek Wilczyński
    Jakiś czas temu mogliście zobaczyć zapowiedź programu Expertyza. Jeśli czekaliście na premierę, to mam dla Was dobrą wiadomość: wczoraj ukazał się pierwszy odcinek właściwego programu. Od teraz nowe materiały będą ukazywać się w każdą środę o 18.00, więc jeśli interesuje Cię mój kanał, to koniecznie go zasubskrybuj, aby być na bieżąco ze wszystkimi filmami!
     
    Któż z nas nie zastanawiał się, co takiego mają w sobie supermarkety, że kupujemy w nich więcej, niż chcemy? Sprzedawcy stosują wiele sztuczek, które wpływają na naszą podświadomość. Zobacz, w jaki sposób dajesz sobą manipulować!

     
    Lajkuj! https://goo.gl/AOnlXF
    Tweetuj! https://twitter.com/expertyza
    Followuj! https://instagram.com/expertyzax/
     
    Do zobaczenia za tydzień!
  2. Tomek Wilczyński
    Gamdias to producent, który dopiero wchodzi na polski rynek. Trzeba jednak przyznać, że wychodzi to mu naprawdę dobrze, bo sprzęt, który wychodzi spod niemieskiej taśmy produkcyjnej cec(h)uje się dopracowaniem i zadbaniem o każdy szczegół.
     
    Niemiecka precyzja dała o sobie znać również w przypadku klawiatury, która trafiła do mnie na testy. Zapraszam do obejrzenia wideorecenzji, którą dla Was przygotowałem. A co Wy sądzicie o produkcie Gamdias?
     

     
    Przełączniki Cherry MX Brown:
     
    Cherry MX Brown, jak każda „wisienkowa” konstrukcja, posiada czteromilimetrowy skok. Do punktu aktywacji wystarczy zaś 2 mm. Wtedy też wyczuwalna jest odpowiedź zwrotna, którą można wyczuć poprzez mały opór klawisza i drobny uskok po pokonaniu go.
     
    Siła potrzebna do aktywacji to 45 g. Jest to mniejsza wartość niż w przypadku niebieskich czy czarnych przełączników. Wyczuwalny opór sprawia jednak, że klawisz może być odczuwany jako twardszy, niż jest w rzeczywistości.
  3. Tomek Wilczyński
    W dzisiejszych czasach producenci sprzętu dla graczy prześcigają się w tworzeniu coraz to bardziej wymyślnych produktów, które w teorii mają maksymalnie uprzyjemnić rozgrywkę komputerową. Nie brakuje więc futurystycznie wyglądających myszek, słuchawek czy klawiatur, które charakteryzują się wykorzystaniem najnowszych pomysłów i patentów. Pytanie jak długo można modernizować peryferia odłóżmy na później, gdyż nie to jest tematem dzisiejszego tekstu. Skupmy się tym razem na drugiej stronie medalu.
     
    Producenci często zapominają o sprzęcie dla osób, które nie chcą wydawać mnóstwo pieniędzy na kontrolery do gier. A grono tych graczy jest dość spore. Na szczęście z pomocą przychodzą takie marki, jak Natec, który słynie już z tego, że oferuje ciekawe produkty z najniższej półki cenowej znajdującej się w zasięgu każdego gracza. Tym razem w moje ręce wpadła klawiatura RX22, której największym atutem wydaje się podświetlenie i (zależy dla kogo) konstrukcja klawiszy X-Scissors. Zobaczmy, jak spisał się produkt za niespełna 100 zł.
     
     
    Specyfikacja techniczna
    Typ klawiatury: niskoprofilowa, pełnowymiarowa, podświetlana
    Typ klawiszy: membranowe, wykonane w technologii X-Scissors
    Profil klawiszy: niski
    Trwałość klawiszy: brak informacji
    Wymiary klawiatury: 462 x 170 x 15 mm
    Podkładka pod nadgarstki: brak
    Typ komunikacji: przewodowy
    Długość przewodu: 1,6 m, pleciony, srebrne końcówki
    Interfejs: USB 2.0
    Wbudowana pamięć: brak
    Podświetlenie klawiszy: jest, 3 kolory do wyboru
    Klawisze programowalne: brak
    Klawisze multimedialne: brak
    Inne cechy: technologia X-Scissors wykorzystana w klawiszach

    Opakowanie
    Natec RX22 dotarła do mnie w skromnym, małym pudełku, które było tylko nieznacznie większe od samej klawiatury. Na zewnątrz umieszczono grafikę urządzenia, a także opisano kilka najważniejszych cech. To, co od razu rzuciło się w oczy to fakt, że owe atuty były mocno naciągane. Niewielu bowiem producentów wychwala na pudełku „kabel w oplocie”, „gwarancję 24 miesiące” czy „gamingowy design” (który trochę mija się z celem). Widać od razu, że poza podświetleniem klawiszy ciężko dostrzec w klawiaturze jakieś sensowne argumenty.
     



     



    Temuż właśnie podświetleniu poświęcono nieco miejsca również z tyłu opakowania, gdzie centrum zajmują opisy w kilku językach (w tym w polskim). Z małej grafiki dowiadujemy się, że klawiatura oferuje trzy kolory podświetlenia: czerwony, niebieski oraz lawendowy. Zmianę koloru uzyskuje się poprzez kombinację klawiszy Ctrl+Scroll lock (w który właśnie wbudowano funkcję zmiany podświetlenia).
     



     



     



    W środku opakowania oprócz samej klawiatury znajdziemy jedynie króciutką informację. Poniżej możecie zobaczyć odcinek PC GRAtki, w którym rozpakowałem RX22.
     
     







     
    Wygląd zewnętrzny, budowa
    Klawiatura, jak informował o tym producent już na opakowaniu, ce(h)uje się rzekomo „gamingowym designem”. Po pierwszym rzucie oka wrażenia są nieco mało spektakularne i przyznam, że nieco się rozczarowałem. RX22 wygląda bowiem trochę jak chińska zabawka, która na siłę próbuje przypominać droższych kuzynów. Nie twierdzę jednak, że klawiatura ta jest bardzo brzydka. Ba, niektórym na pewno się nawet spodoba. Jest dość minimalistycznie uposażona i chwała producentowi za to, że nie zdecydował się na jakieś kolorowe dodatki! To zniszczyłoby doszczętnie moje odczucia dotyczące estetyki tego produktu. A tak – nie jest przynajmniej najgorzej i wszystko zależy od gustu. A o gustach się przecież nie dyskutuje.
     



     



    Klawiatura posiada kilka charakterystycznych wcięć w korpusie, które odróżniają się od reszty połyskliwym plastikiem. Niestety, zgodnie z oczekiwaniami łatwo się on palcuje. Na szczęście stanowi on znikomą część RX22. Całość dopełniają ścięte w niektórych miejscach krawędzie, które dodają nieco dynamiki. Jeśli zaś mówimy o reszcie klawiatury, to użyto tu matowego, nieco chropowatego plastiku dość słabej jakości. Sprawia on nieodparte wrażenie, że zastosowano tu tworzywo najgorszej jakości rodem z chińskiego bazaru/odpustowego kramu. Niczym nie różni się od tego wykorzystywanego do produkcji zabawek dla dzieci.
     



     



     



     



     
    Moje odczucie podtrzymuje waga urządzenia. Mimo że na pierwszą myśl lekka konstrukcja przywodzi na myśl pozytywne skojarzenia, to po krótkim obcowaniu z RX22 zostają one doszczętnie zniszczone. Brak stabilności wywołana małą wagą w ogóle nie pomaga. O tym jednak powiem w dalszej części recenzji.
     



    Czcionka użyta w klawiaturze jest niestandardowa, ale to akurat plus, bo ta zastosowana w RX22 jest bardzo ładna i czytelna. Większą uwagę przykuwa z kolei obramowanie wokół każdego klawisza. Biała obwódka, jak nietrudno się domyślić, po włączeniu podświetlenia zamienia się w przyjemny dla oka kolor. Za dnia natomiast, gdy podświetlenie jest wyłączone, ramka stanowi gustowny i elegancki element wyglądu.
     



    Trudno mówić w przypadku RX22 o jakiejkolwiek podstawce pod nadgarstki. Dolny panel jest bardzo krótki. Na jego środku umieszczono logo Natec Genesis, a więc serii tanich produktów gamingowych tegoż producenta.
     
    Diody funkcji systemowych umieszczone są standardowo w prawym górnym rogu. Zamiast zwyczajnych punktowych światełek mamy do czynienia z podświetlanymi na czerwono 4 kwadracikami dla każdej diody.
     



    Spód klawiatury nie zaskakuje, a raczej bardziej rozczarowuje. W sporym wgłębieniu nie ma żadnego systemu zarządzania kablami. Oprócz standardowych, jednostopniowych podpórek (nieogumowanych) są tu jeszcze zaledwie dwie małe podkładki antypoślizgowe, które zrobiono z beznadziejnego tworzywa w ogóle niepodobnego do gumy mającej za zadanie trzymać klawiaturę w jednym miejscu.
     



     



     



    Ponadto spód klawiatury do końca burzy nadzieję o jako takiej jakości plastiku – w tym miejscu świetnie widać brak dobrego tworzywa.
     
    Generalnie rzecz biorą Natec RX22 sprawia wrażenie produktu mocno budżetowego. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że producent chwali się „gamingowym designem”, który miał oznaczać niezły wygląd mimo niskiej ceny produktu. Według mnie klawiatura mocno przypomina tanią zabawkę zamiast klawiatury dla graczy. To jednak kwestia gustu.
     
     
    Przełączniki
    Jednym z niewielu charakterystycznych cech Natec RX22 jest konstrukcja klawiszy. Mowa tu konkretnie o budowie X-Scissors, która jest tą stosowaną w klawiaturach laptopowych. Efekty? Wcale nie takie banalne – niemal bezgłośna praca i komfort pisania np. długich dokumentów. Ale zaraz… czy to nie jest czasem klawiatura dla graczy? Szczerze powiem, że gdybym miał skategoryzować tę klawiaturę tylko i wyłącznie po konstrukcji i wykonaniu, to bez wątpienia zaliczyłbym RX22 do produktów przeznaczonych dla osób, które dużo piszą. Świetnie z tą koncepcją łączy się motyw podświetlenia, przecież często przydatny nawet tym piszącym bezwzrokowo. Stąd też nie do końca rozumiem motywy, którymi kierował się producent przy projektowaniu tegoż urządzenia. Ostateczne zdanie wyrażę jednak w dziale Użytkowanie.
     



    Skupmy się jednak na samej konstrukcji przycisków. Charakteryzuje się ona tym, że przełącznik złożony jest z dwóch elementów połączonych w sposób przypominający nożyce. Stąd też taka, a nie inna nazwa. Dzięki zastosowaniu tej budowy klawisze w czasie osiągnięcia punktu aktywacji są bardzo ciche. Między innymi dlatego bardzo dobrze nadają się do pisania.
    Oprócz tego ich skok jest krótki – są to klawisze niskoprofilowe. Jednym słowem – klawiatura laptopowa podana w oprawie standardowej.
     



     
    Użytkowanie
    Jak klawiatura sprawowała się w czasie domowego użytkowania? Całkiem dobrze. Najpierw jednak muszę wspomnieć, że producent nie przewidział żadnego oprogramowania pozwalającego na wprowadzenie jakichś ciekawych opcji. Myślę, że głównie spowodowane było to brakiem jakichkolwiek klawiszy multimedialnych czy też programowalnych. A szkoda, bo stanowiłoby to poważny atut tejże klawiatury.
     



    Funkcja podświetlenia również nie wymaga specjalnego programu. Jak już wspomniałem na początku, włączenie i zmiana koloru podświetlenia odbywa się poprzez skorzystanie z kombinacji Ctrl + Scroll lock. Do wyboru są trzy koloru. Fakt obecności podświetlenia w tak tanim urządzeniu jest niepodważalnie pozytywnie odbierany, jednak jakość jego wykonania pozostawia już wiele do życzenia. Pomijając już to, że do dyspozycji mamy tylko 3 kolory, przyczepić się można do mocy podświetlenia. Jest ono bowiem bardzo słabe i choć w warunkach nocnych powinno wystarczyć, to już np. wieczorem, kiedy nie jest całkiem ciemno (ale dość, by nie widzieć liter), litery mogą być zbyt mało doświetlone. Co więcej, klawisze wydają się być bardzo nierównomiernie podświetlone. Nie wiem, czy jest to spowodowane małą mocą światła, czy złym rozmieszczeniem diód, faktem jednak jest to, że w tym aspekcie producent również nie popisał się.
     



     



     



     



     
    Kolejną wadą klawiatury jest jego… mała waga. Tak, wadą. Dlaczego? Według mnie klawiatura typowo gamingowa, która ma służyć ma grania, powinna swoje ważyć, aby nie sprawiać wrażenia, powiedzmy, lichej. Tymczasem leciutka RX22 rusza się po biurku po każdym mocniejszym dotknięciu i chyba to jest w tym wszystkim najgorsze. Sytuacji w żaden sposób nie poprawia fakt obecności dwóch podkładek antypoślizgowych, których prawidłowe działanie jest mocno wątpliwe. „Latanie” klawiatury po biurku jest naprawdę niesamowicie denerwujące.
     



    Szkoda, że producent nie pomyślał o choć kilku klawiszach dodatkowych. Bez problemu dałoby się je upchnąć gdzieś na obrzeżach obudowy, a sprawiłyby miłą niespodziankę.
     



    Jeśli chodzi o samo korzystanie, to w dalszym ciągu zastanawiam się, dlaczego płaskie klawisze przedstawiono jako idealne do grania. Owszem, niski skok oferuje relatywnie szybszy czas reakcji, a siła potrzebna do aktywacji jest znikoma, jednak pozostanę przy stwierdzeniu, że standardowe klawisze są chyba nieco bardziej przeznaczone do grania.
     
    W czasie rozgrywki nie odczułem jakichś zbytnich problemów poza wspomnianym irytującym przesuwaniem się klawiatury. Problem nieco zmalał po złożeniu podstawek, choć nadal występował.
     
     
    Dużo cieplejsze słowa skierować muszę do RX22, jeśli chodzi o zastosowanie w pracy codziennej. Jako że jestem zwolennikiem klawiatur laptopowych ze względu na częste pisanie długich tekstów, produkt Nateca od razu przypadł mi do gustu już po kilku minutach spędzonych w Notatniku. Klawiatura świetnie nadaje się do pracy biurowej. Może malutkie kłopoty sprawiały mi na początku zmniejszone do minimum odstępy pomiędzy klawiszami. To jednak sprawa mocno personalna.
     
     
    Podsumowanie
    Natec RX22 rozszerza swoją ofertę tanich produktów o kolejne modele. To dobrze, bo zbiera coraz więcej doświadczenia i wydaje coraz lepsze, a co najważniejsze nadal tanie sprzęty dla graczy. Czy RX22 to pomysł udany? Trudno o werdykt. Niełatwe jest bowiem znalezienie niezłej klawiatury gamingowej z podświetleniem w tym przedziale cenowym. Pod tym względem Natec wygrywa. Niestety, koncept klawiatury dla graczy z klawiszami laptopowymi chyba nie był maksymalnie udany.
     
    W mojej opinii producent powinien reklamować RX22 jako idealną do pracy biurowej, bo w codziennych zastosowaniach klawiatura ta nie ma sobie równych – za jedyne 80 zł dostajemy bardzo wygodną i niesamowicie przyjemną w pisaniu klawiaturę z 3-kolorowym podświetleniem. Za taką cenę chyba nie znajdziemy niczego lepszego.
     







     
     



  4. Tomek Wilczyński
    Jak większość osób, zapewne nie pamiętasz, o czym dzisiaj śniłeś. Czy masz jednak świadomość, że każdy z nas codziennie ma kilka snów? Jak to możliwe? Sen od wieków był zagadką ludzkości. Wszystkie odpowiedzi w Expertyzie!
     

    Tylko teraz darmowe subskrypcje! Kliknij: http://goo.gl/VmnN5r
  5. Tomek Wilczyński
    Goclever to polska marka, która coraz mocniej zaznacza swoją obecność na rynku urządzeń mobilnych. Ba, można nawet powiedzieć, że wraz z kilkoma innymi producentami przeprowadza małą rewolucję wśród smartfonów i tabletów. Do niedawna jakość kojarzona była tylko z najdroższymi urządzeniami. Dziś, m.in. dzięki Goclever, bez problemu znaleźć można sprzęty, które mają znakomity stosunek jakości do ceny. Jeszcze przed kilkoma laty Goclever kojarzony był głównie z dobrymi nawigacjami samochodowymi, dziś jednak jest to coraz prężniej rozwijająca się marka.
     
    Konsekwentnie rozwijane są serie smartfonów Insignia i Quantum. Ta pierwsza pochwalić się może choćby modelami 5 i 5X, które zebrały świetnie opinie recenzentów. Niedawno do sprzedaży wprowadzono Insignię 500, wydająca się być „piątką” po liftingu, a już wkrótce doczekamy się premiery modelu 500i, która pochwalić się może jeszcze lepszą specyfikacją (m.in. 8-rdzeniowym procesorem MediaTeka).
     
    Jeśli zaś chodzi o serię Quantum, to do dyspozycji użytkowników producent oddaje coraz więcej modeli. 400, 450, 500 i wreszcie phablet Quantum 600 – a to wszystko pod szyldem „Dobra jakość, niska cena”. Jakiś czas temu dotarł do mnie jeden z nich – obiektem dzisiejszej recenzji będzie Goclever Quantum 500.
     
    Zapraszam do oglądania!
     

  6. Tomek Wilczyński
    Dzisiejszy wpis to mała odskocznia od świata komputerowego. Toć to przecież "Blog prawie (gry)walny"! Nie przedłużając - zdziwiłbym się, gdyby ktoś z Was nie słyszał o niebiesko-czarnej sukience. Tak, tak, ja też wziąłem ten temat na tapet, żeby przewałkować go jeszcze raz. A właściwie - wyjaśnić.
     
    Poniżej znajdziecie krótki, treściwy film z wyjaśnieniem tej niewiarygodnej "zagadki". Jeśli widziałeś biało-złotą sukienkę - dowiesz się dlaczego. W takim razie - oglądajcie:
     

     
    Tak się składa, że wkrótce ruszam z projektem "Expertyza". Bez oporu możesz więc zasubskrybować kanał, jeśli interesuje Cię taka tematyka. Będziesz wtedy na bieżąco z każdym nowym materiałem.
     
    Czołem!
  7. Tomek Wilczyński
    Kilka dni temu zastanawiałem się nad polityką postępowania niektórych firm, zwłaszcza tych dużych. Myśleliście kiedykolwiek, co stanowi dla nich najważniejszą wartość, co jest ich marketingowym celem? Nie zdziwię Was chyba, jeśli napiszę, że dane, a konkretniej - nasze informacje personalne. Adresy, telefony, numery kart płatniczych - te i inne rzeczy coraz częściej musimy podawać np. w czasie rejestracji.
     
    Zakładając kilka dni temu konto w Microsoft Live byłem zmuszony do podania swojego wieku, adresu i nazwiska (pomijam już takie oczywistości, jak adres poczty e-mail, bo to akurat do założenia konta jest niezbędne). Na myśl ciśnie się najbanalniejsze z możliwych pytań: po co? Będą mi przysyłać prezenty na urodziny? A może mam się spodziewać niespodzianki na Walentynki tudzież Boże Narodzenie? Gdyby tak było, to może nie miałbym nic przeciwko udostępnianiu moich danych w Internecie. Ale tak się, niestety, nie stanie, a dane podać muszę. I kropka.
     
    Żeby to było chociaż w jednym miejscu. Ale gdzie tam! Chcąc zagrać w legalnie zakupioną grę - konkretnie GTA IV: Episodes from Liberty City, muszę założyć sobie konto na stronie GTA. Inaczej nie zaloguję się do Social Club i nie pogram w multi. Okej, konto założone, ucieszony odpalam grę, mając nadzieję, że za chwilę pobiegam sobie po Liberty City. Nic z tego! Najpierw muszę się zalogować do Windows Live, bo w przeciwnym razie nie zapiszę gry online. A że konta tam nie mam, to przed logowaniem muszę się zarejestrować. Ale do rejestracji w Windows Live muszę mieć konto w Jakiejś-Tam-Stronie-Xboxa. Próbuję stworzyć konto, i co widzę? "Aby utworzyć konto na Xbox-cośtam, musisz posiadać konto Microsoft".
     
    Ból dópy coraz większy, ale okej. Ostatkiem sił wbijam na stronę Microsoftu z elegancko podanego linka. Pomijam fakt, że otworzył się w Internet Explorerze, choć za domyślną przeglądarkę mam ustawionego Firefoxa. (A IE był jeszcze na tyle bezczelny, że spytał się, czy "chcę aby został moją domyślną przeglądarką". Nie, nie chcę, spadaj na drzewo. Klikam "utwórz konto", i pojawia się milion pięćset sto dziewięćset okienek z danymi do podania. Nerwicy można dostać.
     
    Ale wracając do tematu danych - wartość informacji o nas samych z roku, ba, z miesiąca na miesiąc jest coraz większa. Największe korporacje biją się o każdą najmniejszą ilość danych. Nawet o to, co zjedliśmy na kolację i kiedy wynieśliśmy śmieci. Bez kitu - to wszystko naprawdę się dla nich liczy. Ameryki nie odkryję, gdy powiem, że w Internecie już nikt, absolutnie nikt nie jest anonimowy, choćby nie wiem jakimi TORami jeździł. Pójdę nawet dalej i stwierdzę, że niedługo będziemy coraz więcej dostawać za darmo. Oczywiście "za darmo" tylko z pozoru, bo zamian będziemy musieli na tacy podać nasze dane.
     
    Kilka dni temu Google udostępnił Earth Pro "za darmo". W cudzysłowie piszę, bo oczywiście przy obowiązkowej rejestracji użytkownik podaje multum informacji o sobie. Do czego to doprowadzi? Może powiecie, że przesadzam, ale nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka, kilkanaście lat producenci (a może tylko Google i Apple, które zdominowałyby rynek) będą bez żadnych opłat wciskać nam smartfony i tablety. "Za darmo". Ekstra, sprzęt za free. Ale korporacje już czekają, żeby wykorzystać dane z GPS-ów i innych ukrytych funkcji zagnieżdzonych w takich urządzeniach. Ale co mi tam - póki nie jestem drugim Snowdenem, niech se zbierajo te dane. Na zdrowie.
  8. Tomek Wilczyński
    Gamdias to jeden z wielu producentów mało znanych w Polsce, jednak nieźle radzących sobie za granicą. Niewielu polskich graczy słyszało o tej marce, której ambicje sięgają bardzo wysoko – firma została założona w 2012 roku, a jej celem jest dostanie się na listę kilku najlepszych producentów sprzętu gamingowego. Nazwy poszczególnych produktów czerpane są z mitologii greckiej. Do testów otrzymałem… władcę Olimpu, a ściślej ujmując – mysz Gamdias Zeus GMS1100. Jak sprawowała się w czasie testów? Zapraszam do recenzji, która pokaże, czy, a jeśli tak, to ile brakuje Gamdiasowi do doścignięcia największych światowych producentów.
     
    Opakowanie i jego zawartość
     
    Gamdias Zeus dotarła do mnie w skromnym, lecz bardzo dobrze opisanym pudełku. Na zewnątrz znajdziemy grafikę myszki, jej specyfikacje techniczną oraz kilka innych miejsc, gdzie wymienione są najważniejsze atuty tegoż urządzenia.
     
    W tym miejscu muszę wspomnieć, że Gamdias zaskoczył mnie już na początku. Mało który producent przywiązuje dużą wagę do tak wyrafinowanego zapakowania, jak miało to miejsce w przypadku Zeusa. Po oglądnięciu produktu przez otwierane okienko, przeczytaniu wszystkich informacji i otworzeniu pudełka moim oczom ukazała się mysz położona na czerwonym, miękkim materiale. Obok dostojnie spoczywał pozłacany przewód USB z zatyczką, a wszystko było dobrze zabezpieczone plastikowymi klipsami i spoglądało na mnie zza plastikowej szybki. Wewnątrz znalazłem instrukcję obsługi, krótki Quick-guide, kartonik z reklamą i dwie naklejki z logiem Zeusa.
     



     



     



     
     
    Trzeba więc przyznać, że Gamdias naprawdę postarał się w przypadku tak prozaicznej czynności, jak opakowanie. I choć w żadnym razie nie wpływa to na praktyczne testy, to miło jest wiedzieć, że producent dba o graczy już od pierwszego kontaktu z produktem.
     
     
    Specyfikacja techniczna
     
    Specyfikacja Gamdias Zeus przedstawia się następująco:
    Sensor: laserowy
    Wbusdowany procesor: 32-bitowy ARM Cortex
    Rozdzielczość DPI: niezależnie dla osi X i Y, od 200 do 8200 DPI
    Częstotliwość próbkowania: 125/250/500/1000 Hz
    Ilość przycisków/programowalne: 11/11
    Wbudowana pamięć: jest, 512 KB
    Profile użytkowania: maksymalnie 6
    Przewód: dwumetrowy, pozłacany USB 2.0, w oplocie
    Żywotność kliknięć: 11 milionów
    Wymiary: 127,14 x 84,46 x 43,2 mm
    Inne: modyfikacja wyglądu, podświetlenie, duże ślizgacze, oprogramowanie Hera, regulacja poziomu lift off, regulowana waga

    Wygląd zewnętrzny
     
    Bez wątpienia Gamdias Zeus została zaprojektowana w sposób niecodzienny, jeśli nie całkiem innowacyjny. Mysz może się bowiem pochwalić bardzo nowoczesną (niektórzy z pewnością stwierdzą, że dziwną) na pierwszy rzut oka budową, której kształt można regulować. Nie jest to co prawda któraś z wersji R.A.T, jednak możliwości personalizacji są i trzeba to docenić. Zacznijmy jednak od początku.
     



    Zeus swoim wyglądem nie kłóci się w żadnym wypadku z koncepcją produktu dla graczy. Wygląda dość odważnie, jeśli można tak powiedzieć o sprzęcie do grania. Nie charakteryzuje się zbytnią elegancją, jak można to dostrzec w przypadku innych modeli na rynku, lecz moim zdaniem nie to powinno być wyeksponowane w tego typie produkcie. Dynamiczna stylistyka bardzo dobrze komponuje się z motywem mitologicznym.
     
    Cała budowa myszki bazuje na powykrzywianych elementach, które po połączeniu tworzą produkt wyprofilowany typowo dla osób praworęcznych. Ciężko jakkolwiek opisać wspomniane kształty, dlatego najlepiej zobaczyć je na zdjęciach.
     
    Lewy panel został wyprofilowany pod kciuka. Tuż na samym dole tegoż elementu znajdziemy małą podpórkę, która dodatkowo ma dbać o komfort ułożenia palca. Nieco powyżej umieszczono 4 programowalne przyciski, których skok jest dość twardy. Sięganie do nich jest bardzo przyjemne.
     



    Prawy panel jest nieco bardziej „zaawansowany”, a jego wygląd przypomina nieco ściśniętą literę U. Według producenta jest on idealną podpórką pod dwa najmniejsze palce – serdeczny i mały. Być może jest w tym sporo prawdy, jednak do tego typu ułożenia trzeba się po prostu przyzwyczaić.
     



    Spoglądając na mysz z lotu ptaka łatwo dostrzec można rzucające się w oczy logo ZEUSA, które jest rzecz jasna podświetlane. Główny panel spajający wszystko w ładnie wyglądającą całość przypomina z kolei kotwicę. Warto zwrócić uwagę na nienaturalnie długie przyciski, których maksymalny zasięg kliku jest jednak bardzo dobry – odpowiedź uzyskamy już po naciśnięciu plastiku nieco powyżej logo.
     



    Pomiędzy wspomnianymi przyciskami głównymi umieszczono ciekawie zaprojektowaną, podświetlaną rolkę (która, swoją drogą, rusza się dość przyjemnie) oraz 3 kolejne klawisze programowalne. Sięganie do nich raczej nie powinno sprawić problemów.
     
    Na lewo do LPM umieszczono największy spośród dodatkowych klawiszy. Jednocześnie jest on bardzo dobrze ulokowany – używanie go jest naprawdę intuicyjne i sprawne. Nieco poniżej znajdziemy z kolei małą diodę informującą o aktualnym profilu ustawień.
     
    Na spodzie myszki oprócz sensora znajdziemy chyba najciekawsze elementy tego urządzenia. Są tu dwa duże, dobrze wykonane ślizgacze i 4 przezroczyste, podświetlane elementy, lecz nie to przykuwa uwagę. Już na pierwszy rzut oka zaskakują 3… pokrętła przypominające małe koła zębate. To właśnie dzięki nim możliwa jest regulacja paneli. Dwa pokrętła pod lewej odpowiadają za panel dla kciuka, zaś to po prawej – za plastik przeznaczony na serdeczny oraz mały palec. Niestety, kręcenie kółkami odbywa się dość topornie. O tym jednak opowiem później.
     



    Ostatnim z ciekawych elementów, które tutaj znajdziemy, jest wysuwany panel na slot z odważnikami służącymi do regulacji wagi. Mamy do dyspozycji 5 krążków po 4,5 g każdy, co daje nam 22,5 gramów dodatkowej masy – bardzo przyzwoicie.
     
    Generalnie myszka została wykonana z dobrej jakości, przyjemnego w dotyku plastiku. Ciężko pozostawić na nim jakieś ślady użytkowania w postaci odcisków palców. Zewnętrzne panele są utrzymane w kolorze czarnym, natomiast „wewnętrzna” część prezentuje coś podobnego do ciemniejszego odcieniu złota.
     



    Co więcej, gryzoń ma duże rozmiary, a więc przeznaczony jest wyłącznie dla osób o dużych dłoniach. Jego nietypowa konstrukcja sprawia zaś, że do myszki trzeba się po prostu przyzwyczaić. Taka wada innowacyjnych pomysłów. Ogólnie rzecz biorąc wygląd to sprawa gustu, jednak Zeus jest dość ładny i powinien spodobać się sporej liczbie graczy.
     
     
    Oprogramowanie
     
    Niestety producent nie dorzucił do opakowania płyty z oprogramowaniem sterującym, dlatego trzeba je pobrać samodzielnie ze strony www.gamdias.com. Na szczęście poszukiwania zajmują krótką chwilę i po kilku momentach możemy odpalić program. Właściwie nie jest to aplikacja przeznaczona tylko dla Zeusa. Pobrany program to bowiem łącznik dla wszystkich produktów Gamdias. W jego nazwie nie mogło zabraknąć kogoś z mitologii – tym razem jest to Hera.
     



    Po podłączeniu myszy oprogramowanie automatycznie wykryje gryzonia i zaproponuje pobranie właściwej części programu.
     
    Trzeba przyznać, że Hera 2.0 stwarza naprawdę ogromne możliwości. Do dyspozycji otrzymujemy masę opcji, wśród których oprócz standardowych ustawień znajdziemy wszelkiej maści bonusy i „bajery”. Niestety Hera nie obsługuje języka polskiego – mamy do czynienia tylko z angielskim. Mimo wszystko osobom, które nie są poliglotami nie powinno to bardzo przeszkadzać, bo obsługa jest prosta i dość intuicyjna.
     
    Podstawowe elementy widoczne w każdej zakładce to liczba profili (6), między którymi można się przełączać w locie, oraz przypisanie mu „hot keya”, po wciśnięciu którego mysz zmieni aktualne ustawienia na ten właśnie profil.
     
    Najważniejsze ustawienia znajdziemy w trzech pierwszych zakładkach. „Key assignment” pomoże nam w przypisaniu funkcji do poszczególnych przycisków. Opcji jest mnóstwo, począwszy od makr, sterowania multimediami i zmiany DPI, przez obsługę funkcji Windowsa i uruchomienie określonego pliku, aż po kontrolę Skypa i nagrywanie makr w locie. A to jeszcze nie wszystko. Jak mówiłem – możliwości jest mnóstwo.
     



     



     



    „Macro management” to miejsce, w którym skonfigurujemy makra. Mogą one się składać z kombinacji klawiszy zarówno myszki, jak i klawiatury. Kontrolować je możemy również poprzez regulację odstępów czasowych pomiędzy nimi. Ciekawą opcją jest masowe zwiększenie/zmniejszenie długości odstępów. Choć na pierwszy rzut oka okno to jest dość skomplikowane, to po kilku minutach okazuje się, że nagranie makra nie stanowi żadnej trudności.
     



    „Mouse control” to z kolei zakładka pozwalająca na szczegółowe ustawienie kilku parametrów myszki. Nie zabrakło więc regulacji 5 poziomów DPI (niezależnie dla osi X i Y), szybkości kursora czy prędkości przewijania dokumentów za pomocą rolki. Mamy tu też ustawienie częstotliwości odświeżania (125/250/500/1000 Hz), a dla ciekawych nowości dołożono „Lift Off Setting” (maksymalna odległość nad podłożem, kiedy laser jeszcze je łapie) oraz „Straight Path Correction” („wyprostowanie” ścieżki, po której jedzie kursor – zapobiega „drżeniom”).
     



    W kolejnej zakładce znajdziemy miły dodatek, choć dla zapalonych graczy raczej okaże się bez znaczenia. Mówimy tu o zmianie barw podświetlenia.
     



    Kolejna grupa opcji jest co najmniej dziwna. Mamy tu bowiem możliwość… przypisania dźwięku do klawisza i ustawienie odliczania czasu wcześniej skonfigurowanego timera. Do czego można użyć tych opcji? Odpowiem bez bicia, że chyba nie da się zrobić z nimi czegoś naprawdę potrzebnego. Predefiniowane muzyczki są tak długie, że po wciśnięciu kilku klawiszy nakładają się na siebie i brzmi to beznadziejnie. Zwłaszcza, że utrzymane są w dość nieciekawej stylistyce.
     



    Oczywiście można to nieco poprawić dzięki następnej zakładce. Tu możemy nagrać własny dźwięk, aby go potem użyć. Możemy już nieco pokombinować. Przyznacie sami, że krótki, szybki okrzyk „Headshod!” czy też „Ammunition reloaded”, w dodatku własnoręcznie nagrany, może brzmić efektownie i na pewno będzie stanowił miłe urozmaicenie rozgrywki.
     



    W kolejnej zakładce możemy skonfigurować możemy timer, którego użyjemy do… no właśnie, do czego? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to ustalenie czasu gry, po którym skończymy rozgrywkę.
     



    Dalej znajdziemy dość ciekawe statystyki na temat liczby wciśnięć przycisków oraz Uptade programu.
     



     



     
    Testy syntetyczne
     
    Kolej na testy syntetyczne, które pokażą, co potrafi gryzoń pod względem czysto technicznym.
     
    1. Test na interpolację
     



    Mysz zaskoczyła mnie (niestety negatywnie) już na początku. Pewien byłem, że gryzoń bez problemu poradzi sobie z testami. Okazało się jednak, że interpolacja zachodzi w większości rozdzielczości!
     
    2. Test na częstotliwość odświeżania
     



    Tutaj było nieco nieścisłości, jednak można przyjąć, że znalazły się w granicy względnego błędu.
     
    3. Test na akcelerację wsteczną
     



    Również tutaj myszka nie zachwyciła.
     
    4. Test na rozdzielczość rzeczywistą
     



    Test ten jest chyba jedynym, w którym mysz wypadła bardzo dobrze. Rozdzielczości generalnie się zgadzają i po kilkunastu pomiarach dla każdej wartości ich średnia była niemal taka sama, jak rozdzielczość dedykowana.
     
    Użytkowanie
     
    Gamdias Zeus – można o tym jasno powiedzieć – zawiódł w czasie testów syntetycznych. Spodziewałem się znacznie lepszych wyników. Zanim jednak wydam ostateczną ocenę, zobaczmy, jak gryzoń spisał się w czasie normalnego użytkowania.
     
    Jak już wspominałem, myszka jest duża i całkowitą przyjemność korzystania z niej docenią tylko posiadacze sporych dłoni. Co więcej, regulowane panele po bokach jeszcze lepiej pozwalają na spersonalizowanie myszki. Niestety, regulacja odbywa się w sposób dość toporny, zębatki nie obracają się płynnie, a na początku ciężko dostrzec, w którą stronę przesuwa się panel.
     



    Jeśli o chodzi o wyprofilowanie, to do lewego elementu przeznaczonego na kciuk nie można mieć zastrzeżeń. Spisuje się on bardzo dobrze, a mała podpórka rzeczywiście pomaga. Inaczej jest z kolei po prawej stronie urządzenia. Panel wyprofilowano ponoć mając na uwadze naturalne ułożenie palca serdecznego i małego. Tymczasem nie do końca tak jest. Palce te po położeniu na myszce leżą zbyt blisko siebie, co nie jest do końca komfortowe. Sytuacja wygląda lepiej w przypadku ułożenia palców 1-3-1. Wtedy sam mały palec spoczywa na prawym panelu, co jest zdecydowanie wygodniejszym wyjściem.
     
    Pochwalić trzeba jednak dynamiczną budowę z odstającymi panelami. Dzięki wolnym przestrzeniom ręka nie poci się tak bardzo, jak ma to miejsce w przypadku normalnej myszki. Plastik zaś nie zbiera wiele odcisków, co również jest dobrą wiadomością.
     
    Przyciski myszki zostały zaś niemal perfekcyjnie rozlokowane. Oczywiście niektórzy będą mieli problem z przyzwyczajeniem się do nich, jednak jak dla mnie lepiej być nie mogło – pod tym względem Gamdias nie zawiódł. Przyczepić się można trochę do twardego skoku przycisków.
     



    Slot na dodatkowe odważniki pozwala na dociążenie gryzonia. Różnica jest spora, zatem każdy znajdzie swoją idealną wagę. Martwi jednak toporny sposób wyciągania pojemnika. Ciężko się do niego dostać.
     
    Rolka jest ładnie zaprojektowana, ale do ideału sporo brakuje. Porusza się bardzo „kanciasto”, a w czasie przewijania stron internetowych natrafiałem na dziwne problemy nierównomiernej prędkości przesuwu. Na szczęście nie wciska się przypadkiem, co jest plusem.
     



    Ślizgacze są bardzo dobrze wykonane i świetnie spełniają swoje zadanie. Klik dwóch głównych przycisków jest zaś przyjemny dla ucha, a siła potrzebna do wciśnięcia jest mała.
     
    Jeśli chodzi o aspekt użytkowania na płaszczyźnie gier, to jest dobrze. Myszka bardzo dobrze odwzorowuje ruchy gracza. Makra nie sprawiają problemów, a nagrane dźwięki można fajnie wkomponować w rozgrywkę.
     
    Podsumowanie
     
    Gamdias to bez wątpienia marka, która ma ogromne ambicje. Udowodniła to również w przypadku Zeusa – myszka została zaprojektowana z pomysłem. Jednak czy wszystko zostało dopracowane? Zdecydowanie nie. Zabrakło dopieszczenia kilku z pozoru mało ważnych elementów, które jednak ostatecznie wpłynęły na taką, a nie inną ocenę. Myślę, że Gamdias ma szansę za jakiś czas stać się naprawdę popularnym producentem. To jednak dopiero za jakiś czas. Na razie markę tę czeka jeszcze nieco pracy.
     



     



  9. Tomek Wilczyński
    Roccat od lat słynie z tego, że produkuje świetny i godny polecenia sprzęt dla graczy. Wśród modeli znajdujących się w jego ofercie znaleźć można pełny zakres peryferiów gamingowych – od myszek, przez słuchawki, aż po takie drobiazgi, jak torby czy podkładki. Dziś jednak zajmiemy się klawiaturami, a konkretnie Ryos MK Glow. Jest to podświetlana klawiatura mechaniczna, która według zapewnień producenta ma w pełni zaspokoić potrzeby najbardziej wymagającego gracza. Zobaczcie, jak spisała się w czasie testów. Zapraszam do recenzji!
    -----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
     
     
    Specyfikacja techniczna
    Typ klawiatury: mechaniczna ( przełączniki Cherry MX Red/Black/Brown/Blue)
    Profil klawiszy: wysoki
    Trwałość klawiszy: 50 mln naciśnięć
    Wymiary klawiatury: 234 mm x 508 mm
    Podkładka pod nadgarstki: jest, wbudowana
    Waga: 1,6 kg
    Typ komunikacji: przewodowy
    Długość przewodu: 1,5 m, bez oplotu, srebrne końcówki
    Interfejs: USB 2.0
    Wbudowana pamięć: 2 MB
    Podświetlenie klawiszy: jest, kompletne
    Klawisze programowalne: panel M1-M5 + 3 klawisze pod spacją; pełna dowolność programowania
    Klawisze multimedialne: tak, dostępne przy użyciu klawisza funkcyjnego
    Wspierane systemy operacyjne: Windows XP/Vista (32 i 64 bit)/7 (32 i 64 bit)/ 8
    Inne cechy: funkcja nagrywania makro w locie, dezaktywacja klawisza Windows, system Easy-Shift[+], pełny anti-ghosting, wbudowany procesor 32-bit ARM Cortex, system zarządzania okablowaniem

    Opakowanie
    Klawiaturę zapakowano w dużych rozmiarów pudełko, na którym opisano cechy produktu. W środku znajdowała się bohaterka dzisiejszej recenzji oraz krótki, dobrze opisany Quick-guide. Szkoda, że producenta nie zamieścił w zestawie żadnych dodatków.
     



     



     



     



     



     



     
    Poniżej możecie zobaczyć krótkie rozpakowanie klawiatury na kanale PC GRAtka.
     




     
    ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
     
    Budowa i wygląd zewnętrzny
    Roccat kazał sobie długo czekać na premierę jego pierwszej mechanicznej klawiatury. Widać jednak, że w tym czasie projektanci nie obijali się. Ryos już na pierwszy rzut oka zachwyca swoją przemyślaną konstrukcją i profesjonalizmem w każdym calu. Ostre kształty i dodające dynamiki ścięte krawędzie świetnie wpisują się w kanon idealnego urządzenia dla graczy. Ponadto małe zagłębienia w podpórce wizualnie zmniejszają wagę klawiatury i idealnie komponują się z innymi wcięciami. Konstrukcja Ryosa jest naprawdę świetnie przemyślana. Przyglądnijmy się jej jednak bardziej szczegółowo.
     



     
    Idąc od samego dołu, na początku spotykamy naprawdę sporych rozmiarów podpórkę pod nadgarstki. Na środku umieszczono logo i nazwę Roccat. Mamy tu do czynienia z dobrej jakości matowym plastikiem, który jednak siłą rzeczy z czasem się brudzi. Nieco wyżej podstawkę od centralnej części oddziela wąski, błyszczący pasek biegnący wszerz całej klawiatury. Bardzo łatwo zbiera on odciski. Kolejną „warstwą” jest powierzchnia, którą producent chwali się już na pudełku. Jest to ciekawie wykonane tworzywo, które rzekomo nie brudzi się i nie pozostawia odcisków. Jego dokładną strukturę świetnie można zobaczyć na zdjęciach. I rzeczywiście – producent nie pomylił się, zapewniając o czystości tej powierzchni. Pomimo długich sesji klawiatura pozostaje w niemal nienaruszonym stanie.
     



     
    Bezpośrednio pod spacją znajdziemy 3 twarde przyciski, które wchodzą w skład klawiszy dodatkowych. Sięganie do nich kciukiem jest komfortowe – umiejscowiono je bowiem idealne.
     



     
    Centralna część klawiatury odbiega od standardu kilkoma szczegółami. Przede wszystkim szybko można zauważyć dodatkowy panel klawiszy z oznaczeniami M1-M5. Są to klawisze dodatkowe, które – podobnie jak przyciski pod spacją – możemy dowolnie zaprogramować. Myślę, że ulokowanie ich w tym miejscu jest dość korzystne dla użytkowników – sięganie do nich małym palcem czasami może być nieco kłopotliwe, jednak trudno znaleźć lepszą część klawiatury dla takiej grupy klawiszy.
     



     
    Kolejnym elementem wyróżniającym się z kanonu standardowej klawiatury jest klawisz Caps Lock, a właściwie jego brak. W jego miejscu znajdziemy bowiem oznaczenie „[+]”. Co więcej, funkcja automatycznego używania wielkich liter jest domyślnie wyłączona. Po krótkiej lekturze instrukcji szybko można jednak dowiedzieć się, że jest to klawisz przeznaczony dla systemu Easy-Shift[+]. Bardziej szczegółowo opiszę go w dalszej części recenzji.
     
    Na samej górze znajdziemy standardowy panel klawiszy F1-F12 połączonych z funkcjami multimedialnymi. Dostęp do nich uzyskamy poprzez kombinację z klawiszem „Fn”, który znajduje się tuż obok prawego Alta. Do wyboru otrzymujemy ciekawą grupę opcji. Dlaczego? Otóż oprócz często spotykanych klawiszy regulujących dźwięk, kontrolujących listę utworów muzycznych czy zmieniających poziom podświetlenia, znajdziemy również takie rodzynki, jak uruchomienie przeglądarki, kalkulatora i okna „Komputer”. Przydatna może być też funkcja nagrywania makr w locie zintegrowana z klawiszem F12. Z kolei pod przyciskiem „Break” ukryto opcję szybkiego wprowadzania komputera w stan uśpiony.
     



     
    Kontrolki sygnalizujące funkcje systemowe są nietypowo przesunięte nad strzałki. Jest to naprawdę drobny szczegół, który nie ma znaczenia w użytkowaniu.
     



     
    Czcionka użyta w Ryos jest niestandardowa, ale bardzo czytelna i wyraźna. Za podświetlenie odpowiadają diody LED umieszczone pod każdym klawiszem. Klawiatura oferuje tylko jeden kolor podświetlenia. Jest to barwa niebieska, na którą zazwyczaj decyduje się producent. Szkoda, że musimy jeszcze poczekać na dowolny kolor podświetlenia w mechaniku od Roccata. Jak na razie jedyną klawiaturą, która oferuje taką opcję jest Tesoro Lobera zaprezentowana jakiś czas temu.
    Na spodzie klawiatury w rogach i na dole znajdują się podkładki antypoślizgowe, które w połączeniu ze sporą wagą tego urządzenia całkowicie uniemożliwiają niepożądane przesuwanie się Ryosa po biurku.
     



     
    Mamy tu także ogumowane podpórki. Niestety są tylko jednostopniowe, a skok pomiędzy dwiema wysokościami – dość spory. Osobiście nie korzystałem z funkcji podwyższenia stopnia nachylenia klawiatury, ponieważ standardowy profil w zupełności mi wystarczał.
     



     
    Ciekawym pomysłem jest system zarządzania kablami, który rzekomo ma ułatwić ich organizację. Nie miałbym nic przeciwko, jeśli Ryos oferowałby wbudowany hub USB i audio (którego w klawiaturze zabrakło) – wtedy można by pobawić się z przewodami. Jednak w obecnej sytuacji system raczej się nie sprawdza – organizacja jednego kabla nie jest, przyznajmy, czymś zbyt trudnym.
     



     
    Przewód wychodzący z klawiatury niestety nie znajduje się w oplocie. Jest jednak dość gruby i giętki, dlatego nie grozi mu przypadkowe złamanie. Zakończony jest zwyczajną, niepozłacaną końcówką USB 2.0.
     



     
    Podsumowując wygląd zewnętrzny i budowę Roccat Ryos MK Glow trzeba przyznać, że producent spisał się naprawdę świetnie i przemyślał niemal każdy detal. Klawiatura wygląda profesjonalnie, wygląd nie przywodzi na myśl tanich chińskich produktów, a sensowne rozmieszczenie klawiszy i innych elementów jest istotnym plusem konstrukcji.
     
    Przełączniki
    Do testów otrzymałem model z przełącznikami Cherry MX Black, choć producent oferuje wszystkie 4 dostępne kolory tych konstrukcji. Każdy z nich cec(h)uje się inną budową i różnicami w użytkowaniu. Jak wygląda sytuacja w przypadku wspomnianych czarnych przełączników?
     



     
    Są one konstrukcją liniową, a więc w czasie ich użytkowania nie usłyszymy tradycyjnego kliku, jaki można usłyszeć np. w przełącznikach niebieskich. Klawisz na całej swojej długości działania (4 mm) nie napotyka dodatkowego oporu, dlatego brak tu zjawiska określanego mianem „tactile bump”, które oprócz wspomnianego odgłosu objawia się dodatkowym oporem, który informuje o zadziałaniu przycisku. Moment aktywacji klawisza następuje na poziomie 2 mm.
    Siła potrzebna do aktywacji wynosi 60 g, a więc zdecydowanie najwięcej spośród wszystkich przycisków. Z tego powodu średnio spisują się w czasie pisania tekstów – palce dość szybko się męczą. Z drugiej strony trudniej jest tu o przypadkowe wciśnięcie klawisza.
     
    Oprogramowanie
    Do opakowania z klawiaturą nie dołączono płyty z oprogramowaniem, dlatego trzeba je pobrać ze strony producenta. Informacja na ten temat wraz z adresem internetowym jest widoczna na pudełku i w instrukcji, więc nie ma z tym żadnego problemu.
     
    Instalacja odbywa się standardowo – należy podążać za wskazówkami instalatora.
     
    Po pierwszym uruchomieniu program może na pierwszy rzut oka nieco przytłaczać mnogością widocznych opcji, jednak wystarczy kilka sekund, aby szybko zorientować się, co gdzie i jak. Wówczas łatwo zauważyć, że również i w tym aspekcie producent stanął na wysokości zadania i przygotował naprawdę dopracowane oprogramowanie sterujące.
     



     
    W lewej kolumnie opcji możemy ustawić domyślną funkcję klawisza Easy-Shift[+]. Domyślnie odpowiada ona za uruchomienie tego sprytnego systemu, jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby funkcję tę przypisać innemu klawiszowi, a ten pozostawić do użytku Caps-Lock.
     
    Nieco niżej możemy zaprogramować funkcję klawisza „Fn” (klawisz funkcyjny/prawy klawisz Windows). Dalej mamy okno, w którym swobodnie można wybrać, które klawisze specjalne mają być włączone, a które dezaktywowane. Na koniec w oknie z dwoma suwakami reguluje się czas pomiędzy pojawieniem się kolejnych liter oraz szybkość powtarzania tego samego znaku.
     



     
    W prawej kolumnie opcji dostrajamy poziom podświetlenia. Do wyboru jest 5 stopni – 0, 20, 40, 60, 80 oraz 100%. Szkoda, że zabrakło płynnego podświetlenia, bo produkt tej klasy, za kwotę, jaką każe za siebie płacić, powinien to oferować. Następnie możemy określić, po jakim czasie i do jakiego stopnia powinno ściemnić się podświetlenie.
     



     
    Potem dochodzimy do ciekawej opcji, która oferuje przypominanie o włączeniu danego klawisza… głosem Do wyboru są co prawda tylko 3 – przycisk „Macro live recording”, „Zmiana profilu” oraz „Trofea”, jednak stanowi to ciekawe rozwiązanie dla osób lubiących nowinki.
    Całość zamyka przycisk do przywrócenia opcji domyślnych.
     
    Na samym dole widać zaś panel, w którym można przełączać się pomiędzy różnymi profilami – maksymalnie jest ich pięć.
     
    Kolejny zakładka pomaga w przypisaniu dowolnej funkcji absolutnie każdemu klawiszowi na klawiaturze. Może on być normalnym znakiem/literą, uruchamiać dany program, odpalać odpowiednie makro – możliwości jest mnóstwo. Wystarczy przejść do odpowiedniego panelu klawiszy i wybrać nas interesujący.
     



     



     



     
    Trzeba w tym miejscu również wspomnieć o ogromie gotowych makr, które przygotował dla nas producent. Poza standardowymi kombinacjami w stylu „kopiuj-wklej” znalazło się mnóstwo miejsce dla skrótów przeznaczonych do konkretnych tytułów. Po rozwinięciu zakładki „Macro + Preset Function” naszym oczom ukazuje się kilkadziesiąt gier, dla których zostały przygotowane makra. Nie zabrakło najpopularniejszych produkcji, jak Battlefield czy World of Worcraft, choć można zauważyć również kilka nieco mniej popularnych tytułów (choćbyTeam Fortress 2). Poza grami do wyboru jest też kilka programów (!), np. Photoshop czy Skype.
     



     
    Gotowych makr jest kosmicznie dużo, a przecież dodatkowo można je robić samemu! Producent spisał się tu naprawdę świetnie.
     



     
    Pod grafiką klawiatury widoczna jest krótka notka informująca o możliwości przypisania dwóch funkcji jednemu klawiszowi – standardowej oraz w systemie Easy-Shift[+]. Stąd właśnie belka „Secondary key function” przy oknie z danym klawiszem.
     
    Z kolei zakładka „Roccat R.A.D” zawiera autorski pomysł producenta opierający się na… zdobywaniu osiągnięć za ilość wciśnięć poszczególnych przycisków. Ciekawa idea, choć zastanawiam się, jakiemu celowi przyświeca – jeśli ma służyć przyciąganiu do grania, to według mnie jest to dość niepotrzebne – do grania raczej nie trzeba mnie zachęcać.
     



     
    Ostatnia zakładka zawiera informacje o sterowniku oraz szybki dostęp do jego aktualizacji oraz pomocy prosto ze strony Roccata.
     
    Jedynymi wadami oprogramowania są dwie drobne rzeczy. Po pierwsze – jest ono angielskojęzyczne. Fakt ten może sprawiać problemy osobom, które angielsko znają w dość słabym stopniu. Po drugie – brakuje jakiegoś łącznika, który łączyłby oprogramowania dwóch produktów Roccata. System TALK to trochę za mało. Poza tymi sprawami nie widzę jakichkolwiek problemów. Program był niezawodny i nigdy się samoistnie nie wyłączył.
     
    Generalnie rzecz ujmując – oprogramowanie, które zaprezentował Roccat jest niesamowicie dopracowane i funkcjonalne. Mnogość opcji utwierdza w przekonaniu, że klawiaturę można spersonalizować w każdym calu. Do tego relacja przejrzystości do możliwości, jaką prezentuje program, jest godna podziwu i powinna być wzorem dla innych producentów.
     
    Wrażenia z użytkowania
    Po omówieniu całej klawiatury i oprogramowania przyszedł czas na najważniejszą część recenzji – a więc wrażenia z okresu użytkowania.
     
    Spora część czytelników, która miała kiedykolwiek do czynienia z klawiaturą mechaniczną przyzna, że komfort grania w wielu przypadkach jest zdecydowanie lepszy niż ma to miejsce w czasie używania tradycyjnych klawiatur membranowych. Na pewno znajdą się i tacy, którzy będą narzekać, że takie stwierdzenie jest popularne jedynie wśród osób, które mogą sobie pozwolić na zakup drogich „mechaników”. Nie ma co się jednak oszukiwać – gra się zdecydowanie lepiej. Nie inaczej jest w przypadku Roccat Ryos MK Glow. Rozgrywka jest przyjemna.
     



     
    Klawiatura oferuje pełen anti-ghosting, więc problem nieczytania większej liczby jednocześnie naciśniętych klawiszy zostaje wyeliminowany. Czas reakcji to 1 ms, a więc obecnie najlepszy możliwy wynik. Dzięki temu Ryos reaguje bardzo szybko i nie ma mowy o jakichkolwiek opóźnieniach.
    Za pracę klawiatury odpowiada 32-bitowy procesor ARM Cortex, który zapewnia płynne działanie. Dodatkowo komputer nie jest niepotrzebnie obciążany, więc zużycie zasobów jest naprawdę znikome.
     



     
    Niebieski kolor podświetlenia jest bardzo przyjemny dla oka. Mimo, że nieco brakuje płynnej regulacji podświetlenia, to 5 dostępnych stopni powinno wystarczyć przeciętnemu użytkownikowi. Przy odpowiedniej manipulacji ustawieniami podświetlenie jest świetnie widoczne w dzień, a w nocy nie razi zbytnio w oczy.
     
    Rozlokowanie dodatkowych klawiszy jest bardzo korzystne. Korzystanie z nich to czysta przyjemność. Mógłbym się jedynie przyczepić do panelu z przyciskami pod spacją, ponieważ mają one twardy klik, do którego trzeba użyć więcej siły aniżeli do normalnego klawisza. Nie jest to jednak rzecz, która denerwuje każdego, dlatego ocenę tego aspektu pozostawiam Wam.
    Klawiatura jest dość duża – zajmuje sporą część biurka. Waga w połączeniu z gumowymi podkładkami sprawia też, że nie rusza się w czasie grania i jest bardzo stabilna. Ponadto zintegrowana z Ryos MK Glow spora podpórka pod nadgarstki świetnie spełnia swoje zadanie.
     



     
    Powierzchnia wystarczająco duża, aby dać odpocząć zmęczonych nadgarstkom. To cieszy, zwłaszcza że często zdarza się, iż producenci zapominają o dostatecznie dużej podpórce.
    W czasie grania bez problemu można nagrać makro. Wystarczy zrobić to prostym sposobem: wciśnij klawisz do nagrywania --> wciśnij klawisz, któremu chcesz przydzielić makro --> wykonaj sekwencję klawiszy, a na koniec wciśnij klawisz do nagrywania. Całość odbywa się szybko i przyjemnie.
     
     
    Wspomniałem już, że klawiatura bardzo dobrze spisuje się w grach. Jeśli chodzi o edytowanie dokumentów tekstowych, to jest nieco gorzej. Mimo, że pisanie na początku wydaje się komfortowe, to ze względu na konstrukcję czarnych przełączników ręce szybko się męczą. Jeśli ktoś jednak szuka lepszego kompromisu pomiędzy graniem a pisaniem, może z powodzeniem wybrać inny rodzaj przełączników.
     



     
    Przyciski multimedialne spisują się bardzo dobrze. Jedyne, do czego można się przyczepić, to fakt rozmieszczenia ich w sposób, który uniemożliwia używanie ich jedną ręką. Poza tym bardzo dobrze spełniają swoją funkcję.
     



     
    Szkoda też, że zabrakło osobnego huba USB i audio, bo w większości produktów innych producentów jest to nieodłączny element tych droższych modeli.
     
    Podsumowanie
    Ryos MK to pierwszy model klawiatury mechanicznej od Roccata. Kazał sobie dość długo czekać na jej premierę, jednak po długim okresie testowania jestem pewny, że nie zmarnował tego czasu. Klawiatura jest uprzedmiotowieniem marzeń wielu graczy. Większość opisywanych przeze mnie wad jest tak nieznacząca, że trudno zaprzątać sobie nimi głowę. Po raz pierwszy miałem niemały problem ze znalezieniem sensownych wad. Do ideału zabrakło naprawdę niewiele.
     



     
    Głównym powodem, dla którego nie zdecydowałem się na najwyższą ocenę jest fakt, że Ryos MK Glow to produkt horrendalnie drogi. Najtańsza oferta, jaką znalazłem, proponowała cenę aż 530 zł. Za takie pieniądze można przeznaczyć np. na modernizację komputera. Jeśli ktoś jednak jest w stanie pozwolić sobie na taki wydatek, to jestem pewien, iż będzie w niebie – Ryos MK Glow to produkt naprawdę wspaniały i niezmiernie się cieszę, że miałem okazję go testować.
     







  10. Tomek Wilczyński
    Tablet mało znanej marki 3Q, która debiutuje na polskim rynku. W ofercie tego producenta dostępnej w Polsce pojawił się 10-calowy model Qoo! surf (QS1023H), który pochwalić się może wbudowanym modemem 3G i GPS. Ma on stanowić ciekawą propozycję „dziesiątki” w niskiej cenie. Niestety, nie jest tak różowo, jak mogło by się wydawać.
     
    Słowem wstępu
    3Q to producent bardzo znany na Zachodzie. Polska to kolejny kraj, w którym debiutuje produkt oznaczony znaczkiem „Qoo”. Pierwszym z nich jest tablet QS1023H. Można go nabyć już za ok. 700 zł, co w przedziale modelów 10-calowych jest ceną bardzo niską. Łatwo się więc domyślić, iż dedykowany jest osobom, które potrzebują sprzętu uniwersalnego, wystarczającego do większości domowych zastosowań. Relatywna budżetowość tego tabletu wskazuje także, że nie należy wymagać od niego niestworzonych rzeczy. Postaram się wziąć to pod uwagę w czasie testów.
     
    Jeśli chodzi o „bebechy”, to sytuacja przedstawia się przeciętnie. Co prawda 4-rdzeniowy procesor Qualcomm Snapdragon z serii S4 Play brzmi dumnie i poważnie, jednak użyty model 8225Q jest jednostką raczej zaliczającą się do dolnej połowy, jeśli chodzi o rankingi wydajności mobilnych CPU.
     
    Tablet prezentuje też matrycę o rozdzielczości 1280 x 800 pikseli. Jest to wartość naprawdę minimalna dla 10-calowych modelów. Jednak w odróżnieniu od kilku lepszych ekranów z tą rozdzielczością innych producentów, 3Q QS1023H ma stosunkowo dużą wielkość plamki piksela, przez co obraz często wydaje się być mało wyraźny.
     
    Dość zaskakującym argumentem, a jednocześnie największą zaletą tabletu jest obecność wbudowanego modemu 3G i GPSa. Dzięki tym funkcjom będziemy mogli utrzymywać ciągłą łączność z Internetem niezależnie od dostępności WiFi, a także skorzystać z nawigacji w czasie podróży.
     
    Tablet jest dość ciężki – jego masa wynosi 665 g. Czasami potrafi więc skutecznie zmęczyć dłoń od ciągłego użytkowania. Generalnie jednak nie jest źle, zwłaszcza że zastosowano dość pojemną i wydajną baterię jonowo-litową 6000 mAh.
    Rzućcie okiem na oficjalną specyfikację techniczną, a następnie zapraszam do szczegółowego testu.
     
     
    Specyfikacja techniczna

    Cena: ok. 700 zł
    Wymiary: 262x175x10.39 mm
    Waga: 665 g
    System operacyjny: Android 4.1.2 Jelly Bean
    Wyświetlacz: 10,1”, IPS 1280x800, multitouch
    CPU: Snapdragon S4 Play MSM8225Q, 4 rdzeni, 1,2 GHz, ARM Cortex A9
    GPU: brak danych
    RAM: 1 GB
    Pamięć wbudowana: 16 GB + max. 32 GB (slot na ewentualną kartę microSD)
    Kamery: 5,0 MPx (tył), 0,3 MPx (przód), nagrywanie 1280x800
    Bateria: Li-on 3,7 V; 6000 mAh
    Komunikacja: 3G; WiFi b/g/n; Bluetooth 3.0
    Złącza: słuchawkowe, microUSB, DC 5V (ładowanie)
    Dodatkowe funkcje: GPS, akcelerometr, żyroskop, mikrofon

    Zawartość opakowania
    Tablet 3Q QS1023H dotarł do mnie w dość masywnym, pomarańczowym pudełku, na którym umieszczono grafikę tabletu. Na papierowej opasce nałożonej na opakowanie podano zaś specyfikację techniczną urządzenia.
     



     



     



     



     



     



    W środku oprócz tabletu znalazło się jeszcze miejsce dla ładowarki DC 5V (co w okresie dominacji ładowania przez USB nieco mnie zdziwiło) i kabli microUSB->USB oraz USB->USB (pozwalającego na podpięcie pamięci przenośnej bezpośrednio do tabletu. Na samym dnie znalazłem instrukcję obsługi i kartę gwarancyjną.
     
    Poniżej znajdziecie rozpakowanie tabletu na kanale PC GRAtka.
     




     
    Wykonanie, wygląd zewnętrzny i ergonomia
    3Q Qoo! surf prezentuje się bardzo schludnie. Całość utrzymana jest w skromnej formie bez żadnych dodatkowych elementów. Tablet dostępny jest w czarno-srebrnej kolorystyce. Przód pokryty jest czarną powierzchnią, zaś wspomniany srebrny kolor użyty został do wykonania tylnej części urządzenia.
     



    Niestety, nie była to chyba do końca dobra decyzja producenta. Srebrne aluminium, w dodatku matowe, jest bardzo podatne na zarysowania i niezbędne jest zaopatrzenie się w futerał, o ile tylko interesuje nas zachowanie tabletu w dobrym stanie.
     



     
    Mimo to nie można zaprzeczyć, że wszystkie elementy są do siebie bardzo dobrze dopasowane i nic w nich nie trzeszczy nawet pod mocnym naciskiem. Ramka wokół tabletu jest w normie – nie jest zbytnio wąska, jednak z drugiej strony nie przeszkadza w użytkowaniu. Grubość tabletu to niespełna 11 mm. Czasami ze sporą wagą tablet może więc sprawiać wrażenie dość masywnego.
     



     



    Wszystkie przyciski i złącza zostały ulokowane na lewym boku tabletu. Idąc od góry napotykamy przycisk blokady, regulację głośności, slot na kartę microSD (do 32 GB), złącze microUSB, mikrofon, złącze DC 5V do ładowania oraz standardowego minijacka słuchawkowego. Z tyłu na wysokości drobnej przerwy między slotem kart i USB umieszczono malutki otwór służący do resetowania urządzenia.
     
    Oprócz Resetu na tylnej części tabletu, w prawym górnym rogu znajduje się slot na karty miniSIM, niezbędny do skorzystania z modemu 3G. Na samym środku umieszczono szary napis Qoo!, który swoją kolorystyką niewiele różni się od swojego otoczenia.
     
    Zatrzymajmy się na chwilę przy głośniku tabletu. Niestety, jest on tylko jeden, a więc możemy zapomnieć o jakimkolwiek stereo. Co więcej, jego ulokowanie jest dość… niecodzienne. Umieszczono go bowiem w prawej części tyłu tabletu. Nie mam pojęcia, co mieli na myśli twórcy postępując w ten sposób. Wg mnie jeśli nie ma możliwości zastosowania dwóch głośników, to zamontowałbym ten jeden mniej więcej symetrycznie, aby dźwięk rozchodził się równomiernie. W dodatku głośnik ten jest bardzo mały i gra dość cicho. Jego kolejną wadą, a właściwie wadą jego ulokowania jest fakt, że kładąc tablet na udach/kolanach bardzo łatwo go zasłonić, przez co komfort użytkowania drastycznie spada. Generalnie sferę audio spisałbym raczej na straty.
     



    Poświęćmy jeszcze kilka słów o ergonomii 3Q QS1023H. Jak już wspominałem, tablet waży nie tak mało (665 g) i trzymanie go w jednej ręce po jakimś czasie użytkowania może stać się męczące. Z drugiej jednak strony aluminium na tylnym panelu potrafi schłodzić dłonie w gorące dni. Ramka wokół tabletu jest na tyle duża, że swobodnie zmieści się na niej palec dla poprawienia chwytu. Grubość urządzenia nie jest topowa, jednak generalnie nie jest źle.
     



     
    Oprogramowanie
    3Q zdecydowało wyposażyć swój tablet w czystego Androida 4.1.2 Jelly Bean. Poprzez usunięcie zbędnych animacji i maksymalne ograniczenie liczby predefiniowanych aplikacji system ma uniknąć zaburzeń w płynności działania. W teorii wszystko pięknie wygląda, jednak ostatecznie zdziwił mnie fakt, że producent zainstalował naprawdę bardzo mało aplikacji. Ich liczba uniemożliwia poprawne korzystanie z tabletu nawet do codziennych spraw. Z tego też względu konieczne jest natychmiastowe odwiedzenie sklepu Play w celu uzupełnienia deficytu programów.
     



     



    Skupmy się jednak na tym, co otrzymujemy od razu, a naprawdę jest tego niewiele. Oprócz centrum aktualizacji 3Q znajdziemy tu podstawowe aplikacje Androida – Czat, Filmy, Wiadomości i kilka innych. Ponadto, jako że tablet posiada modem 3G zainstalowano systemowe aplikacje do smsowania i telefonowania znane ze smartfonów.
     



    Podobnie jest z GPSem – w tablecie preinstalowano Nawigację. Co jednak dość dziwne – aplikacja ta… zniknęła po bodajże pierwszym resecie urządzenia, i do ostatniego dnia testów już się nie pojawiła, stwierdzając zapewne, że jestem zbyt okrutnym użytkownikiem.
     
    Kolejną ciekawą, a raczej zaskakującą kwestią jest fakt, że w tablecie z systemem od Google znalazło się miejsce tylko dla 3 aplikacji od firmy z Mountain View: Google+, Gmail i Mapy. Zabrakło YouTube’a czy Chrome’a. Jak widać, 3Q naprawdę zależało, aby tablet działał płynnie.
    Zabieg ten najwyraźniej się udał, jednak należy pamiętać, że z czasem zapełniania pamięci wewnętrznej mogą pojawiać się drobne problemy z płynnością. Inną sprawą jest fakt, że zainstalowana tu wersja Androida jest już nieco przestarzała. Nic jednak nie wskazuje na to, aby coś się miało w tej kwestii zmienić. A szkoda.
     



    Pasek systemowy umieszczony jest na dole. Po lewej stronie znajdziemy przyciski funkcyjne: Powrót, Home oraz Menu. Są standardowe i nie wymagają omówienia. Po prawej stronie znajdziemy natomiast rozwijane menu z datą, czasem, informacjami o włączonym WiFi, procentowym zapełnieniu baterii i kilkoma przydatnymi suwakami. To tutaj możemy szybko włączyć WiFi, moduł Bluetooth, Tryb samolotowy, Obracanie ekranu, Powiadomienia czy wyregulować podświetlenie płynnym suwakiem. Na koniec przejdziemy wreszcie do menu ze szczegółowymi ustawieniami.
     



     



     



     



     



    Jak już wspomniałem, system działa płynnie i dość stabilnie. Nie mogło jednak zabraknąć jakichś denerwujących błędów. W tym przypadku problem dotyczył surfowania po Internecie. W czasie przewijania stron internetowych w przeglądarkach co jakiś czas na całym ekranie… migotał pasek systemowy. Trudno to opisać, jednak udało mi się zrobić screena w tejże sytuacji, który lepiej to za mnie opisze. Zdarzały się też sytuacje, w których po zatrzymaniu się w jakimś miejscu na stronie ekran migotał bez ustanku, aż do jakiejś reakcji użytkownika. Niby drobny błąd, a po kilku dniach zaczął mnie niesamowicie irytować do tego stopnia, że nieraz odechciewało mi się przeglądać Internet.
     
    Czasami zdarzały się też nieliczne sytuacje, kiedy np. zniknęła tapeta lub aplikacje na pulpicie musiały się nieco dłużej ładować. Generalnie były to jednak nieliczne przypadki.
     



     
    Wydajność, czas pracy
    Tablet w testach syntetycznych wypada dość słabo. Do lepszych modeli mu bardzo daleko. Nie oznacza to jednak, że nie pogramy na Qoo! surf. Urządzenie bez problemu odpala większość mniej wymagających gier. Niestety, nieco gorzej jest z produkcjami z grafiką 3D. Często można wyłapać spadki w płynności, dochodzące do kilku klatek na sekundę. Sytuację ta odzwierciedlona jest w 3DMarku, gdzie sprzęt nie radził sobie z testami grafiki 3D. Jeśli ktoś jest jednak uparty, to bez problemu może przymknąć oko na te niedogodności i pograć w Asphalt 8, The Walking Dead i wiele innych.
     
    Poniżej znajdziecie wyniki z popularnych benchmarków w porównaniu do kilku innych popularnych modeli.
     
    Sprawność przeglądarki WWW
    SunSpider JavaScript Benchmark
    Domyślna przeglądarka systemowa, [ms] mniej = lepiej
     



    3DMark (Ice Storm)
     
    3DMark (Ice Storm) - TOTAL
     
     
     




    3DMark (Ice Storm) - Graphics
     
     




    3DMark (Ice Storm) - Physics
     
     




    3DMark (Ice Storm) - Graphics test 1 (fps)
     
     




    3DMark (Ice Storm) - Graphics test 2 (fps)
     
     




    3DMark (Ice Storm) - Physics test (fps)
     
     




     




     
     
    3DMark (Ice Storm Extreme) - TOTAL
     
     




    3DMark (Ice Storm Extreme) - Graphics
     
     




    3DMark (Ice Storm Extreme) - Physics
     
     




    3DMark (Ice Storm Extreme) - Graphics test 1 (fps)
     
     




    3DMark (Ice Storm Extreme) - Graphics test 2 (fps)
     
     




    3DMark (Ice Storm Extreme) - Physics test (fps)
     
     




     
     



     
     
    AnTuTu 4
     
     
    AnTuTu 4 - TOTAL SCORE
     
     
     




    AnTuTu 4 - Multitasking
     
     




    AnTuTu 4 - Dalvik
     
     




    AnTuTu 4 - liczby całkowite
     
     




    AnTuTu 4 - liczby zmiennoprzecinkowe
     
     




    AnTuTu 4 - RAM - szybkość
     
     




    AnTuTu 4 - Grafika 2D
     
     




    AnTuTu 4 - Grafika 3D
     
     




    AnTuTu 4 - Pamięć - I/O
     
     




    AnTuTu 4 - Baza danych - I/O
     
     




     




     
    Jeśli zaś chodzi o wytrzymałość baterii, to trzeba pochwalić 3Q za niezłe wyniki w tychże testach. Bateria 6000 mAh jest dość pokaźna i bez problemu wyciąga 2-3 dni użytkowania. W teście odtwarzania filmu HD tablet padł zaś po nieco ponad 5 godzinach. Podobnie było z graniem w różnorodne gry z włączonym pobieraniem w tle – Qoo! surf popisał się prawie 5-godzinnym maratonem. Cykl ładowania trwa ok. 4 godziny, a więc również jest to wynik dość dobry.
    We wszystkich testach podświetlenie ekranu i głośność dźwięku ustawione były na połowę maksymalnej wartości.
     



     
     
    Zdjęcia i filmy
    Tablet Qoo! surf posiada dwa aparaty. Przedni o rozdzielczości 0,3 Mpx przeznaczony jest przede wszystkim do prowadzenia wideokonferencji. Tylni natomiast pochwalić się może lepszymi parametrami – mamy tu do czynienia z 5 Mpx.
     
    Niestety, jak to bywa w niemal wszystkich tabletach, aparaty są bardzo słabym punktem całego urządzenia, jeśli nie powiedzieć – beznadziejnym. Zdjęcia są mało szczegółowe i blade. Pomimo iż aparat posiada autofokus, to często można natknąć się na sytuację, że ostrość w momencie wykonania zdjęcia zmienia się i zdjęcie jest całe rozmazane, a w dodatku zaszumione.
     
    Sprawa nieco lepiej wygląda, kiedy zdjęcia robione są na zewnątrz. Większa ilość światła sprawia, że zdjęcia wyglądają nieco lepiej. Nadal jednak brak ostrości w przypadku drobniejszych elementów, które na zdjęciu lubią zbijać się w jedną masę (choć nie jest to reguła).
     
    Nie muszę chyba wyjaśniać, co dzieje się w przypadku korzystania z przedniego aparatu. Zdjęcia są po prostu beznadziejne. Należy jednak pamiętać, że aparat ten służy przede wszystkim do rozmawiania przez Skypa czy w czasie wideokonferencji. Jakość nie zachwyca, ale można być pewnym, że osoba po drugiej stronie rozpozna Twoją twarz.
     
    Realne rozdzielczości zdjęć to 2560x1920px (tył), co daje ok. 7,91 Mpx oraz 768x1024px (przód), a więc… 0,79 Mpx. Szkoda, że w aparacie zabrakło jakichkolwiek trybów robienia zdjęć. Ponadto ustawienia manualne są standardowo rozbudowane.
     



     



     



     



     



     



     



     
    Jeśli chodzi o filmowanie, to tablet nagrywa video w rozdzielczości HD – 1280 na 720 pikseli. Porównując ze zdjęciami, filmy prezentują się znacznie lepiej, choć czasami zdarza się zgubić ostrość.




     
    Użytkowanie
    Tablet testowany był przeze mnie przez 14 dni i przez ten czas zaznajomiłem się z nim na tyle, aby przekonać się o jego mocnych i słabych stronach. Zobaczmy, które przeważyły.
     
    Przede wszystkim należy wyróżnić modem 3G i GPS, których obecność stanowi poważny argument za kupnem tabletu. Dostęp do Internetu mobilnego jest w dzisiejszych czasach niemal niezbędny. GPS przyda się z kolei osobom, które lubią podróżować. Niestety, wyszukiwanie lokalizacji trwa dość długo.
     
    Kolejnym plusem jest też czysty Android. Dzięki kilku zabiegom system działa płynnie i dość stabilnie. Z drugiej strony medalu zainstalowany OS jest już stary, a drastycznie ograniczona ilość aplikacji uniemożliwia szybki start z urządzeniem.
     
    Poważną wadą tabletu jest słaba matryca wyświetlacza. Technologia IPS każe sugerować, że kolory powinny być żywe. Rzeczywistość jest jednak brutalna. Barwy są niesamowicie blade, czerń jest szara. W dodatku mała rozdzielczość i stosunkowo duża wielkość plamki piksela sprawiają, że w czasie użytkowania obraz jest czasami nieostry, a piksele są widoczne gołym okiem. Podświetlenie ekranu jest zbyt słabe, aby marzyć o czytaniu na świeżym powietrzu. W pozostałych przypadkach jest standardowo.
     



    Kolejną denerwującą sprawą jest łatwość rysowania się tylnej aluminiowej pokrywy. Po dwóch tygodniach użytkowania była wręcz zmasakrowana, choć tablet starałem się oszczędzać i szanować. Bez futerału się nie obejdzie. Tego jednak nie znajdziemy w zestawie, podobnie jak słuchawek, co jeszcze bardziej pogarsza moją opinię o sferze audio tego tabletu.
     
    Jeden dziwnie ulokowany głośnik jest jednym z najsłabszych ogniw urządzenia. Oprócz niezrozumiałej lokalizacji „popisać” się może tym, że jest bardzo cichy, a jakość dźwięku pozostawia wiele do życzenia.
     
    Ostatnią z ważniejszych wad jest wykonanie złącza DC. Nie wiem, czy trafił mi się nieudany egzemplarz, ale złącze to jest wykonane krzywo. Ledwo udało mi się wcisnąć pod kątem kabel ładowarki.
     



    Jeśli chodzi o pozytywne cechy, to należy tu wymienić slot na kartę microSD obsługujący do 32 GB pamięci, 16 GB wbudowanej pamięci, przyjemny dotyk, opisaną wcześniej niezłą baterię i kabel microUSB->USB pozwalający na wpięcie pendrive’a.
     
     
    Podsumowanie
    3Q to marka, która dopiero wchodzi na polski rynek. Czy premiera była udana? Myślę, że zdecydowanie nie. QS1023H nie nadaje się do tego, aby zrobić dobre wrażenie i wywołać skojarzenia producenta z dobrym sprzętem. Z drugiej jednak strony należy pamiętać, że 700 zł za tablet 10-calowy to cena dość przystępna. Za tą kwotę nie dostaniemy topowej specyfikacji technicznej, jednak do codziennego użytkowania Qoo! surf powinien być jak znalazł. W dodatku mamy tu modem 3G i GPS, których próżno szukać w tańszych urządzeniach. Miejmy nadzieję, że 3Q następnym razem wypuści model mogący konkurować z bardziej topowymi tabletami.
     
     




  11. Tomek Wilczyński
    Jakiś czas temu mieliście okazję przeczytać moją recenzję Goclever Insignia 5 – smartfonu ze znaczkiem polskiego producenta. Wydaje się, że coraz lepiej radzi on sobie na rynku mobilnym, bo wydaje coraz więcej produktów z tej kategorii sprzętu. Na korzyść przemawiają pozytywne opinie użytkowników, którzy cenią sobie bardzo korzystny stosunek jakości do ceny. Postanowiłem więc przetestować kolejną „deskę” ze stajni Goclever. Tym razem nie będzie to jednak smartfon, a tablet, a konkretnie Orion 785.
     
    Na razie zapraszam Was na rozpakowanie i pierwszy rzut oka na całość.
     




     
    Już wkrótce spodziewajcie się całej, obszernej recenzji!
  12. Tomek Wilczyński
    Rynek smartfonów prężnie się rozwija. Z roku na rok produkuje się coraz mocniejsze wydajnościowo modele. Jednocześnie wraz z mocą rośnie wielkość, a raczej przekątna ekranu. Jeszcze kilka lat temu trudno było zaakceptować myśl o noszeniu 5- czy 6-calowych smartfonów w kieszeni. Na pierwszy rzut oka urządzenie o takim rozmiarze jest nieporęczne i niewygodne w użytkowaniu. Jednak – jak to już często bywało – to, co wydawało się dziwne, szybko weszło do codzienności.
     
    Dziś nie dziwi nas widok dużych smartfonów czy phabletów. Pozostaje jednak kwestia ceny takich urządzeń – za produkt 4- czy 5-calowy o niezłych osiągach często trzeba wydać sporo pieniędzy.
    Tu dochodzimy do problemu, z którym spotkał się już niejeden z nas: dopłacić do highendowego smartfona znanej firmy, czy może zdecydować się na coś tańszego z klasy ekonomicznej od mniej znanego producenta? Niestety nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, gdyż zależy to od dużej ilości czynników.
     
    Jednym ze wspomnianych ekonomicznych smartfonów jest Goclever Insignia 5 – bohater recenzji. Może się on pochwalić 5-calowym wyświetlaczem HD oraz całkiem niezłym wnętrzem. Ktoś powie: „Cóż z tego, jeśli kosztuje on kupę kasy”. Nic bardziej mylnego. W sytuacji, gdy produkt Goclever specyfikacją plasuje się w mocnej średniej półce cenowej (1200-1400zł), możemy go otrzymać już z nieco ponad 700zł!
     
    Zobaczmy, jak spisał się smartfon polskiego producenta, który stawia pierwsze kroki na rynku mobilnym. Zapraszam do recenzji!
     
    Specyfikacja techniczna
    Specyfikacja techniczna prezentuje się następująco:
    • Cena: ok. 700 zł
    • Wymiary (wys./szer./głęb.): 143 x 72 x 9 mm
    • Waga: 156 g
    • System operacyjny: Android 4.2
    • Klawiatura: ekranowa
    • Ekran: » 5,0", 720x1280 px, 16 M kolorów, IPS LCD
    • Procesor: CPU: 1,5 GHz, 4 rdzenie, MediaTek MT6589T, GPU: PowerVR SGX 544
    • Pamięć: RAM: 1 GB
    • Wbudowana: 4 GB
    • Bateria: 2000 mAh + 4000 mAh
    • Deklarowany czas pracy: Rozmowa: 360 min., czuwanie: 120 h
    • Aparat/kamera: » 8 Mpx (tył), 2 Mpx (przód), autofokus, geotagging, detekcja twarzy, nagrywanie 1920x1080 px
    • Internet: 3G, HSPA+, Wi-Fi 802.11 b/g/n
    • Komunikacja i złącza: GPS, Bluetooth, micro USB, słuchawkowe
    • Dodatkowe funkcje: akcelerometr, kompas cyfrowy, radio FM, czujnik zbliżeniowy, czujnik światła, dwa sloty kart SIM
     
    Zawartość zestawu
    Smartfon zapakowany został w bardzo zgrabne, małe pudełeczko, na którym zamieszczono najważniejsze informacje dotyczące samego urządzenia. Z tyłu znajdziemy dokładną specyfikację techniczną. Możemy się z niej dowiedzieć, że telefon posiada dwie wymienne baterie o różnych pojemnościach nominalnych: mniejsza mieści 2000 mAh, zaś większa – 4000 mAh.
     
     
     



     



     
    Po otwarciu opakowania znajdziemy tam standardowy, choć dzięki dwóm bateriom nieco nietypowy zestaw, w którego skład wchodzi Insignia 5, słuchawki dokanałowe, wspomniane dwie baterie, dwie klapki różnej grubości, ładowarka, kabel USB oraz instrukcja obsługi.
     



     
    Klapki umożliwiają, rzecz jasna, korzystanie z dwóch rodzajów baterii. Jedna – przeznaczona na baterię 2000 mAh – jest bardzo cienka, a po jej założeniu smartfon nabiera smukłości. Druga klapka pogrubia smartfon aż do 16 mm, więc staje się on sporym „kombajnem”.
     
    Zaciekawiły mnie również słuchawki, które oprócz tego, że są dokanałowe i bardzo dobrze leżą w uszach, to… posiadają płaski przewód. Dla osób niezorientowanych z tematem spieszę z wyjaśnieniem, iż zabieg ten ma na celu eliminację częstego problemu, jakim jest plątanie się słuchawek, np. gdy wkładamy je do kieszeni. W dalszej części dowiecie się, czy rzeczywiście problem zniknął.
     



     
     




     
     
     
    Wykonanie, wygląd zewnętrzny i ergonomia
    Trzeba przyznać, iż na już na pierwszy rzut oka Insignia stwarza bardzo pozytywne i eleganckie wrażenie. Smartfon jest cały czarny, nie posiada żadnych wstawek w innych kolorach, a to według mnie pozytywnie wpływa na końcowy wygląd.
     
     
     



     
    Zdaję sobie sprawę z faktu, iż niektórzy się ze mną nie zgodzą – brak elementów charakterystycznych czy w jakikolwiek sposób zapadających w pamięć można uznać za wadę, jednak osobiście preferuję wygląd jak najbardziej minimalistyczny.
     
    Smartfon jest wykonany z wysokiej jakości plastiku. Elementy są do siebie dobrze dopasowane, choć pod większym naciskiem (zwłaszcza w przypadku większej baterii) tworzywo nieco trzeszczy po bokach. Jednakże w czasie normalnego użytkowania rzadko zdarza się napotkać taką sytuację.
    Tylna klapka pokryta jest bardzo miłą w dotyku matową powierzchnią. W przypadku klapki mniejszej na środku wtłoczono do środka logo producenta. Aparat nieco wystaje poza profil urządzenia. Jeśli zaś chodzi o klapkę większą, to logo zostało nadrukowane, a aparat i dioda LED chowają się w małym zagłębieniu.
     



     
    Na dolnej części znalazło się również miejsce dla głośnika głównego. Osoby, które boją się o ryzyko przytłumienia dźwięku z miejsca uspokajam – zastosowano tu małą, niemal niewidoczną wypustkę, dzięki której smartfon nie leży bezpośrednio na podłożu, lecz jest minimalnie podniesiony. Powstała w ten sposób szczelina jest na tyle duża, że rozwiązuje problem zniekształcania i przytłumiania dźwięku.
     



     
    Insignia posiada standardowe przyciski funkcyjne umieszczone na dole ekranu. Są to: Back, Home oraz Menu. Ze względu na spory rozmiar wyświetlacze sięganie do nich jest nieco kłopotliwe, jednak taki problem występuje w każdym dużym smartfonie – kupujący (zwłaszcza o małych dłoniach) muszą o tym pamiętać.
     



     
    Na górze umieszczono głośnik do rozmów, czujnik światła oraz czujnik zbliżeniowy. Pierwszy odpowiada za dostosowanie poziomu jasności wyświetlacza do otoczenia, natomiast drugi wyłącza ekran np. w czasie przyłożenia telefonu do ucha w trakcie rozmowy. Ponadto znajdziemy tu diodę powiadomień, która swoim podświetleniem zasygnalizuje oczekujące powiadomienia.
     



     
    Na lewym boku umieszczono przycisk służący do regulacji poziomu głośności smartfona. Niestety, jest on ulokowany nieco zbyt wysoko i sięganie do niego jest dość niekomfortowe – czasami wymaga nawet przesunięcia dłoni nieco do góry.
     



     
    Na prawej stronie nie znajdziemy niczego. Szkoda, że zabrakło przycisku do robienia zdjęć. Przy tak dużym rozmiarze byłby on naprawdę użyteczny.
     
    Po otworzeniu klapki ukazuje się wnętrze Insigni. Znajdziemy tu m.in. miejsce dla dwóch kart SIM. Tylko jedna z nich może działać w sieci 3G. Nieco na prawo znajdziemy slot na karty microSD. Maksymalna dozwolona pojemność to 32 GB.
     



     
    Dwie klapki dostarczone do zestawu oprócz małych szczegółów różnią się rzecz jasna grubością. Pierwsza przylega bezpośrednio do telefonu. Wielkość drugiej jest uzależniona tylko od wystającej baterii, więc powyżej niej pozostaje sporo wolnego miejsca. Właśnie dlatego na klapce znajdziemy dużą ilość kratek zabezpieczających, dzięki którym telefon nie wygina się i jest dobrze dopasowany.
    Mniejszej baterii nie można użyć w większej klapce, bowiem w czasie użytkowania wypada ona z korpusu.
     



     



     



     



     
    Ogólnie rzecz ujmując Insignia sprawiła bardzo miłe wrażenie. Mimo sporego rozmiaru smartfon prezentuje się zgrabnie i elegancko. Producent postawił na minimalizm, a w moim uznaniu może to wyjść tylko na dobre. Telefon można zatem bez wątpienia zabierać nawet na najważniejsze spotkania biznesowe, nie obawiając się, że ktoś pomyśli sobie o produkcie Goclever jako o taniej, chińskiej zabawce.
     



     




     
     
    Oprogramowanie
    Goclever Insignia 5 pracuje aktualnie pod kontrolą systemu Android Jelly Bean w wesji 4.2.1. Jest to tzw. „goły Android”, a właściwie „pół-goły”, ponieważ producent dorzucił od siebie kilka małych dodatków.
     
     
     




     



     
    Do otwierania wszelkiej maści dokumentów tekstowych posłuży Cool Reader lub Książki Play. Ten drugi jest nieco czytelniejszy i bardziej przyjazny w czasie użytkowania. Do dyspozycji dostajemy także Kiosk Play, gdzie możemy nabyć dodatkowe publikacje. Z kolei Kingsoft Office pozwoli na otworzenie plików .doc, .ppt i innych.
     



     



     



    Aplikacją związaną z czytaniem jest również Legimi, które może się stać mobilnym centrum zarządzania kolekcją e-booków.
     



    Do eksploracji karty pamięci posłuży ES Eksplorator. Produkt tego samego producenta - Menedżer zadań ES pomoże natomiast lepiej kontrolować procesy zachodzące w systemie. Znajdziemy tu kilka ciekawych opcji.
     
    Oprócz standardowego odtwarzacza filmów znajdziemy Movie Studio – całkiem ciekawy program, w którym z kilku „surowych” nagrań i zdjęć stworzy film. Można też dodać muzykę czy narrację. Szkoda, że nie można przycinać klipów video.
     



     



     



    Bardzo przydatną aplikacją jest Mireo viaGPS, która oferuje nawigację GPS w oparciu o mapy offline. Wraz z Insignią otrzymujemy pełen dostęp do map Polski, Słowacji oraz Czech.
    Ostatnią preinstalowaną aplikacją jest GO Games, gdzie znajdziemy kilkanaście gier dostępnych do pobrania po uiszczeniu zapłaty. Nie ma tam żadnych ciekawych tytułów, gdyż w dużej mierze są to umilacze czasu dla dzieci.
     



     



     



     
    Produkt Goclever to smartfon DualSIM. Dzięki temu możemy używać dwóch numerów jednocześnie. Konfiguracja ustawień odbywa się w bardzo prosty sposób. Szybko można ustalić, która karta ma spełniać rolę telefonu, a która łączyć się z internetem. Telefon współpracuje również z internetem AERO2.
     



     
    Jeśli chodzi o klawiaturę ekranową, to muszę przyznać, że pod tym względem jest bardzo dobrze. Szybko można się do niej przyzwyczaić, a dość duże odstępy pomiędzy literami pomogą przy pisaniu. Szkoda, że nie zabrakło opcji pisania poprzez przesuwanie palca po ekranie. Mamy za to możliwość zamiany mowy na tekst, która spisuje się dość dobrze, lecz tylko pod warunkiem wyraźnego i stosunkowo głośnego mówienia w panującej dookoła względnej ciszy – wiatr może czasami pokrzyżować plany.
     
    Podsumowując – Insignia po raz kolejny miło zaskoczyła. Czysty Android pozwolił na zwiększenie płynności działania systemu, zaś kilka dodatkowych aplikacji preinstalowanych przez producenta ułatwia szybki start ze smartfonem.
     




     
     
    Wydajność, czas pracy
    Insignia pochwalić się może procesorem MediaTek MT6589T, a więc wersją Turbo w tej rodzinie podzespołów. Dzięki podkręceniu taktowania do 1,5 GHz procek poradzi sobie z obsługą wyświetlaczy FullHD i aparatem 13 MPx. O ile w Insigni nie może pokazać wszystkiego, co potrafi, o tyle już w modelu Insignia 5X ma zadanie „pociągnąć” taki właśnie wyświetlacz i aparat. Dziś nie zajmujemy się jednak droższym bratem Insigni, dlatego skupmy się na wersji podstawowej.
    Podzespoły smartfona wskazują na średnią półkę cenową. Dzięki zastosowaniu wspomnianego procesora i jako tako dobrego układu graficznego telefon bez problemu powinien poradzić sobie w większości odpalanych gier. Na początek sprawdźmy jednak, jak wypada w popularnych benchmarkach.
     
    Sprawność przeglądarki WWW
    SunSpider JavaScript Benchmark
    Domyślna przeglądarka systemowa, [ms] mniej = lepiej
     
     
     



     



    Insignia wypadła bardzo dobrze. Osiągnięty wynik można porównać do lepszych modeli na rynku.
     
    3DMark (Ice Storm)
    Benchmark 3DMark pokazał, że choć Insignia odstaje nieco od topowych modeli, to skutecznie może walczyć z tymi nieco starszymi. Osiąga bowiem wyniki porównywalne choćby do Samsunga Galaxy S3.
     
    3DMark (Ice Storm) - TOTAL




     
    3DMark (Ice Storm) - Graphics
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm) - Physics
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm) - Graphics test 1 (fps)
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm) - Graphics test 2 (fps)
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm) - Physics test (fps)
     
     




     
     
     



     
     
    3DMark (Ice Storm Extreme)
     
    3DMark (Ice Storm Extreme) - TOTAL
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm Extreme) - Graphics
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm Extreme) - Physics
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm Extreme) - Graphics test 1 (fps)
     
     




     
    3DMark (Ice Storm Extreme) - Graphics test 2 (fps)
     
     




     
     
    3DMark (Ice Storm Extreme) - Physics test (fps)
     
     




     
     
     
     



     
     
    AnTuTu 4
     
    AnTuTu 4 - TOTAL SCORE
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - Multitasking
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - CPU - Dalvik
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - CPU - liczby całkowite
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - CPU - liczby zmiennoprzecinkowe
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - RAM - szybkość
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - Grafika 2D
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - Grafika 3D
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - Pamięć - I/O
     
     




     
     
    AnTuTu 4 - Baza danych - I/O
     
     




     
     



     



     
     
    Po benchmarkach przyszedł czas na bardziej praktyczne testy. Na odstrzał poszły tym razem najpopularniejsze gry ze sklepu Play. Z produkcjami mniej wymagającymi nie było żadnych problemów. Jeśli zaś chodzi o tytuły „wyżywające się” na podzespołach, to jest całkiem nieźle. Choć czasami zdarzają się spadki w płynności nawet do kilku klatek na sekundę, to ogólnie można być zadowolonym z wydajności. Możliwości smartfona powinny zaspokoić większość przeciętnych graczy.
     
    Jedną z najważniejszych kwestii, którymi kierują się potencjalni nabywcy nowych smartfonów, jest czas pracy na baterii. Insignia pod tym względem prezentuje się ponadprzeciętnie – przynajmniej na „papierku”. Jak to wygląda od strony normalnego użytkowania?
     
    Jeśli chodzi o baterię mniejszą, to nie ma co się oszukiwać – jest to najzwyklejszy, przeciętny akumulator o pojemności 2000 mAh. Taką wartość amperogodzin spotyka się w sporej ilości smartfonów. Jeśli zaś popatrzymy na baterię dwa razy większą – to tu jest dużo lepiej. Smartfon bez problemu wytrzyma 2 dni dość intensywnego użytkowania. Bez problemu wynik ten da się przedłużyć do 3, a nawet 4 dni bez ładowania przy sporadycznym korzystaniu z Insigni.
     
    Ładowanie mniejszej baterii trwa 3 godziny, zaś większej – dwa razy tyle. Jest to wynik standardowy i pod tym względem niczego nie można zarzucić smartfonowi. Należy jednak pamiętać, aby w razie potrzeby podłączać na noc grubszy akumulator. W przeciwnym razie może się zdarzyć, iż nie zdążymy przygotować się należycie do pracy lub szkoły...
     
    Przy intensywnym graniu bateria 2000 mAh wytrzymała około 3,5 godzin gry. Przeglądanie Internetu to z kolei niemal dwa razy dłuższy okres.
     
    Dwie baterie bez wątpienia korzystnie wpływają na końcowy wizerunek smartfona.
     




     
     
     
    Zdjęcia i filmy
    Insignia pochwalić się może aparatem głównym 5 Mpx oraz przednim 2 Mpx. Trzeba przyznać, że spisują się one całkiem nieźle. Oczywiście nie mogą nawiązywać one walki z topowymi modelami, jednak bez problemu spełnią funkcję uniwersalnego, podręcznego narzędzia do robienia fotek od czasu do czasu.
     
    Pozytywnie zaskoczyły możliwości samego aparatu. Okazuje się, że ma on naprawdę dobrze rozbudowaną opcję ingerencji w ustawienia zdjęć. Możemy ręcznie ustawić takie parametry, jak poziom ISO czy ekspozycję.
     
    Dodatkowo otrzymujemy kilka trybów robienia zdjęć, do których zaliczają się Beaty Face, HDR czy Panorama. Dostępne opcje w zupełności zaspokoją potrzeby przeciętnego użytkownika.
     
    Oprócz tego producent dodał kilka efektów „specjalnych”. Wśród nich znajdziemy takie, jak powiększenie oczu, nosa, czy ust. Niestety, można je zastosować… tylko w trybie wideo. Taka sytuacja nieco psuje zabawę, bo fajnie jest pobawić się nimi przede wszystkim robiąc zdjęcia.
     
    Jeśli wspomnieliśmy już o filmach, to trzeba przyznać, że Insignia to smartfon, który z powodzeniem jest w stanie średniej jakości kamerę. Nagrywać możemy w rozdzielczości FullHD. Filmy są szczegółowe, a barwy dość żywe. Niestety, kamera ma problemy z autofokusem – często „gubi się” w czasie nagrywania. W przypadku ciągłego korzystania z funkcji nagrywania potrafi to denerwować.
     
     
     




     
    Z kolei jeśli mówimy o zdjęciach, to sytuacja przedstawia się dość podobnie. Oprócz problemów z autofokusem o aparacie można wspominać w samych superlatywach. W porównaniu z Samsungiem Galaxy S3 Insignia wypada bardzo podobnie, a czasami nawet nieco lepiej od popularnego smartfona.
     
     





    (Insignia 5)


     

    (Samsung GS3)


     




    (Insignia 5)


     

    (Samsung GS3)


     




    (Insignia 5)


     

    (Samsung GS3)


     




    (Insignia 5)


     

    (Samsung GS3)


     




    (Insignia 5)


     

    (Samsung GS3)


     
     

    Barwy są żywe, a głęboka ingerencja w ustawienia robienia zdjęć pozwala na dostosowanie aparatu do aktualnych preferencji. Oczywiście równie zadowalające efekty uzyskamy korzystając z automatycznego dostrojenia opcji. Niestety aparat nie może pochwalić się czymś na wzór „szerokokątnego obiektywu”. W komparacji do S3 zdjęcia wydają się być dziwnie powiększone, choć wykonywane były na maksymalnym oddaleniu. Kadr zdjęcia jest też wąski.


     
     
     



     



    Dużo gorzej trzeba mówić o aparacie przednim, który oferuje jedyne 2 MPx. Jakość zdjęć jest słaba. Jednak taka sytuacja zdarza się w niemal wszystkich smartfonach. Kamerka wystarczy do prowadzenia wideorozmów, i choć nie będzie to niesamowita jakość, to pozwoli na oglądanie naszej pięknej facjaty po drugiej stronie łącza.
     




     
     
    Użytkowanie
    Specyfikacja specyfikacją, możliwości możliwościami, ale to właśnie odczucia z użytkowania są dla mnie najważniejsze. To właśnie w tym okresie testowania wychodzą na jaw liczne niedoróbki produktów. Jak to było w przypadku Insigni?
     
    Na początek trzeba przyznać, że 5 calowy smartfon to naprawdę spory kawał telefonu. Zdecydowanie nie polecam go osobom z małymi dłońmi. Sam miałem czasami problemy z komfortową obsługą – mimo, iż do wspomnianej grupy osób zdecydowanie nie należę. Jeśli jednak komuś zależy na dużej przestrzeni użytkowej – to ten smartfon jak najbardziej zaspokoi wszelkie potrzeby. 5 cali to ekran na tyle duży, że komfortowo można oglądnąć wieczorem jakiś film, a przeglądanie Internetu nie będzie już się wiązać z maksymalnym powiększaniem grafik czy tekstu.
     
    Jeśli mówimy już o ekranie, to warto wspomnieć o wyświetlaczu, który również zaliczyć trzeba do udanych. Mimo że topowe modele na rynku oferują już rozdzielczość FullHD, to moim zdaniem HD jest raczej wystarczające. Oczywiście – nie mamy wówczas do czynienia z dokładnymi szczegółami, jednak 720p nie powinno stwarzać najmniejszych problemów czy kłopotów z dokładnością.
     
    Jasność wyświetlacza jest na tyle intensywna, że pozwoli na korzystanie z Insignii w słoneczny dzień. Nie będzie to niesamowicie komfortowe, jednak ogólnie rzecz biorąc jest lepiej niż w przypadku wielu innych modeli. Natomiast dolna granica jasności jest ustawiona nieco zbyt wysoko i w nocy ekran może nieco razić w oczy. Na szczęście są odpowiednie programy, które mogą wyeliminować ten problem.
     
    Czujnik światła zamontowany przy głośniku do rozmów spisuje się przeciętnie. Czasami potrafi nieco wariować, a płynność zmiany jasności pozostawia nieco do życzenia.
     
    Wyświetlane barwy są bardzo żywe i przyjemne dla oka. Jedynie czerń jest nieco blada, choć na co dzień raczej to nie przeszkadza.
     
    Zainstalowany Android to wersja 4.2 Jelly Bean. Myślę, że na razie jest jak najbardziej wystarczający. Warto jednak zaznaczyć, że twórcy zamierzają wydać aktualizację do nowszych wersji. Niestety – tu dochodzimy do jednej z najpoważniejszych wad tego smartfona. System jest fatalnie przetłumaczony. Niemal wszędzie da się znaleźć jakąś angielską frazę, która ni stąd, ni zowąd, „siedzi” sobie wygodnie pomiędzy polskimi zwrotami. Szkoda, że Goclever dopuścił się takiego błędu, bo zdecydowanie wpłynęło to negatywnie na ogólne odczucia i dało swój odcisk w ocenie końcowej.
     
    Jeśli chodzi o płynność działania, to nie można narzekać, bo mimo bardzo rzadkich przestojów jest bardzo dobrze. Twórcy postąpili ciekawie, bo postanowili usunąć kilka systemowych animacji, aby zwiększyć płynność. I rzeczywiście – braki trudno zauważyć, a system śmiga, aż miło. Mamy tu do czynienia z „gołym” Androidem z delikatną ingerencją producenta.
     
    Przycisk blokady smartfonu umiejscowiony na górze mógł okazać się klapą producenta. I rzeczywiście – na początku trudno było mi przyzwyczaić się do niego. Po kilku dniach użytkowania moja ręka przyzwyczaiła się jednak do niego i odruchowo sięgała ku górze. Myślę, że osoby narzekające na ten problem są nieco przewrażliwione, bo wada nie jest aż tak wielka (jeśli w ogóle jest to wada).
     
    Problemy może za to sprawiać przycisk do regulacji głośności. Umiejscowiony on został bowiem stanowczo za wysoko, i – o ile w przypadku przycisku blokady można było się do niego przyzwyczaić – o tyle tu trudno było się z nim uporać.
     
    Jakość rozmów prowadzonych przez Insignię była bardzo dobra. Dźwięk dochodzący z głośnika był czysty, a mikrofon dobrze zbierał dźwięk. Jeśli zaś chodzi o moduł głośnikowy, to tu pochwalić należy głośnik zewnętrzny, który zaskoczył mnie czystością i barwnością brzmienia. Nieco gorzej było ze słuchawkami dołączonymi do zestawu. Tutaj można ponarzekać na słabe basy i „przytłumienie” dźwięku. Na pocieszenie pozostaje fakt, że konstrukcja przewodów do słuchawek rzeczywiście niweluje problem ich plątania się do minimum – taka sytuacja zdarzyła mi się 3, może 4 razy w przeciągu całego okresu testowania.
     
    Do smartfona dołączone są dwie klapki – obie pokryte matową powierzchnią. Myślałem, że łatwo będą się rysować, jednak na szczęście się pomyliłem – po 3 tygodniach nie było nawet ryski. Szkoda, że na ekranie zabrakło powłoki Gorilla Glass, bo to byłoby już dopełnieniem marzeń o wytrzymałej i odpornej konstrukcji.
     
    Dwie baterie są ogromnym plusem telefonu. Szkoda tylko, że do zestawu nie dołączono dodatkowej ładowarki na tę nieużywaną. To trochę bez sensu wkładać nienaładowaną baterię do telefonu tylko po to, aby ją znów naładować.
     
    Ogólnie rzecz biorąc jestem jak najbardziej zadowolony po okresie użytkowania. Solidne wykonanie, kilka ciekawych patentów i inne pozytywne cechy wpłynęły na moje pozytywne odczucia.
     
     
     




     
     
    Podsumowanie
    Kiedy otwierałem pudełko z Goclever Insignia 5 w środku, spodziewałem się kompletnie wszystkiego – od całkowitej klapy po jeden z lepszych smartfonów w tym przedziale cenowym. Po kilku tygodniach testów jestem w stanie powiedzieć, że produktowi bliżej do tego drugiego z stwierdzenia. Insignia zaskoczyła mnie na całej linii – od zadowalających parametrów, przez świetny wyświetlacz i jakość rozmów, aż po dwie baterie, które okazały się strzałem w dziesiątkę.
     
     
     
     



    Mając niecałe 700 zł, nie zastanawiałbym się ani chwili by kupno Insigni – dziś mało jest smartfonów, które mogą stanąć z nią na równi. W rzeczywistości otrzymujemy produkt, który swoją klasą mógłby bez problemu zajmować miejsce na średniej półce cenowej (ok. 1200 zł). Bardzo rzadko zdarza mi się tak bardzo chwalić testowany produkt, jednak tym razem muszę to powiedzieć: zdecydowanie polecam ten Goclever Insignia 5!
     




     




     



  13. Tomek Wilczyński
    W miarę upływu dni, miesięcy, a w końcu i lat technologia nieustannie się rozwija. Tak szybkiego postępu chyba jeszcze nigdy nie było. Co chwila słyszymy o nowych, innowacyjnych pomysłach, które szybko się urzeczywistniają i stają się częścią naszego najbliższego środowiska. Podobnie jest ze sprzętem dla graczy – powstają nowe i lepsze produkty, które w coraz lepszy sposób są w stanie zaspokoić stale rosnące wymagania graczy. Co za tym idzie? Szybki postęp, coraz niższe ceny, a także rozmaitość na rynku komputerów sprawia, że gracze są w stanie pozwolić sobie na bardzo dobry, a czasami profesjonalny sprzęt.
     
    Nie dziwi więc fakt, iż coraz większą popularność zdobywają klawiatury mechaniczne, które – choć nadal stosunkowo drogie – znajdują uznanie stale zwiększającego się odsetka graczy. Producenci dają nam z kolei coraz lepszy powód, aby zastanowić się nad ich ofertą „mechaników”.
     
    Bohaterem tejże recenzji jest właśnie klawiatura mechaniczna – Tesoro Colada G3NL. Sam producent – Tesoro – w Polsce jest niezbyt znany, jednak zmienia się to z dnia na dzień. Zobaczmy, jak poradziła sobie klawiatura w czasie okresu testowania. Zapraszam!
     



     
    Specyfikacja techniczna
    Typ klawiatury: mechaniczna (Cherry MX Red/Black/Brown/Blue)
    Profil klawiszy: wysoki
    Trwałość klawiszy: 50 mln naciśnięć
    Wymiary klawiatury: 444 x 206 x 440 mm
    Podkładka pod nadgarstki: jest, wbudowana
    Waga: 1,56 kg
    Typ komunikacji: przewodowy
    Długość przewodu: 1,55 m, pleciony, pozłacane końcówki
    Interfejs: USB 2.0
    Wbudowana pamięć: 512 KB
    Podświetlenie klawiszy: jest, kompletne
    Klawisze programowalne: tak, wszystkie
    Klawisze multimedialne: tak, dostępne przy użyciu klawisza funkcyjnego
    Inne cechy: wbudowany hub składający się z: 2 x USB 2.0, 1 x port słuchawkowy, 1 x port mikrofonowy, różne tryby podświetlenia, funkcja nagrywania makro w locie, funkcja wyłączenia klawisza Windows, podświetlenie paneli bocznych

    Opakowanie
     
    Klawiatura została zapakowana w masywne, solidne pudełko, na którym zamieszczono najważniejsze informacje dotyczące produktu. Po otworzeniu zewnętrznej klapki można podglądnąć najnowszy produkt Tesoro. Powyżej umieszczono natomiast krótki opis mitologicznego miecza o nazwie Colada. Nie zabrakło też, rzecz jasna, wyszczególnienia najważniejszych cech klawiatury. Zanim jednak otworzymy pudełko, warto wspomnieć, iż zaopatrzono je w bardzo pomocny uchwyt do przenoszenia. Rozwiązanie to docenią zwłaszcza osoby, które często podróżują po różnych turniejach gamingowych.
     
     
     



     



     



     



     
    Z tyłu umieszczono dużą grafikę klawiatury z objaśnieniami. Rysunek podzielono na dwie części, które ilustrują dwie dostępne opcje kolorystyczne produktu: białą (Saint) oraz czarną (Evil). Trzeba przyznać, że Tesoro stworzył ciekawą koncepcję dwóch przeciwieństw, co zresztą świetnie ilustruje logo producenta.



     



     
    Wnętrze opakowania prezentuje się dość skromnie. Znajdziemy tu tylko pudełeczko z instrukcją, płytą ze sterownikami i oprogramowaniem, rzecz jasna samą klawiaturę i… nic więcej. Trochę szkoda, bo za tak dużą wydaną kwotę pieniędzy niejeden producent dorzuca wiele dodatków, akcesoriów czy bonusów.



     



     



     
    Klawiaturę czas opisać...
     
    Budowa
     
    Na pierwszy rzut oka widać pełen profesjonalizm twórcy. Mimo, iż Tesoro dopiero rozpoczyna swoją przygodę w Polsce, to za granicą jest dużo bardziej popularny. Świetnie widać doświadczenie zdobyte na zachodzie. Wygląd klawiatury jest elegancki, bardzo profesjonalny, ale nie przesadzony. Produkt od razu kojarzy się z gamingiem i wywołuje pozytywne odczucia: zabranie klawiatury „między ludzi” nie będzie niczym obciachowym.
     



     
    Zacznijmy jednak od dokładnego przyjrzenia się klawiaturze. Jej kolor jest jednolity – biały lub czarny, w zależności od wybranego modelu. Ostre rysy po bokach dodają całości nieco temperamentu, a fioletowy fragment obudowy w prawej górnej części – nieco urozmaicenia. Pod wspomnianym kolorowym akcentem standardowo umieszczono 3 przyciski przypominające o włączonych aktualnie funkcjach Num Lock/Caps Lock/Scroll Lock. Po bokach dodatkowo dołożono tu jeszcze 2 przyciski z funkcjami wyłączenia przycisku Windows i nagrania makra w locie. O tym jednak wspomnę w dalszej części tekstu.
     



     
    Jeśli kierujemy swoje spojrzenia na górną część klawiatury, to warto wspomnieć też o panelu funkcyjno-multimedialnym, który połączono ze standardowymi przyciskami F1- F12. Po lewej stronie znajdziemy przyciski służące do obsługi multimediów, natomiast po prawej – do zmiany aktualnie używanego profilu klawiatury. Już w tym momencie można zatem stwierdzić, że będzie 5 możliwych opcji zapisania ulubionych ustawień. Powinno to zaspokoić wszelkie potrzeby graczy.
     



     



     
    Czcionka użyta do klawiszy oraz rysunki strzałek zostały spersonalizowane przez Tesoro – mamy tu zatem do czynienia z ładną, przejrzystym układem liter, które z jednej strony ładnie wyglądają i ciekawie się prezentują, a z drugiej – nie są zbyt przesadzone, jak ma to miejsce w niektórych produktach innych producentów. Zamiast napisu „Spacja” widzimy nazwę Tesoro. Pod klawiszem spacji widzimy natomiast mini panel 3 przycisków, które służą do użycia nagranych wcześniej makr. Są to nieco inne klawisze, które cec(h)uą się „twardym” wciśnięciem.
     



     
    Zamiast prawego klawisza Windows umieszczono specjalny przycisk funkcyjny, który pozwala na wykorzystanie opcji ukrytych w przyciskach F.
     



     
    Na chwilę uwagi zasługują też bardzo ciekawie i ładnie prezentujące się wykończenia klawiatury: mamy tu do czynienia z czterema miejscami, w których znajdują się śrubki. Są one świetnym dopełnieniem ogólnie przyjętego konceptu stylistyki i bardzo dobrze komponują się z całością.
     



     
    Klawiatura – co jest jedną z najważniejszych informacji o tym produkcie – jest zbudowana z aluminium. Nie dziwny jest zatem fakt, że całość waży aż nieco ponad półtora kilograma (!). Nie jest to jednak wada – przynajmniej według mnie. Aluminium jest szczotkowane i nie brudzi się zbyt szybko. Niestety, aby nie było tak różowo, trzeba przyznać, iż dość łatwo się palcuje. Na szczęście pozostawione ślady nie są zbyt widoczne, co w jakiś sposób rekompensuje wspomnianą wadę.
     
    Przewód wychodzący z klawiatury jest rzecz jasna grubo opleciony, co wyklucza jakiekolwiek możliwości uszkodzenia go. Na końcu rozdziela się on na dwie części. Jedna zawiera dwie pozłacane wtyczki USB 2.0, natomiast druga – końcówki audio, przeznaczone do głośników i mikrofonu. Tym samym „zdradziłem” kolejną ciekawostkę – tak, klawiaturę wyposażono w bardzo (?) przydatny hub najczęściej używanych złącz.
     



     
    Ukryty on został we wspomnianej fioletowej części obudowy ze srebrnym logo Tesoro. Znajdziemy tu kilka złącz: 2 x USB 2.0, 1 x słuchawkowe, 1 x mikrofonowe oraz… złącze DC/IN, dość niespotykane w takich rozwiązaniach. Okazuje się, że istnieje możliwość podpięcia odpowiedniego zasilacza i naładowania danego urządzenia. Jest to o tyle lepsze rozwiązanie od ładowania przez USB, że tu odbędzie się to nieco szybciej. Pytanie tylko, czy jest sens dodawać do klawiatury gamingowej złącze, z którego dość rzadko się korzysta? Jest to już jednak kwestia do dyskusji, dlatego głos oddaję Wam.
     



     
    Pod spodem klawiatury umieszczono bardzo solidnie wykonane podkładki antypoślizgowe. Trzeba przyznać, że połączeniu ze sporą wagą produktu stanowią one świetny pretekst, aby stwierdzić, iż w czasie normalnego użytkowania raczej nie jest możliwe, aby poruszyć klawiaturę. Dodatkową uwagę należy także poświęcić podpórkom, które wyróżniają się tym, iż są dwustopniowe (!).
     



     



     



     
    To bardzo dobrze świadczy o Tesoro, iż postanowili zrealizować banalne, a zarazem świetne w swojej użyteczności rozwiązanie. Wielu producentów zapomina, lub z premedytacją nie decyduje się na taki pomysł z niewiadomych powodów. A mówienie, iż środkowa wysokość klawiatury jest wybrzydzaniem i zbędnym dodatkiem, jest wg mnie nieprawidłowe, ponieważ w wielu przypadkach klawiatura bez podpórki jest osadzona za nisko, zaś z podpórką – za wysoko. Niestety – nie wszystko zostało tu zrealizowane idealnie – niższa podpórka nie została pokryta gumą, co sprawia, iż w przypadku używania jej może się zdarzyć, że klawiatura poruszy się ze swojej pozycji.
     



     



     



     



     



     
    Przełączniki
     
    W klawiaturze Tesoro Colada G3NL mamy do czynienia z całą gamą przełączników mechanicznych, a więc do wyboru dostępne są: Cherry MX Red, Cherry MX Brown, Cherry MX Black oraz Cherry MX Blue. Każdy z nich cec(h)uje się nieco inną specyfiką użytkowania oraz przeznaczeniem. Do testów otrzymałem model z przełącznikami Black, dlatego teraz krótko je opiszę.
     

    Czarne przełączniki dedykowane są zarówno do grania, jak i dla osób, które dużo piszą. Działają one w sposób liniowy. Oznacza to, iż przez całą długość wciskania zachowują się w ten sam sposób. Nie mamy tutaj zatem zjawiska „tactile bump”, które cec(h)uje się wyraźnym zaznaczeniem dojścia do punktu aktywacji.  
     
     
     
     
     
     



     
    Do wspomnianej aktywacji wystarczy wciśnięcie klawisza na 2 mm, zaś cały zakres jest dwa razy większy i wynosi 4 mm. W przeciwieństwie do czerwonych przełączników, do ich aktywacji potrzebna jest wyraźnie większa siła, dlatego trudniej jest tu o przypadkowe wciśnięcie klawisza.
     
     



     



     



     
    Ważne cechy
     
    Klawiatura posiada wiele cech, o których należy wspomnieć w kontekście właściwego przedstawienia produktu.
     
    Jedną z takich cech jest niewątpliwie wbudowana pamięć klawiatury. 512 KB w zupełności wystarczy do zapisania ulubionych ustawień. Dzięki temu niezależnie od tego, gdzie używamy klawiatury, będziemy pewni, że ulubione makra będą pod ręką.
     
    Częstotliwość próbkowania klawiatury wynosi 1000 Hz, co pozwoli na natychmiastową reakcję po wciśnięciu klawiszy. Jednak dużo ważniejszą cechą jest kompletny anti-ghosting, co pozwala na całkowitą eliminację tzw. efektu ducha. Jeśli ktoś jeszcze nie zrozumiał – tak, nawet po wciśnięciu wszystkich przycisków jednocześnie klawiatura wykryje każde oddzielnie i nie zablokuje się. Jest to rewelacyjny wynik – lepiej już się nie da. Pytanie tylko, kto używa kilkudziesięciu palców do grania…
     
     
     



     
    Jak już wspomniałem w specyfikacji, klawiatura jest podświetlana. I z tego miejsca należy pochwalić produkt za bardzo dobrą iluminację. Jest ono równe i widoczne nawet pod małym kątem. Podświetlenie obejmuje również wolne przestrzenie pomiędzy klawiszami, co pozwala na jeszcze lepszy i efekt. Mamy do czynienia z kilkoma opcjami iluminacji. W oprogramowaniu dołączonym do produktu możemy ustalić częstotliwość (np. oddychające). Ważne do powiedzenia jest też to, iż oprócz samych klawiszy podświetlane są również dwa panele boczne, które możemy zaprogramować na dowolny kolor. Całość sprawia bardzo ładne wrażenie, zwłaszcza ze wspomnianymi panelami oświetlającymi najbliższą przestrzeń na biurku.
     
    Niestety, z dużym zawodem muszę tutaj wspomnieć o poważnej wadzie klawiatury – podświetlenie klawiszy – w przeciwieństwie do paneli bocznych - dostępne jest tylko w jednym kolorze(!). W przypadku wersji Saint jest to kolor biały, zaś w modelu Evil – niebieski. Na tym jednak nie koniec. Oprócz z góry narzuconego koloru jesteśmy skazani na bardzo małą możliwość ingerencji w moc podświetlenia. Mamy do wyboru tylko 3 poziomy: brak, częściowe i pełne. W przypadku tak uznanego producenta, jak Tesoro, jest to ogromny zawód, iż zabrakło możliwości pełnej regulacji podświetlenia. Na tym polu – mimo bardzo ładnego efektu końcowego, niestety nieco przegrywa, tym bardziej, że opisane błędy mogłyby się zdarzyć w klawiaturze za 100-200 zł, a nie tak kosztownej jak Colada G3NL.
     
    Klawiatura oferuje użytkownikowi 5 profili użytkowania, które można zaprogramować w dołączonym programie. Zmiana profilu odbywa się za pomocą użycia kombinacji [Fn + numer profilu].
     
    Obok przycisków systemowych umieszczonych w prawej górnej części znalazło się też miejsce dla dwóch dodatkowych przycisków: klawisz wyłączający skrót „Windows” oraz klawisz do nagrywania makr w locie. O ile wykorzystania pierwszego z nich nie trzeba tłumaczyć, o tyle drugi wyjaśnię kilkoma słowami.
     



     
    Aby nagrać takie makro, nie jest konieczne uruchamianie oprogramowania. Wystarczy zrobić to prostym sposobem: wciśnij klawisz do nagrywania (zaświeci się) --> wciśnij klawisz, któremu chcesz przydzielić makro (klawisz do nagrywania zacznie pulsować) --> wykonaj sekwencję klawiszy, a na koniec wciśnij klawisz do nagrywania (zgaśnie). Całość odbywa się szybko i przyjemnie.
     
    Produkt posiada wiele cech, które świadczą o jego klasie. Niestety, nie udało się też uchronić przed wadami, które pozostawiły pewien niesmak. Jednak ostateczne wrażenia opiszę w dziale „Wrażenia z użytkowania”, aby ostatecznie zdecydować o ocenie dla klawiatury.
     
    Oprogramowanie
     
    Do produktu dołączono rzecz jasna płytę CD ze sterownikami oraz oprogramowaniem pozwalającym na przydzielenie poszczególnym klawiszom różnych funkcji.
     
    Niestety, oprogramowanie zostało według mnie źle zaprojektowane. Całość jest mało intuicyjna, niektóre fragmenty są niejasne i nieprzejrzyste, a kilka funkcji zostało „poukrywane” bez żadnego wyjaśnienia. Osobiście dołączony program nie spodobał mi się, jednak jest to sprawa gustu.
     



     



     
     
    Wrażenia z użytkowania
     
    Klawiaturę używałem zarówno w grach, jak i w czasie codziennego użytkowania czy też pisania długich tekstów. Okazuje się, że wysoki skok klawiszy w żadnym z przypadków nie przeszkadza. Przeciwnie – mając tak duży zapas gra się dużo wygodniej i przyjemniej.
     
    Czarne przełączniki, które testowałem, nie mają charakterystycznego kliku na poziomie aktywacji, dlatego może to nieco przeszkodzić osobom piszącym . Mimo to na klawiaturze pisało się bardzo, naprawdę bardzo przyjemnie. Przyzwyczajenie się do klawiatury zajmuje nie dłużej niż kilkanaście minut. W przypadku tej klawiatury nie miałem do czynienia z trudnością pisania bezwzrokowego, jak miało to miejsce w niektórych testowanych przeze mnie modelach – klawiatura od razu przypadła mi do gustu, a pracę można było zacząć już po chwili.
     



     
    W grach Colada G3NL okazała się jeszcze lepsza – absolutny anti-ghosting oraz duża częstotliwość próbkowania świetnie sprawdziły się we wszystkich produkcjach, jakie odpalałem. Klawiatura reagowała natychmiastowo i precyzyjnie. Mimo iż same klawisze – w przeciwieństwie do obudowy – zostały wykończone plastikiem, to nie było problemów z przyczepnością.
     
    Jak wiadomo, klawiatura jest bardzo głośna. Charakterystyczny klik może komuś przeszkadzać, zwłaszcza osobom nie korzystającym z komputera, a przebywającym w tym samym pomieszczeniu. W takich przypadkach warto zainwestować w gumowe podkładki pod klawisze, które powinny w znacznym stopniu pomóc.
     
    Warto teraz powiedzieć o czymś, co nie do końca mi się spodobało. Mowa tu o rozłożeniu przycisków funkcyjnych. Pomijając, iż producent nie zdecydował się na oddzielny panel, lecz połączył funkcje klawiatury z klawiszami F, moim zdaniem ich ułożenie jest nie do końca komfortowe. Skorzystanie ze skrótów [Fn + przycisk multimedialnych] jedną ręką jest niemal niemożliwe – rozstaw pomiędzy tymi przyciskami jest zbyt duży. Lepiej jest z klawiszami do zmiany profilu, jednak zadajmy sobie pytanie: z których korzystamy częściej – klawiszy multimedialnych czy „profilowych”? Jak dla mnie rozłożenie to jest całkowicie pozbawione logiki – korzystanie z dwóch rąk w czasie np. podgłośnienia muzyki to nieporęczna czynność.
     



     



     
    Jak już wcześniej mówiłem, podświetlenie jest bardzo dobre, jednak zabrakło możliwości dowolnego ustawienia jego mocy. Także jeden z góry narzucony kolor nie wpływa pozytywnie na moje odczucia. Sytuację rekompensuje kilka trybów podświetlenia, które pozwalają nam np. na podświetlenie jedynie klawiszy WSAD, enter, strzałek i numerycznych. Jest to bardzo przydatne w grach, gdy nie chcemy rozpraszać się podświetleniem niepotrzebnych klawiszy.
     
    Wadą, o której należy wspomnieć, jest są wykonane wejścia audio. Nie wiem, czy był to wadliwy egzemplarz , czy cała seria produkcyjna jest tak wykonana, ale jestem za to przekonany, że taki przypadek nie powinien się zdarzyć. Złącze audio podłączone do huba „lata” na wszystkie strony, a przy lekkim dotknięciu… po prostu wypada.
     



     
    Jak dla mnie wadą jest również to, iż dostajemy do dyspozycji jedynie trzy przyciski przeznaczone bezpośrednio do nagrywania makr. W wieli innych klawiaturach przeznaczony jest do tego cały panel z kilkoma/kilkunastoma klawiszami. Co z tego, iż możemy zaprogramować dowolny klawisz, kiedy większość z nich używamy…
     



     
     
    Podsumowanie i werdykt
     
    Otrzymując paczkę z klawiaturą do testów, miałem wobec niej bardzo wysokie wymagania. Tesoro to uznany producent na płaszczyźnie gamingowej i powinien mieć wystarczające doświadczenie, aby stworzyć produkt bliski ideału.
     
    Trzeba przyznać, że Colada G3NL to produkt bardzo profesjonalny i dopracowany. Odczucia z grania czy codziennej pracy są bardzo pozytywne. Zapalony gracz korzystający z tej klawiatury będzie naprawdę w growym niebie.
     



     
    Niestety, zgodnie moimi złymi przeczuciami, producent nie wystrzegł się błędów. Tym samym sprawił mi bardzo duży zawód, ponieważ za taką cenę oczekiwałem klawiatury niemal idealnej. Kwota rzędu niemal 700 zł to wręcz niebotyczna kwota jak za samo urządzenie peryferyjne dla graczy. Nie ma wątpliwości, że jest to kosztowny zakup. Postanowiłem z tego względu nieco obniżyć ostateczną ocenę – produkt mógłby być choć trochę tańszy.
     



  14. Tomek Wilczyński
    Tesoro, amerykański producent urządzeń gamingowych, kontynuuje swoją ekspansję na rynek europejski. Fakt ten tyczy się również Polski, gdzie całkiem niedawno na rynek trafiła nowość z oferty Tesoro. Mowa tu oczywiście o myszce Gandiva H1L, która wystylizowana została na jak najbardziej przypominającą niedawno testowaną przeze mnie klawiaturę Colada G3NL. Aluminiowy komplet peryferiów dla graczy ma całkowicie odmienić przyjemność grania i, wedle hasła przewodniego Tesoro, złamać dotychczas obowiązujące zasady.
     
    Czy myszka stanie na wysokości zadania i spisze się równie dobrze, co jej większy kuzyn? Zapraszam do jednej z pierwszych w Polsce recenzji Tesoro Gandiva H1L!
     
     




    Opakowanie i rzut oka na zawartość
    Myszka dotarła do mnie zapakowana w zgrabne, nieregularne pudełko utrzymane w ciemnej kolorystyce. Ścięte ściany na swój sposób dodają całości dynamiki. Na samym przodzie zamieszczono grafikę myszy. Nieco poniżej widnieje jej nazwa. Uwagę przykuwa łuk, którego można dostrzec tuż obok.
     
     
     



    Po bokach oraz z tyłu umieszczono mało interesujące nas informacje o wymaganiach systemu czy krótkiej specyfikacji urządzenia. Wśród kilkunastu użytych języków nie zabrakło też polskiego.
     



    Po rozpięciu rzep górnej części opakowania naszym oczom ukazuje się główna bohaterka recenzji – przez okienko zerka na nas Gandiva. Warto jednak na początek zainteresować się informacjami umieszczonymi nieco wyżej. Mamy tu bowiem wyjaśnienie pochodzenia nazwy gryzonia. Identycznie jak w przypadku innych produktów Tesoro, urządzenie zawdzięcza swoje „imię” mitologicznej broni. Tym razem mamy do czynienia z łukiem Ariuny.
     



    Poniżej krótkiego opisu zamieszczono kilka grafik ilustrujących diody poziomu DPI, oprogramowanie oraz podświetlenie myszki.
     
    Po otwarciu opakowania oprócz głównego punktu programu znajdziemy również mały zasobnik. W środku standardowo umieszczono płytę z oprogramowaniem, krótki Quick Guide oraz ulotkę reklamową z pozostałymi produktami Tesoro. Trochę mało – zabrakło jakichś dodatków, które – choć nie są najważniejsze – pozwoliłyby przychylniej spojrzeć na podejście producenta do graczy.
     






     







     
    Skoro nie pozostało nam już nic innego – dobierzmy się wreszcie do myszki. Po wyjęciu z pudełka naszym oczom ukazuje się przypominające aluminiową konstrukcję cudo. Zanim jednak przyjrzymy się dokładnie samemu urządzeniu, zerknijmy na specyfikację techniczną.
     
     
    Specyfikacja techniczna
    Sensor: laserowy, Avago ADNS-9800
    Rozdzielczość DPI: niezależnie dla osi X i Y, od 200 do 8200 DPI
    Rodzaj przełączników: Omron, specjalna edycja
    Częstotliwość próbkowania: 125/250/500/1000 Hz
    Ilość przycisków/programowalne: 8/8
    Wbudowana pamięć: jest, 128 Kb
    Profile użytkowania: maksymalnie 5, łącznie 40 kombinacji macro
    Przewód: pozłacany USB 2.0, opleciony
    Waga: 100 g
    Inne: podświetlenie, duże ślizgacze, oprogramowanie, regulacja poziomu lift off, regulacja Angle Snapping





    Wygląd i opis gryzonia
    Pierwsze wrażenie, jakie pozostawia po sobie Gandiva, jest naprawdę niesamowicie pozytywne. Widać, że projektanci sporo napracowali się nad idealnym designem, dzięki któremu myszka na długo zapadnie w pamięci gracza. Od pierwszego momentu czuć klasę, styl i elegancję przy jednoczesnym zachowaniu wszystkich pozorów produktu gamingowego. Zacznijmy jednak od końca.
     
    Czeka tu na nas pozłacane złącze USB 2.0, które rozpoczyna długi, prawie 2-metrowy opleciony przewód. Wykonany został solidnie, dzięki czemu możemy mieć pewność, że przetrwa niejedne, często trudne warunki przeciętnego „no-lifa”. Przewód kończy się – a jakże – niestandardowo. Wbudowany został bowiem w prawy przycisk myszki.
     
     
     



    Skoro już o przyciskach mowa, to pierwsze, co bardzo mocno rzuca się w oczy, jest fakt, iż są one różnej długości. Lewy jest nieco dłuższy od prawego. Szybko nasuwa się pytanie: „Kto ma dłuższego palca wskazującego od środkowego?” Na tą wątpliwość niestety nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć. Możemy jedynie się domyślać, że jest to po prostu nowatorski, artystyczny zamysł projektantów.
     



    Zresztą cała konstrukcja myszy została nowatorsko zaplanowana. Największym zaskoczeniem jest pozostawienie wolnej przestrzeni pomiędzy obydwoma przyciskami. Zapytacie: „Co z rolką?”. Problem ten rozwiązano w ciekawy, a jednocześnie prosty sposób. Wystarczyło zamontować bolec przechodzący przez oba przyciski, by łatwo umiejscowić scrolla. Sama rolka również prezentuje się ciekawie – wygląda, jakby złożona była z dwóch wąskich, gumowych opon. Pomiędzy nimi znalazło się jeszcze miejsce na przezroczysty plastik, który – jak się później okaże – jest podświetlany.
     



    W lewy przycisk myszy zostały wbudowane dwa dodatkowe przyciski. Predefiniowane są one do zmiany poziomu rozdzielczości, jednak według własnego upodobania można – zresztą podobnie jak w przypadku innych przycisków – zaprogramować je w dowolną funkcję. Wspomniane dwa przyciski mają nieco inny klik od głównych – jest on nieco miększy i przyjemniejszy w użyciu.
     



    Pomiędzy przyciskami głównymi, ale już w korpusie myszy, znalazło się miejsce dla jeszcze jednego klawisza. Najlepiej używa się go do zmiany profili, jednak już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie umiejscowionego za daleko. Jego klik to coś pośredniego pomiędzy wspomnianymi już dwoma.
    Na górze zamieszczono także 4 diody LED informujące o aktualnie włączonym profilu DPI. Brak podświetlenia żadnej z nich oznacza dodatkowy, piąty poziom.
     



    Poza tym mamy tu też podświetlane logo Tesoro oraz mały napis tej samej treści zamieszczony poniżej.
     



    Po lewej stronie myszy znajdziemy ostatnie już 2 przyciski dodatkowe, które zazwyczaj służą jako „wstecz/dalej”. I znowu ma się wrażenie, że jeden z nich jest nieco zbyt daleko od optymalnego rozmieszczenia. O słuszności tego stwierdzenia przekonamy się jednak w rozdziale o użytkowaniu.
    Jeszcze jedną rzeczą, którą można wyróżnić z całego lewego panelu jest malutka podstawka pod kciuk, jeśli w ogóle można nazwać tę wypustkę „podstawką”. Pomijając jednak kwestię rozmiaru, jest to ciekawy dodatek, który w pewnym stopniu na pewno uprzyjemni długie godziny spędzone przy komputerze.
     



    Na spodzie myszy znajdziemy natomiast 2 pary pokaźnych ślizgaczy, którymi producent u mnie mocno zapunktował. Są one wykonane solidnie, a spory rozmiar sprawia, że ślizg gryzonia jest ułatwiony niemal maksymalnie.
     



    Poza tym znajduje się tu jeszcze rzecz jasna sensor, który niestandardowo umiejscowiony jest na bocznej części myszy.
     



    Urządzenie jest wyprofilowane typowo pod osoby praworęczne, jednak „na upartego” mogłyby z niego korzystać również osoby trzymające mysz lewą ręką. Przynajmniej wielkość przycisków by się zgadzała. Gryzoń sprawia bardzo miłe wrażenie - wygląda elegancko, stylowo i profesjonalnie. Dodając do tego agresywne kąty na wierzchu i solidny, wzorowany na szczotkowane aluminium plastik, otrzymujemy produkt, z którym nie wstyd się pokazać wśród szerszego grona graczy. Luki pomiędzy poszczególnymi częściami plastiku dodatkowo dodają charakteru myszce.
     



     
    Oprogramowanie
    Producent dołączył do myszki, rzecz jasna, dedykowane oprogramowanie, które pozwala na dowolne spersonalizowanie myszki. Instalacja z płyty umieszczonej w zasobniku odbywa się standardowo.
     
    Trzeba naprawdę pochwalić Tesoro za przygotowany program. Wystarczyło kilka chwil po uruchomieniu, aby zdać sobie sprawę, że mam do czynienia z bardzo rozbudowanym i zaawansowanym software.
     
    W części centralnej widnieje grafika myszki, a tuż obok – kilka belek do zaprogramowania klawiszy. Poszczególne opcje możemy przydzielić każdemu, bez wyjątku, przyciskowi. Do wyboru mamy naprawdę sporo opcji. Nie zabrakło tu takich propozycji, jak obsługa multimediów, uruchamianie wybranych programów, systemowe skróty klawiszowe, przycisk zmiany profili itd. Możliwości jest mnóstwo i każdy znajdzie coś dla siebie. A jeśli nie – pozostaje opcja nagrania makro, bo i taką tu znajdziemy.
     
     
     






    Nieco poniżej umieszczono 5 przycisków – każdy odpowiada innemu profilowi myszy. Łącznie mamy 40 kombinacji, więc nikt nie będzie narzekał.
     
    Dużo bardziej rozbudowaną część oprogramowania znajdziemy po rozwinięciu go (klikając w strzałkę w bok). Tu czeka na nas kilka zakładek.
    W pierwszej z nich – Macro – znajdziemy możliwość zaprogramowania dowolnego makro. Całość odbywa się w bardzo prosty sposób i nie potrzeba w tym celu wyjaśnienia.
     



    Bardziej zainteresowała mnie zakładka Advance, która „zrzesza” kilka naprawdę bardzo przydatnych i ciekawych opcji. Na samej górze istnieje możliwość zmiany koloru podświetlania myszy dla poszczególnych profilów. Nieco poniżej zaprogramujemy zaś sposób podświetlenia – stały lub oddychający.
     



    Kolejna grupa opcji odnosi się do poziomu DPI myszki. Sensor AVAGO ADNS-9800 pozwala na osiągnięcie pułapu aż 8200 DPI. Myślę jednak, że mało kto korzysta z aż tak wysokiego poziomu. Tu możemy zmienić domyślne ustawienia i określić 5 poziomów, dla których ustala się różne DPI. Istnieje też opcja zaprogramowania DPI niezależnie dla osi X i Y – służy do tego przycisk Sync X Y.
    Angle Snapping poprawi precyzję myszki, zaś Polling Rate umożliwia określenie poziomu częstotliwości odświeżania. Do wyboru mamy 4 opcje – 125, 250, 500 oraz 1000 Hz. Ta ostatnia zapewnia odświeżanie na poziomie 1 ms, więc mamy pewność, że myszka szybko i bez zarzutu wykona swoje zadanie.
     
    Ostatnią z opcji jest Liftoff Distance Setting, która pozwala określić, jak wysoko należy podnieść myszkę, aby ta straciła kontakt laserowy z podłożem. Do wyboru mamy zakres 1-10 mm – rozbieżność jest więc spora.
     
    Trzecia zakładka to About, w której nie ma nic ciekawego.
     



    Podsumowując – muszę przyznać, że pod względem technicznym oprogramowanie jest bardzo dobre, ba, nawet świetne. Ostatecznie nie jest jednak tak wesoło, jak mogłoby się wydawać. Oprogramowanie jest nieco nieintuicyjne, i pod tym względem przegrywa z innymi, lepiej przygotowanymi programami topowych produktów.
     
    Co więcej, po zatwierdzeniu opcji myszki lub zmianie poziomu częstotliwości odświeżania oprogramowanie zacinało się na kilkanaście sekund, aby wprowadzić ustawienia do myszki. Szczegół, lecz z czasem dość irytujący.
     
     
    Testy syntetyczne
     
    1. Test na interpolację



    Jak widać, nawet w najwyższych rozdzielczościach zjawisko nie zachodzi.
     
    2. Test na częstotliwość odświeżania












    W czasie tego testu zobaczyłem ciekawy fakt: przy dwóch niższych wartościach – 125 oraz 250 Hz częstotliwość rzeczywista nieco odbiegała od ustalonej, zaś przy wyższych – 500 i 1000 Hz – była niemal identyczna z tą podawaną przez producenta.
     
    3. Akceleracja wsteczna



    W czasie testów akceleracja nie wystąpiła, co dobrze można zauważyć na powyższym obrazku. W grach również myszka spisywała się bez zarzutu.
     
    4. Test na rozdzielczość rzeczywistą



    Co ciekawe, rzeczywiste rozdzielczości były… nieco wyższe od tych ustalonych. W niektórych przypadkach, mimo wielu prób i uwzględnieniu błędu pomiarowego, miały sporą nadwyżkę nad właściwymi.
     




     
    Użytkowanie
    Żadna z najlepszych choćby specyfikacji produktu nie liczyłaby się, gdyby użytkowanie myszki stało na słabym poziomie. To właśnie wygoda w czasie pracy według wielu osób jest najważniejsza. Sprawdźmy więc, jak Gandiva wypadła podczas testów w tym kryterium.
     
     



    Myszka nie jest wyprofilowana dokładnie pod kształt dłoni. Gryzoń cec(h)uje się ostrymi wykończeniami, jednak mimo to dobrze leży w dłoni. Małe wybrzuszenie na lewym panelu nie jest zbyt duże, ale – wbrew pozorom – pomaga w dobrym ułożeniu kciuka.
     



    Gandiva na pierwszy rzut oka jest dość mała. Okazuje się, że nie ma nic bardziej mylnego. Myszka ma spore rozmiary i będzie idealnym rozwiązaniem dla osób ze sporymi dłońmi. Umożliwia ona zarówno chwyt 1-2-2, jak i 1-3-1.
     
    Przyciski dodatkowe dobrze spełniają swoje zadanie, jednak są umieszczone nieco za głęboko i sięganie do nich jest trochę niewygodne. Znacznie lepiej byłoby, gdyby przesunąć je nieco do przodu. Wówczas nie miałbym żadnych zastrzeżeń.
     



    Jeszcze gorzej wypada środkowy przycisk wbudowany w korpus myszy. Użytkowanie go to prawdziwy dramat. Trzeba mieć naprawdę wyćwiczone palce, aby zdołać go wcisnąć. Szkoda, że luka pomiędzy LPM i PPM nie jest krótsza, co poprawiłoby nieco sytuację. Jednak o aktualnym położeniu nie można powiedzieć ani jednego pozytywnego słowa.
    Rolka również nie jest spełnieniem moich marzeń. Choć design jest bardzo ładny i nie pozostawia niczego do życzenia, to jej użytkowanie już tak. Kręci się dość lekko, jednak twardy skok pomiędzy kolejnymi ruchami jest dość mocno wyczuwalny, co według mnie nie powinno mieć miejsca.
     



    Ergonomia również nie jest najlepsza. Największą jednak wadę jest to, że po jakimś czasie rolka zaczęła przeraźliwie głośno piszczeć. Niemal przy każdym ruchu rozlegał się irytujący dźwięk, który po kilku dniach nieraz doprowadził mnie do białej furii.
     
    Przyciski główne również są specyficzne. Mają one bardzo twardy klik i wymagają dużo siły do aktywacji. Nie twierdzę, iż jest to złe, jednak mi to przeszkadzało – lubię, gdy przyciski działają lekko i przyjemnie.
     



    Negatywnie na ocenę wpływa również konstrukcja przycisków. Choć zastosowano tu specjalne przełączniki Omron (zaprojektowane specjalnie dla Tesoro), które są niezwykle trwałe, to nie obyło się bez jakiejś wady. Do strony technicznej nie można mieć zastrzeżeń, jednak praktyka – jak zwykle – okazuje się brutalna. Przycisków nie można bowiem aktywować na całej ich długości. Granica ta zaczyna się mniej więcej dwa centymetry od początku przycisku. Trudno mi zrozumieć projektanta, który wpadł na taki pomysł. Według mnie jest to całkowicie pozbawione sensu.
     
    Szkoda, że producent zapomniał regulacji wagi urządzenia. Choć na stronie Tesoro można znaleźć informację o „idealnej wadze 100g”, to życzyłbym sobie jakiegoś rozwiązania pozwalającego na obciążenie myszy. Lubię, gdy gryzoń waży swoje, i w przypadku Gandivy brakowało mi tych kilkunastu gramów.
     



    Skoro już trochę ponarzekałem, to pora przejść do cech pozytywnych. Podświetlenie myszy jest dość równomierne, a kolory ładne. Nie przeszkadza ono w użytkowaniu, nie razi w oczy. Obszary, które obejmuje podświetlenie, to rolka, logo i puste przestrzenie między plastikiem. Rzućcie okiem na kilka fotografii. Trzeba przyznać, że myszka wygląda bardzo ładnie.
     


























    Ślizgacze również zasługują na pochwałę. Są duże i dobrze wykonane. Myszka porusza się po podkładce bardzo lekko i sprawnie, a siła do tego potrzebna jest mała (zaoszczędzone pokłady energii wykorzystujemy do używania przycisków ).
     
    Myszka dobrze spisuje się w grach. Precyzyjnie odwzorowuje ruchy, choć do ciężkiego kliku trzeba się przyzwyczaić – na początku nasza reakcja i słabe kliknięcie mogą powodować małe opóźnienia. Można powiedzieć, że w grę trzeba włożyć sporo wysiłku.
     




    W codziennym użytkowaniu nie było już tak kolorowo. Nie wiem dlaczego, ale precyzja myszki w normalnych zastosowaniach była słaba, lub wymagała długiego przyzwyczajenia.
    Czasami zdarzało się też, że myszka… przestawała działać. Najczęściej sytuacja taka występowała po obudzeniu komputera ze stanu uśpienia. Konieczne było wówczas zresetowanie myszki.
     




    Podsumowując – na linii użytkowania Gandiva całkowicie poległa. Niewiele znalazło się rzeczy, które można wymienić jako pozytywy. Przyznam, że chyba jeszcze nigdy żadna myszka nie zaprezentowała się tak fatalnie.
     
    Podsumowanie
    Zadaniem Tesoro było zaprojektowanie myszki, która będzie idealnym kompanem do świetnej klawiatury Colada, a jednocześnie stanie się poważnym konkurentem topowych modeli innych producentów. Po kilkunastu dniach testów doszedłem do wniosku, że Tesoro zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. I chyba nie do końca ją przeskoczył.
     








    W mojej ocenie producent zbyt bardzo skupił się na stronie technicznej myszy. „Bebechy” gryzonia są naprawdę najlepsze z możliwych, jednak liczne niedociągnięcia od strony zewnętrznej sprawiają, że Gandiva w żaden sposób mnie do siebie nie przyciągnęła. Gdyby skupiono się nieco bardziej na szczegółach, to jestem pewien, że mielibyśmy do czynienia z jednym z lepszych modeli na rynku. Jednak w aktualnej sytuacji – niestety nie mogę dać wyższej oceny niż 6/10. Chwilami chciałbym ocenić ją jeszcze gorzej, jednak trzeba docenić Gandivę za jej wnętrze.
     
    Cena plasuje się w okolicach 200-220 zł. To dość sporo za taki produkt. Jeśli kwota zejdzie do 150-170 zł, to myślę, że znajdzie się kilku entuzjastów, którzy kupią tego gryzonia. Czy będą zadowoleni? Chyba nie.
     








     




  15. Tomek Wilczyński
    Bardzo często zdarza się, że na pulpicie panuje totalny chaos. Porozrzucane foldery ze zdjęciami, niepotrzebne pliki czy mnóstwo skrótów do programów nieraz sprawiają, że aż odechciewa się pracować na komputerze. Niektórym osobom - w tym i mojej osobie - taki bałagan bardzo przeszkadza. Nieszczęśliwym trafem nie chce się on sam posrzątać. Na szczęście stworzono świetny program, który pomoże posprzątać i utrzymać w ryzach dziesiątki ikon, które porozrzucane są na pulpicie. Mowa tu o aplikacji Fences, i to właśnie ona będzie bohaterem dzisiejszego wpisu.
     
    Fences cec(h)uje się bardzo przydatną opcją grupowania plików i folderów w poszczególne działy. Na pewno nie raz, i nie dwa próbowaliście w miarę "ogarnąć" zabałaganiony pulpit. I choć z początku się udawało, to po jakimś czasie wszystko znowu wracało do normy. Dzięki Fences taka sytuacja nie będzie miała prawa bytu. Zaprogramowano go bowiem w bardzo ciekawe opcje i możliwości. O tym jednak później - najpierw zajmiemy się pobraniem i instalacją programu.
     
    Należy wspomnieć, że Fences od wersji 2.0 jest płatny (darmowy jest jedynie 30-dniowy okres próbny). Na szczęście Fences v1.01.143, którym się dziś zajmiemy, jest darmowy. Dzięki temu możemy skorzystać z bardzo zbliżonych do 2.12 możliwości programu całkowicie za darmo.
     
    Instalator programu można łatwo wygooglować. Dla osób tych mniej pracowitych polecam zapoznać się z TYM linkiem. Umieszczono tam interesujący nas plik. Nie gwarantuję jednak, że adres ten będzie cały czas prawidłowy.
     
    Po pobraniu rozpoczynamy instalację, która wygląda jak każda inna, i polega na klikaniu "Dalej", z wyjątkiem opcji wyboru lokalizacji pliku.
     
     
     









    Po zakończonej instalacji program uruchomi się po raz pierwszy. Zobaczymy takie oto okno:



    Najprościej będzie, jeśli wybierzemy opcję "Start using Fences!"(1), ponieważ jest łatwa w konfiguracji i wymaga mniej czasu. W następnym oknie wybieramy "Sort out my icons"(2), dzięki czemu program automatycznie utworzy 6 "płotków", w których będziemy mogli przechowywać pliki.



    Na koniec zobaczymy komunikat o gotowości programu do pracy.



    Następnym krokiem jest odpowiednia konfiguracja programu, która jest banalna nawet dla "zielonych". Fences automatycznie utworzył 6 okien i pogrupował je według swoich sposobów sortowania. Nie są one, rzecz jasna, zawsze poprawne, dlatego nie zdziwmy się jeśli jakiś folder znajdzie się z zakładce "Programs". Na razie panuje tu lekki chaos, jednak nasza w tym głowa, aby poprawnie rozlokować ikony i usunąć te okna, które są niepotrzebne.



    Pliki przemieszczamy po prostu na zasadzie "Przeciągnij i upuść". W przypadku, gdy przeniesiemy ikonę na miejsce, w którym nie znajduje się okno, trafi ona na pierwsze wolne miejsce na pulpicie w lewym, górnym rogu. Niestety nie ma możliwości przenieść jej w dowolne miejsce na pulpicie.
     
    Kiedy uporządkujemy już nasze pliki, możemy przystąpić do redukcji bądź zamiany nazw okien. Aby to zrobić, należy kliknąć prawym przyciskiem myszy na oknie i wybrać opcję "Remove Fence" (5) i potwierdzić wybór, bądź użyć opcji "Rename Fence..." (4), aby zmienić jej nazwę na pożądaną.



    Okna można rzecz jasna zmieniać w dowolny sposób, co tyczy się również jej rozmiaru. Aby zwiększyć bądź zmniejszyć "płotek", wystarczy "złapać" róg okna i przeciągnąć, zmieniając wielkość do potrzebnej. Jak łatwo w tym momencie zauważyć - pliki, które nie zmieściły się w zbyt małym oknie przechodzą po prostu na koniec, i aby się do nich dostać, wystarczy przewinąć listę rolką myszy.
     
    Po zakończeniu tego etapu całość prezentuje się całkiem inaczej, niż na początku.



    Teraz pozostały już tylko detale, które decydują o końcowej estetyce. W oknie programu, który nam się wyświetlił, mamy do dyspozycji kilka zakładek. Pierwsza z nich - "Fences" (6) już nas nie interesuje, ponieważ samodzielnie dokonaliśmy konfiguracji okien. Z kolei zakładki "Help" (7) oraz "About" (8) również raczej się nie przydadzą.









    Zakładka "Apperance" zawiera kilka ciekawych opcji. W dziale "Show Labels" (9) możemy określić, w jakich sytuacjach widoczna ma być nazwa okna. Z kolei w "Background Style/Color" (10) dopieszczamy nasze "płotki". 4 dostępne suwaki pozwalają zmienić jasność, intensywność, kolor i nasycenie podświetlenia okna. Wystarczy chwilę poeksperymentować, aby dojść do całkiem sensownego rozwiązania. Opcja "Outline fence area" (11) pozwala dodać obwódkę, jednak według mnie wygląda to po prostu brzydko. Za to polecam zaznaczyć "Fade out scrollbars when inactive" (12). Sprawi to, że suwak listy plików będzie pojawiał się tylko gdy kursor najedzie na dane okno.



    Zakładka "Tools" zawiera dwie inne, równie przydatne opcje. "Quick-hide..." (13) to ciekawe zastosowanie programu, dzięki któremu klikając dwukrotnie na pulpit wszystkie okna znikną. Po pierwszym użyciu opcji program nie omieszka nas o tym poinformować. Możemy także określić, które okna mogą pozostać widoczne w czasie używania "Quick-hide...".
     
    Ostatni punkt programu to "Snapshots" (14), czyli po prostu zapisane backupy różnych ustawień. Zapisując aktualne ("Take Snapshot") będziemy mieli pewność, że nawet po usunięciu wszystkich okien zaistnieje opcja powrotu do pierwotnych ustawień.



     
     
    To już wszystkie opcje programu. Trzeba przyznać, że jest on naprawdę bardzo przydatny, a w dodatku darmowy. Od dziś twój pulpit zawsze będzie schludny i uporządkowany!
     
     
     

    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Zobacz pozostałe wpisy z akcji "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:


     
    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
    3. [Facebookowe aplikacje, czyli jak szybko pozbyć się prywatności] - [bZG]#3
    4. [Microsoft i Xbox One, czyli jak wszystkich do siebie zniechęcić] - [bZG]#4
    5. [Pushbullet - szybka wymiana plików na linii PC-Android] - [bZG]#5
    6. [batering energing - szybki sposób na sprawdzenie poziomu naładowania laptopa] - [bZG]#6
     
    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
    Rynek Steam - przydatne narzędzie czy bezsensowny dodatek? - [bZG] - autorstwa Tycha
  16. Tomek Wilczyński
    System Windows 7 wprowadził sporo świeżości do świata OS-ów mało przystępnych dla przeciętnego użytkownika. Choć w tej kwestii często za przykład można podać jego poprzednika - XP-ka, to nie do końca jest to stwierdzenie zgodne z prawdą. Choć Windows XP był bardzo przyjazny dla Kowalskiego, to dopiero Siódemka pokazała, co to znaczy być całkowicie poddanym woli użytkownika. Wprowadzono w nim wiele nowych możliwości i ciekawych funkcji, które stały się dostępne dla każdego. Dziś poruszę dwie z nich, które mogą się przydać w ramach urozmaicenia bądź ułatwienia pracy. Zapraszam do dwóch krótkich poradników, w których poruszę tematy zmiany ekranu startowego oraz pozostawienia wiadomości dla współużytkownika komputera.
    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Zmiana ekranu startowego w Windows 7
     
    Windows 7 ma już na swoim liczniku ładnych parę lat. Dla osoby, która kupiła ( ) go niedługo po premierze, nudne może być już oglądanie wciąż niezmiennego (choć ładnego) ekranu startowego. Pora to zmienić. Dzięki poniższemu poradnikowi dowiecie się, jak w banalny sposób urozmaicić uruchamianie Windowsa.
     
    Na początku musimy pobawić się nieco w Edytorze rejestru. W tym celu w menu Start (1) wpisz frazę "regedit" (2), kliknij PPM i wybierz "Uruchom jako Administrator" (3).
     
     



     
    Po otwarciu rejestru należy udać się do lokalizacji [HKEY_LOCAL_MACHINE\SOFTWARE\Microsoft\Windows\CurrentVersion\Authentication\LogonU\Background] (4). W rejestrze "Background" (5) należy utworzyć (o ile już nie istnieje) wartość DWORD (6) o nazwie "OEMBackground" (7), poprzez kliknięcie PPM > Nowy >Wartość DWORD (32-bitowa) i wpisanie nazwy.
     



     
    Następnie klikamy podwójnie LPM na nowo utworzonej wartości i w polu "Dane wartości" (8) wpisujemy cyfrę 1.
     



     
    Teraz możemy zamknąć już Edytor rejestru. Następnie otwieramy następującą lokalizację na dysku z zainstalowanym systemem operacyjnym (w moim przypadku jest to dysk C): C:\Windows\System32\oobe (9). Najprawdopodobniej nie znajdziemy tu folderu o nazwie info, dlatego tworzymy i otwieramy go (10). Tu z kolei tworzymy kolejny folder o nazwie backgrounds (11). Do tego folderu możemy wrzucić tła, które będą pojawiały się przy starcie systemu.
     



     
    UWAGA: Wklejona grafika (12) nie może być większa niż 256 KB. W wypadku przekroczenia tej granicy system nie załaduje tła. Tapeta powinna też być dopasowana do rozdzielczości ekranu. Jeśli używasz np. Full HD, to grafika powinna mieć wymiary 1920x1080, w przeciwnym wypadku zostanie odpowiednio rozciągnięta, co najpewniej będzie wyglądać po prostu brzydko.
     
     



     
    Zatem jeśli przygotowaliśmy grafikę spełniającą powyższe wymagania, możemy przystąpić do dalszych działań. Kopiujemy tło do folderu backgrounds i nadajemy mu nazwę backgroundDefault.jpg (13). Ważne, aby rozszerzeniem był właśnie plik .jpg. Istnieje też możliwość dodania innych grafik, które będą ładować się w zależności od aktualnej rozdzielczości ekranu. W tym celu odpowiedniemu obrazkowi nadajemy nazwę background<szerokość x wysokość>, np. background1024x768.
     



     
    Jeśli zakończymy wszystkie czynności, możemy sprawdzić efekt naszej pracy. W tym celu po prostu restartujemy komputer lub używamy skrótu Win+L, aby zobaczyć ekran logowania. Od teraz możesz cieszyć się niepowtarzalną grafiką przy uruchomieniu komputera, która wzbudzi zazdrość niejednego znajomego.
     



     
    Aby zrezygnować z nowej grafiki, wystarczy usunąć ją z folderu backgrounds.
     
    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Notatka przy starcie Windows 7
     
    Nieraz zdarza się, że w pracy z jednego komputera w systemie dwuzmianowym korzystasz ze współpracownikiem. Czasami zdarza się, że musisz pozostawić mu jakąś ważną notatkę. Niestety, nie ma pewności, że kartka pozostawiona na biurku zostanie przez niego przeczytana. Najlepszym rozwiązaniem na tego typu problem jest pozostawienie wiadomości, która wyświetli się przy starcie systemu.
     
    Aby ją wykonać, wystarczy uruchomić - jak w poprzednim poradniku - Edytor rejestru i udać się do lokalizacji [HKEY_LOCAL_MACHINE\SOFTWARE\Microsoft\Windows\CurrentVersion\Policies\System] (14). Po kliknięciu w zakładkę System zobaczymy kilkanaście pozycji rejestru.
     



     
    Do pozostawienia wiadomości będą nam potrzebne dwie z nich: legalnoticecaption (15) oraz legalnoticetext (16). Po kliknięciu dwukrotnie LPM na pierwszą z wymienionych pozycji, otworzy nam się okno, gdzie możemy wpisać tytuł naszej wiadomości (17). Po wpisaniu zatwierdzamy treść przyciskiem OK.
     



     
    Teraz pora na treść wiadomości. Podobnie jak przed chwilą, otwieramy wartość legalnoticetext. Tu wpisujemy całą treść wiadomości (18), którą chcemy komuś pozostawić. Na koniec zatwierdzamy to przyciskiem OK.
     



     
    Teraz możemy zobaczyć rezultat krótkiej pracy. Wystarczy uruchomić ponownie komputer, aby zobaczyć nowo powstałą notatkę, która wyświetli się zaraz przed przejściem do pulpitu. Przeczytaną wiadomość należy zamknąć przyciskiem OK. Aby zlikwidować całkowicie notatkę, po prostu udajemy się do Edytora rejestru i usuwamy treści obu wartości.
     



     
    Od dziś komunikacja z kolegą z pracy będzie bardzo prosta. Rozwiązanie to możesz użyć też na swoim dziecku, które po powrocie ze szkoły musi wynieść śmieci, choć ma większe skłonności do pogrania na komputerze.
  17. Tomek Wilczyński
    W dzisiejszych czasach coraz trudniej znaleźć osobę, która nie miałaby smartfona. Pełnią one na tyle uniwersalną funkcję, że na jego zakup decyduje się coraz szersze grono społeczeństwa. Co za tym idzie - popularność zyskują również aplikacje, które wykorzystują potencjał posiadanego urządzenia. Ich przeznaczenie jest przeogromne, a ich stale zwiększająca się ilość przekłada się na coraz to nowe, bardziej lub mniej przydatne funkcje. W dzisiejszym wpisie krótklo zaprezentuję wam po 5 aplikacji i gier, których sam używam, i z których działania jestem naprawdę bardzo zadowolony. Zapraszam!
     
    Aplikacje
     
    1. Clean Master
     
    Pierwszą aplikacją, którą chciałbym wam polecić jest Clean Master. Odkryłem ją całkiem niedawno, i szybko zrozumiałem, jaki to był błąd z mojej strony, że nie zrobiłem tego wcześniej. Aplikacja ta to taki odpowiednik PC-towego CCleaner, który usuwa niepotrzebne pliki, tym samym zwalniając miejsce i zwiększając wydajność systemu. Clean Master działa na takiej samej, a nawet lepszej zasadzie. Do dyspozycji otrzymujemy kilka(naście) funkcji, których przydatności nawet nie da się opisać słowami.
     
    Programik spadł mi z nieba w samą porę, bo mój Pentagram Monster ledwo dyszał, zacinając i łapiąc "zmuły" co rusz. Dzięki zgrabnie połączonym w całość i podanym jak na tacy funkcjom smartfon odzyskał świeżość i dużo miejsca na karcie pamięci, a co za tym idzie - szybkość działania. Polecam wszystkim osobom skarżącym się na wolne działania swojego telefonu.
     
     
     



     



     




    2. Twilight
     
    Często zdarza mi się (i na pewno nie tylko mi), że przed snem robię coś jeszcze na smartfonie: a to przeglądam Internet, a to chwilę pogram. Jakiś czas temu dowiedziałem się, że promieniowanie wysyłane przez ekrany, które można spotkać w monitorach czy smartfonach sprawia, że naszemu organizmowi trudniej jest zasnąć. I rzeczywiście - chwilę się zastanowiłem i doszedłem do wniosku, że to prawda. Niemal zawsze po nocnych sesjach przy komputerze miałem trudności z zasypianiem.
     
    Na szczęście i na ten problem stworzono aplikację. Nosi ona nazwę Twilight. Zasada działania? Bardzo prosta. Na wyświetlacz nakładany jest specjalny filtr, który zamieni rodzaj fal emitowanych przez smartfon na takie, które zneutralizują problemy z zasypianiem. Konfiguracja programu jest prosta, lecz dość rozbudowana, żeby mogła służyć w różnych porach dnia. I, co najważniejsze - od czasu instalacji Twilight rzeczywiście nie mam już problemów ze snem po nocnym używaniu smartfona.
     
     



     
    3. Shazam
     
    Zdarzają się w życiu momenty, kiedy usłyszymy naprawdę wspaniałą piosenkę, która od razu "wpada w ucho". Niestety - mało kto jest muzycznym da Vincim, dlatego rozpoznanie utworu jest niemożliwe. Z pomocą przychodzi Shazam - świetna apka do rozpoznawania muzyki.
     
    Prosty, przejrzysty interfejs ułatwia obsługę; możliwość dodania widżetu na pulpit ułatwia szybkie włączenie programu; i wreszcie ogromna baza rozpoznawanych utworów minimalizuje ryzyko nierozpoznania muzyki. Co ważne - aplikacja posiada opcję zapisania próbki muzycznej, kiedy nie ma połączenia z Internetem. Dzięki temu program może zrobić to w późniejszym czasie, gdy pojawi się dostęp do sieci. Należy też wspomnieć, że rozpoznawany utwór - choć wystarczy jego bardzo krótka próbka - musi być odtwarzany w wersji oryginalnej. Covery nie wchodzą w grę. Shazam to świetna apka, która nie zawiodła mnie jeszcze nigdy.
     
     



     
    4. YouTube/TubeMate
     
    Po aktualizacji nareszcie zobaczyłem YouTube, jaki chciałbym oglądać. Całkowicie zmieniono tę aplikację, która teraz - z odświeżonym interfejsem graficznym - prezentuje się o niebo lepiej. No i cudowna opcja zminimalizowania aktualnie odtwarzanego filmu w celu przeglądnięcia innej zawartości YT - po prostu zamiata wszystkie inne funkcjonalności. Tyle w temacie.
     
    To jednak nie koniec aplikacji związanych z filmami w Internecie. Na pewno bardzo często zdarza się, że oglądacie filmik, który np. jest wam potrzebny do pracy, w której nie macie dostępu do sieci. I tu przyda się TubeMate - aplikacja umożliwiająca pobranie dowolnego filmu z YT. W dowolnej dostępnej rozdzielczości czy formacie. I to za darmo, tyle, że reklam trochę sporo. Co ważne - nie szukajcie programu w Google Play, bo stamtąd już dawno zniknął.
     



     
     



     



     
     
    5. Messenger
     
    Ostatnią z prezentowanych przeze mnie aplikacji jest Facebook Messenger. Zapytacie - co w niej niezwykłego? Niby nic, ale po najnowszej aktualizacji apka ta całkowicie się zmieniła, stając się o wiele bardziej przyjazna, funkcjonalna i... ładna, bo twórcy postanowili całkowicie zmienić szatę graficzną, która wreszcie współgra z aplikacją Facebook. Wiele nowości i radykalne zmiany to jedne z głównych powodów, dla których warto pobrać tę apkę.
     
     



     

    -----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


     
    Gry
     
    1. Ski Jump
     
    Ski Jump to gra stworzona przez Pixel Perfect Dude, a więc... przez jedną osobę, i to w dodatku Polaka - Dariusza Pietrałę. Nareszcie spotkałem produkcję, która stylem nawiązuje do rokrocznie odpalanego przeze mnie na PC-cie Deluxe Ski Jump. Powiedziałbym więcej - gra rozszerza nawet możliwości DSJ-a, oferując np. Turniej Czterech Skoczni. Co tu dużo mówić - jeśli z sentymentem mówisz o kultowym Deluxie, to po prostu musisz zagrać w Ski Jump.
     
     



     



     
     



     



     



     



     
    2. 8 Ball Pool
     
    8 Ball Pool to jedna z niewielu gier o bilardzie, która zrobiona jest w sposób naprawdę godny polecenia. Świetna fizyka, dynamika gry sprawia, że z przyjemnością patrzy się na pędzące bile, a świetnie zaprojektowany system rozgrywania turnieju i pojedynków PvP zachęca do zdobywania Coinów. Tutaj gra nigdy się nie kończy - i nie jest to wcale wada.
     
     



     



     



     
    3. Słowotok
     
    Jeśli znudziły ci się gry zręcznościowe, to może pora na małą dawkę myślenia? Słowotok to świetna pozycja dla tych, którzy pozjadali wszystkie... słowniki. W grze do dyspozycji otrzymujemy 16 pól z literami. Zadaniem gracza jest znajdywanie słów ukrytych w niepozornej planszy. Ktoś zarzuci, że w tak małym obszarze nie da się ukryć dużej ilości słów. Okazuje się, że nie ma nic bardziej mylnego. Nieraz zdarza się, że w rundzie ukrytych jest nawet kilkaset słów. Słowotok zaczyna być naprawdę interesujący, kiedy dojdzie się do wprawy, wtedy bowiem zaczynamy zauważać te najdłuższe wyrazy. Wady? Niektóre słowa są tak dziwne, że wydają się nie istnieć.
     
     



     



     
    4. Hill Climb Racing
     
    Na pewno słyszeliście o tej grze. Dostajesz samochód, w którym zasiada niepozorny chłopak. Cel? Przejechać, ile się da, uważając na kończące się paliwo i naturalnego pochodzenia trudności na trasie. Brzmi niepozornie, choć tak nie jest - Hill Climb Racing wciąga tak, że trudno oprzeć się kolejnym minutom rozgrywki. Rozbudowana baza nowych pojazdów i tras do oblokowania daje motywację do zabawy. Ale nawet bez tego spędziłbym długie godziny przy tej grze. To co, może jeszcze jedna rundka? A nóz uda się pobić rekord - czemu nie!
     




     



     



     



     



     



     



     
    5.Stickman Soccer
     
    Jeśli masz już dość patrzenia na poczynania naszych wspaniałych piłkarzy, zagraj w Stickman Soccer. Na ziemię sprowadzi cię tu kompletny brak fizyki i jakichkolwiek innych zasad obowiązujących w FIFIE czy innych grach sportowych. Ale to wcale nie wada - możliwość "wyszalenia" się na boisku - bez zmartwień o kondycję i formę zawodników - jest w tej grze właśnie najlepsza. Dlatego właśnie warto spróbować sił w tej grze. No limits, max fun!
     




     



     



     



     



     
     
    To tyle, jeśli chodzi o mój ranking aplikacji i gier, których używam na smartfonie. Z pewnością to nie koniec list, jednak te wymienione przeze mnie naprawdę zasługują na uwagę. Polecam!
     
     
     
     

    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


     

    Zobacz pozostałe wpisy z akcji "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:


    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
    3. [Facebookowe aplikacje, czyli jak szybko pozbyć się prywatności] - [bZG]#3
    4. [Microsoft i Xbox One, czyli jak wszystkich do siebie zniechęcić] - [bZG]#4
    5. [Pushbullet - szybka wymiana plików na linii PC-Android] - [bZG]#5
    6. [batering energing - szybki sposób na sprawdzenie poziomu naładowania laptopa] - [bZG]#6
    7. [Fences - uporządkuj swój pulpit w 2 minuty!] - [bZG]#7
    8. [Czytniki e-booków - lepsze od tradycyjnej książki?] - [bZG]#8
    9. [Rejestrator problemów Windows 7] - [bZG]#9
    10. [Nowy ekran logowania i wiadomość przy starcie Windows 7] - [bZG]#10
    11. [Automatyczne rozłączenie z Internetem, ukrywanie dysków i wyłączenie aktualizacji w Windows 7] - [bZG]#11
     
    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
    Rynek Steam - przydatne narzędzie czy bezsensowny dodatek? - [bZG] - autorstwa Tycha
    DLC - w jakim kierunku to zmierza? - [bZG]#2 - autorstwa Tycha
  18. Tomek Wilczyński
    Dwa tygodnie wypoczynku dobiega końca. Co za tym idzie - akcja "Blogowy zawrót głowy" przechodzi do historii. Przez 14 dni codziennie mogliście poczytać nowy tekst. Różnorodność - zgodnie z moim zamierzeniem - była dość spora. Począwszy od felietonów, przez poradniki, aż po recenzje - na blogu czytaliście o wielu tematach.
     
    Te dwa tygodnie nie było dla mnie łatwe - nieraz brakowało motywacji czy inspiracji do kolejnego tekstu. Nieraz zdarzało się, że gotową publikację zapisywałem na kilka minut przed 20. - a więc godziną publikacji wszystkich tekstów.
     
    Każdy wpis został oznaczony odpowiednim znakiem "[bZG]" ze stosownym numerem w tytule i na głównej grafice tekstu. Starałem się, aby każda publikacja miała wysoką wartość merytoryczną, a przede wszystkim - żeby zaciekawiła czytających.
     
    Z tego miejsca chciałbym również podziękować Administratorowi tego forum Damianowi oraz obermoderatorowi jacekgothic, którzy codziennie znosili moje jęki o publikację. Bez ich zaangażowania i pomocy akcja nie udałaby się.
     
    Podziękowania należą się również blogerom Tycha oraz Bandyto3xx, którzy włączyli się w akcję. Jest mi niezmiernie miło, że wsparli mnie w "Blogowym zawrocie głowy".
     
    I wreszcie - dziękuję Tobie, drogi Czytelniku, bo jeśli czytasz ten wpis, to jest dużym prawdopodobieństwem, że zajrzałeś (lub zajrzysz) do pozostałych publikacji. Za każdą odsłonę serdecznie dziękuję, bo to właśnie one motywują mnie do dalszej pracy.
     
    Kończąc tę krótką notkę, pozwolę sobie przedstawić "Blogowy zawrót głowy" w liczbach:
    w czasie trwania akcji codziennie o godz. 20. ukazywał się nowy tekst, łącznie pojawiło się ich aż 17 (!),
    łączna ilość wyświetleń wpisów to aż 10 659, a liczba odsłon samego "Blogu prawie (gry)walnego" wzrosła o blisko 12 000 (!),
    wpisom przydzielono 107 punktów reputacji,
    średnia głosów czytelników to 5,0,
    czytelnicy pozostawili 47 komentarzy
    największą popularnością cieszył się wpis o aferze z Microsoft, nieznacznie za nimi uplasowały się tekst o programie Fences do uporządkowania pulpitu oraz recenzja klawiatury Tesoro Colada G3NL. Warto podkreślić też popularność wpisów pozostałych blogerów.

    Kończąc podsumowanie - mam nadzieję, że podobała się Wam akcja BZG. Niewykluczone, że kiedyś ją powtórzę. Teraz jednak pora nieco odpocząć od pisania. Na koniec zapraszam Was do zaglądnięcia do pozostałych wpisów i pozostawienia komentarza, bowiem w całym blogu znajduje się ich 99. Napisz ten setny!
    Do zobacze.... do przeczytania!
     

    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


     

    Zobacz wpisy z akcji "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:


    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
    3. [Facebookowe aplikacje, czyli jak szybko pozbyć się prywatności] - [bZG]#3
    4. [Microsoft i Xbox One, czyli jak wszystkich do siebie zniechęcić] - [bZG]#4
    5. [Pushbullet - szybka wymiana plików na linii PC-Android] - [bZG]#5
    6. [batering energing - szybki sposób na sprawdzenie poziomu naładowania laptopa] - [bZG]#6
    7. [Fences - uporządkuj swój pulpit w 2 minuty!] - [bZG]#7
    8. [Czytniki e-booków - lepsze od tradycyjnej książki?] - [bZG]#8
    9. [Rejestrator problemów Windows 7] - [bZG]#9
    10. [Nowy ekran logowania i wiadomość przy starcie Windows 7] - [bZG]#10
    11. [Automatyczne rozłączenie z Internetem, ukrywanie dysków i wyłączenie aktualizacji w Windows 7] - [bZG]#11
    12. [Polecane gry i aplikacje - TOP5] - [bZG]#12
     
    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
    Rynek Steam - przydatne narzędzie czy bezsensowny dodatek? - [bZG] - autorstwa Tycha
    DLC - w jakim kierunku to zmierza? - [bZG]#2 - autorstwa Tycha
  19. Tomek Wilczyński
    Duży odsetek ludzi w wieku średnim i starszym narzeka, że młodzi są coraz bardziej zapatrzeni na nowoczesne technologie i nowinki techniczne. Z kolei młodsi uważają, że nowości ze świata IT są jak najbardziej potrzebne w codziennym życiu. Zderzenie dwóch odmiennych poglądów z pewnością wywołało niejedną już kłótnię. Kto w danej sytuacji miał rację - nie nam osądzać. Dziś jednak postaram się zrozumieć zarówno jedną, jak i drugą stronę medalu. Pod lupę wezmę czytniki e-booków, które po cichu, acz dynamicznie zdobywają coraz większe rzesze zarówno fanów, jak i przeciwników.
     
    Czytniki e-booków to urządzenia, o których można powiedzieć, że są przybranymi braćmi tabletów. Podobny rozmiar, wygląd, a poniekąd i zastosowanie sprawiają, że ludzie często mylnie stawiają te dwa różne sprzęty na równi. Rzeczywiście - nie ma co się dziwić, osoby w żadnym stopniu niezwiązane z najnowszymi technologiami mogą mieć trudności w odróżnieniu jednego od drugiego - choć komuś nieco obeznanemu z temacie nie sprawi to żadnej trudności.
     
     



    Dla całkowitej formalności - przypomnijmy, że czytniki to urządzenia, które przeznaczone są niemal całkowicie (choć ostatnio nieco się to zmienia) do wyświetlania elektronicznych odpowiedników papierowych książek. Pozwalają zaoszczędzić miejsce, wagę, czas, a nieraz i pieniądze. Dziś w wielu księgarniach internetowych istnieje opcja wyboru rodzaju książki - papierowa lub elektroniczna. Te drugie są nieco tańsze, co ma zachęcić do kupna (poza tym, rzecz jasna, odpadają koszty wydrukowania i oprawy). No i wiadomo - produkt otrzymujemy "od ręki", bez czekania na paczkę od kuriera. Czy jednak każdemu pisane jest mieć czytnik? Przecież pozostają tradycyjne książki dostępne za darmo w bibliotece. A jeśli już sięgamy po jej elektroniczne wydanie - nie możemy przeczytać jej na komputerze czy tablecie?
     
    E-booki zyskują coraz większą popularność u osób ceniących mobilność. Nie każdy może pozwolić sobie na dużo miejsce w plecaku czy walizce na stos książek, które zamierzamy przeczytać. Z tego względu większość pozycji odpada - szukając miejsca na bagaż, często rezygnujemy właśnie z ciężkich i raczej nieporęcznych książek.
     



    Czytniki są również uważane za ikonę stylu u osób, które zajmują wysokie stanowisko w firmie. Można polemizować z tym stwierdzeniem, jednak trzeba przyznać, że prezes dużej firmy będzie lepiej wyglądać trzymając w dłoniach poręczne, stylowe urządzenie niż grubą książkę z różową okładką.
     
    Powyższy przykład jest oczywiście mocno przesadzony i ukoloryzowany, jednak trzeba przyznać, że czytnik po prostu ładniej wygląda. Na dodatek czytniki ze względu na swój rozmiar i wagę mogą być zabierane wszędzie, gdzie nie wypada nam wejść ze stertą książek. Mniejsze modele (nawet 6-calowe) bez problemu zmieszczą się w większej kieszeni, zaś książka - niestety nie.
     
    Czytniki umożliwiają też sposobność do zabierania ze sobą tak dużej biblioteki, jaka tylko nam się wymarzy. Masz 10 ulubionych powieści? 30? A może aż 50? Nie ma problemu - wszystko schowasz w poręcznym urządzeniu.
     



     
    Kolejne zalety to długi czas na baterii (do kilkudziesięciu dni!) czy podświetlenie używane w niektórych modelach, które pozwala na czytanie po zmroku.
    Czy jednak na pewno czytniki mają aż tyle zalet? Gdyby tak rzeczywiście było, to wszyscy powinni zakupić takie urządzenie - przeciez ma tyle pozytywnych cech. Oczywiście nie jest tak różowo, jak mogłoby się wydawać. Zanim jednak przejdziemy do gorszej strony czytników, przekonajmy się, jak takie urządzenie postrzegane jest przez przeciętną, w większości niezwiązaną z IT osobę.
     
    Przeprowadziłem krótką ankietę. Pytani mieli wymienić wady i zalety, które - według nich - posiadają czytniki e-booków. Niestety, jak się spodziewałem, niemal wszyscy jako cechę negatywną wymienili "psuje wzrok" lub "szybciej męczy oczy". Dochodzimy tu do problemu, który będzie istniał zawsze - nieświadomości osób niezwiązanych z tematem. Dlaczego o tym mówię? Ano dlatego, że czytniki e-booków posiadają tę niezwykłą zaletę, że korzystają ze specjalnych ekranów E-ink.
     
    No dobrze - jakaś zmyślna technologia, ale co to jest i z czym to się je? Cała wartość ekranów E-ink i ich odmienność od zwykłych ekranów polega na tym, że w żaden sposób nie psują wzroku. A przynajmniej nie tyle, co LCD czy inne tego typu. E-ink, tzw. elektroniczny papier, można pod tym względem postawić na równi z książką.
     
    Cała technologia jest niezbyt skomplikowana. Ekran E-ink zbudowany jest z milionów mikrokapsułek o średnicy ludzkiego włosa, które można porównać do malutkich pikseli. Taka kapsułka wypełniona jest trzema "składnikami": dodatnio naładowanymi cząstkami białymi, ujemnie naładowanymi - czarnymi, oraz przejrzystą cieszą, w której zawieszone są cząstki. Dodatkowo wszystkie kapsułki zawieszone są w płynie, dzięki czemu jako całość tworzą coś na wzór atramentu. Taki atrament umiejscowiony jest na między dwoma elektrodami obwodu elektronicznego. Stwarza to, jak nietrudno się domyślić, łatwą możliwość manipulowania nimi. Poprzez przyłożenie potencjału elektronicznego w odpowiednich miejscach można "nakłonić" czarne cząstki do "pokazania" się na ekranie. W ten prosty sposób stworzono ekran, który nie wysyła szkodliwego promieniowania, co stawia go o krok przed tabletami czy komputerami.
     



    Niestety, większość osób mało tego świadomych wiesza psy na czytnikach, czyniąc z nich naturalnego wroga dla naszych oczu. Nie ma nic bardziej mylnego od stwierdzenia, iż nasze oczy będą w gorszym stanie po przeczytaniu e-booka na czytniki niż papierowej książki.
     
    Pozostałe odpowiedzi sprowadzają się tych, które wymieniłem, lub o których powiem za chwilę. Generalnie - ankietowani wiedzą, że jest coś takiego jak czytniki e-booków, potrafią wymienić kilka pozytywów, jednak ostatecznie nie są przekonani do tego typu rozwiązań. A to cena, a to brak kontaktu z tradycyjną formą. Każdy ma prawo do własnego zdania. Z niektórymi nawet się zgadzam.
     
    Jednak - wracając do czytnika - czy ma on jakieś wady? Oczywiście, że tak. Główna to taka, że generalnie są one drogie - przynajmniej aktualnie. Z pewnością za jakiś czas dostęp do tych urządzeń będzie zdecydowanie łatwiejszy. Możemy zresztą potwierdzić to stwierdzenie, biorąc pod lupę takie przykłady, jak PC czy smartfon.
     



    W tym przypadku muszę się zgodzić - ceny w niektórych przypadkach są mocno zawyżone, a płacenie astronomicznych (jak na tej rangi urządzenie) kwot za urządzenie mniej przydatne niż tablet czy smartfon nie leży w mentalności Polaków.
     
    Kolejny ważny argument wymieniany przez ankieterów - "dusza" książki i atmosfera jej czytania przy kominku czy wieczorem przy lampce. Poważną wadą, którą możemy zarzucić czytnikom, jest z pewnością to, że w przeciwieństwie do tradycyjnej książki nie ma swojego uroku. Lektura ciekawej powieści w czasie choroby, w łóżku, przy zapalonej lampce to coś z pewnością niepowtarzalnego. Tu nie ma wątpliwości - czytnik nie umywa się pod tym względem do papieru.
     
    Często padającą wadą było też stwierdzenie "nie chcę, abym na każdym kroku spotykał nowoczesne technologie". Dochodzimy do kolejnej dyskusyjnej opinii. Żyjąc w dzisiejszych czasach, chcąc nie chcąc, coraz częściej będziemy spotykać się z nowościami IT. Tak było ze wszystkim - i myślę, że z czytnikami będzie podobnie. Generalnie jednak popieram to zdanie - ciągłe życie w nowoczesności z pewnością może, ale nie zawsze musi być fajne.
     
    Co zatem wybrać - czytnik czy książkę? Wady i zalety można w zasadzie wymyślać w nieskończoność, dlatego dalsze wymienianie nie ma zbyt wiele sensu. Przeciwników, jak i zwolenników ciężko przekonać do zmiany poglądu. Ostateczną opinię, jak zawsze, pozostawiam Wam. Napiszcie - co wybieracie i dlaczego właśnie to? Jestem bardzo ciekawy Waszych odpowiedzi.
     
    Komentujcie i... do jutra!
     



     

    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Zobacz pozostałe wpisy z akcji "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:


    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
    3. [Facebookowe aplikacje, czyli jak szybko pozbyć się prywatności] - [bZG]#3
    4. [Microsoft i Xbox One, czyli jak wszystkich do siebie zniechęcić] - [bZG]#4
    5. [Pushbullet - szybka wymiana plików na linii PC-Android] - [bZG]#5
    6. [batering energing - szybki sposób na sprawdzenie poziomu naładowania laptopa] - [bZG]#6
    7. [Fences - uporządkuj swój pulpit w 2 minuty!] - [bZG]#7
     
    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
    Rynek Steam - przydatne narzędzie czy bezsensowny dodatek? - [bZG] - autorstwa Tycha
    DLC - w jakim kierunku to zmierza? - [bZG]#2 - autorstwa Tycha
  20. Tomek Wilczyński
    Dzisiejszy wpis, jako że mamy niedzielę, będzie nieco luźniejszy, choć wcale nie mniej praktyczny od poprzedniego. Pokażę wam, jak w dość prosty sposób można zobaczyć, ile procent naładowania w rzeczywistości ma bateria w laptopie.
     
    Gdy sprawdzamy poziom naładowania baterii na smartfonie, tablecie czy też laptopie zależy nam na uzyskaniu informacji jak najbardziej zbliżonej do relistycznej. Nie chcemy być przecież wprowadzeni w błąd - przy dzisiejszym czasie pracy na baterii najnowszych smartfonów czy innych urządzeń każdy procent jest na wagę złota. Bardzo często zdarza się jednak, że informacje podawane w zakładce "Bateria" są zgoła inne od faktycznych. W związku z tym postanowiłem przybliżyć wam sposób na odczytanie prawdziwych informacji o baterii (i zresztą wielu innych również). Niestety, proces ten możliwy jest jedynie na laptopach z systemem Windows 7. Użytkownicy mobilni - na razie nie jestem w stanie wam pomóc.
     
    Bez zbędnego gadania - przystąpmy do pracy. Potrzebna nam będzie konsola CMD, więc rozpoczynamy od uruchomienia jej na prawach Administratora. Oczywiście zatwierdzamy kontrolę konta użytkownika.
    Start (1) > "cmd" (2) > cmd (3) > "Uruchom jako administrator" (4)
     
     
     
     
     



     
    Pojawi się okienko konsoli, w której wpisujemy polecenie "powercfg -energy" (5). Rozpocznie się proces, który trwać będzie 60 sekund (6). Po zakończeniu zobaczymy informację o wynikach przeprowadzenia analizy. (7)



     
    Następnie, według polecenia konsoli, udajemy się do lokalizacji C:\Windows\system32\energy-report.html (8). Aby otworzyć plik (9), musimy skopiować go na pulpit.



     
    Oczywiście potwierdzamy operację w oknie kontroli, które się pojawiło (10).



     



     
    Po uruchomieniu raportu (11) w przeglądarce zobaczymy plik o znacznej długości. Nas interesować będzie jednak jego końcowa część - "Bateria: Informacje o baterii" (12). Zobaczymy tu pozycje "Pojemność nominalna" oraz "Ostatnie pełne ładowanie", które wskaże nam aktualny poziom naładowania. Poza tym zawarto tu informacje o identyfikatorze czy składzie chemicznym baterii.



     
    Jak nietrudno się domyślić, poziom naładowania w procentach można łatwo policzyć: Ostatnie pełne ładowanie/Pojemność nominalna*100%. W ten sposób stosunkowo szybko można dowiedzieć się, ile tak naprawdę życia pozostało laptopowej baterii.
     
    Co ciekawe - w momencie sprawdzania poziomu naładowania baterii laptop wskazywał aż 95%, natomiast dokładna analiza - tylko 55%. Jest to chyba najlepszy komentarz. Miłego niedzielnego sprawdzania baterii!
     
     
     
     

    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Zobacz pozostałe wpisy z akcji "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:


     
     
    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
    3. [Facebookowe aplikacje, czyli jak szybko pozbyć się prywatności] - [bZG]#3
    4. [Microsoft i Xbox One, czyli jak wszystkich do siebie zniechęcić] - [bZG]#4
    5. [Pushbullet - szybka wymiana plików na linii PC-Android] - [bZG]#5
     
    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
    Rynek Steam - przydatne narzędzie czy bezsensowny dodatek? - [bZG] - autorstwa Tycha
  21. Tomek Wilczyński
    Świat się zmienia - co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Nastały czasy, kiedy każdy może się równać z każdym. Coraz bardziej zatraca się granica pomiędzy poszczególnymi "kastami" społecznymi, jeśli można tak dziś powiedzieć o osobach, które są popularniejsze i podejmują ważniejsze decyzje od przeciętnego Kowalskiego, lub, jak kto woli, Nowaka. To wszystko wiąże się z czymś, bez czego dziś nie wyobrażamy sobie życia. Mowa tu oczywiście o internecie, który niesie za sobą zarówno wiele pozytywów, jak i negatywów. Dziś zajmę się jego węższym, choć bardzo ważnym zakresem. Mam na myśli duet YouTube-Microsoft, oczywiście.
     
    Zacznę jednak z "innej beczki" - pozwolę sobie powiedzieć kilka słów o konsolach, które są coraz bardziej popularne. Choć wydaje się, że rynek starych, poczciwych PC w połączeniu z młodymi, dynamicznie rozwijającymi się tabletami jest dominujący na rynku, to w żadnym wypadku nie należy zapominać o konsolach, które za sprawą PS4 oraz XBO zdobywają coraz większą ilość użytkowników. Premiery tych dwóch, bardzo długo wyczekiwanych przez graczy, przyniosły ze sobą zarówno wiele świeżości i pozytywnych opinii do świata nowinek technicznych, jak i tych mniej pomyślnych dla twórców komentarzy. A te są dla producentów jak nieświeży oddech Shreka skierowany w twarz Osła - nie zwiastują nic dobrego i sprawiają, że twarz sama się krzywi.
     
    Nie dziwne więc, że Microsoft i Sony tak dbają o swoje cudeńka. Czasem aż za bardzo. Producenci, którzy tak długo pracowali nad swoimi - można by rzec - growymi dziełami sztuki, są przesadnie wręcz uczuleni na wszelkiego rodzaju negatywne opinie. Starają się w każdy możliwy sposób nie dopuścić do ich publikacji. Czy zawsze robią to fair? Okazuje się, że zdecydowanie nie. Kilka dni temu dostaliśmy dowód potwierdzający to stwierdzenie.
     
    Wielką aferę rozpoczął mężczyzna ukrywający się pod nickiem ReconXBL, który na swoim blogu ukazał szokujące, a z pewnością jeszcze bardziej kontrowersyjne warunki umowy podpisanej z Microsoft. Okazało się, że twórcy Xboxa One, chcąc uniknąć "wtopy" zmówili się z popularnym na YouTube kanałem Machinima (ponad 10 mln subskrypcji!) i postanowili płacić vlogerom za materiały ukazujące XBO w pozytywnym świetle. Według informacji nagrywający mieli dostawać po 3 dolary za każde 30 sekund nagrania z xboxową grą. Oczywiście w takim wypadku wykluczona została opcja wyrzucenia konsoli jakiejkolwiek wady. Co więcej, zabroniono im również udzielać jakichkolwiek informacji o prowadzonej akcji.
     
     
     
     



    Jak nietrudno się domyślić, świat zawrzał. I słusznie. W internecie zaroiło się od wszelkiego rodzaju zarzutów i obelg pod adresem Microsoft. A co zrobił koncern z Doliny Krzemowej? Tak, odparł wszystkie uwagi posługując się w jego mniemaniu prawdziwymi i niepodważalnymi faktami. Na łamach serwisu The Verge duet Microsoft-Machinima wydał wspólne oświadczenie o następującej treści:
     
     
    W kolejnym oświadczeniu opublikowanym na łamach The Wall Street Journal Machinima usprawiedliwiła się za całą sytuację, pisząc, że w takich akcjach wymagają od swoich współpartnerów (a więc blogerów) umieszczenia stosownej informacji, która wyjaśniałaby charakter i formę promocji. Jak pisze Michinima:
     
     
    Nie trudno się domyślić, że w tej sytuacji również Microsoft musiał dorzucić swoje trzy grosze, podejmując radykalne i w mojej ocenie najlepsze obecnie kroki:
     
     
    Ciekawe tylko, co pomyśleli sobie przedstawicieli Microsoft? Że wstrzymają akcję, i wszystko ucichnie? Przecież ich proceder jest nie tylko dobitnie bezczelny, arogancji, i łamiący wszelkie prawa godności graczy, lecz także sprzeczny z obowiązującym aktualnie prawem. W USA traktuje o tym paragraf 255.5:
     
     
    W tej sytuacji Microsoft złamał przepisy nie tylko nie informując widzów o prowadzonej akcji, ale także zabraniając tego vlogerom. W mojej opini jest to niepojęte, żeby taki gigant w świecie gier pozwolił sobie na taki proceder. Postępowanie, jakim pochwalił się przed nami Microsoft nie tylko ubliża mi i wszystkim innym graczom, ale także pokazuje, co tak naprawdę myśli sobie o nas koncern - "Mam was w ***ie, dla nas liczą się tylko pieniądze".
     



    Czy o to chodzi w dzisiejszych czasach gier komputerowych? O pieniądze? O sławę? O panowanie na rynku? To zrozumiałe, że każdy chce zarobić. Ale dlaczego robi się to kosztem nas, graczy? Zwłaszcza, że w obliczu światowej zmowy, nie możemy nic zrobić. Nie, to nie pomyłka - Microsoft nie jest jedyny. Podobne sytuacje ma na swoim koncie Electronic Arts, a więc jeden z czołowych dystrybutorów gier.
     
    Rozumiem wszystkie akcje reklamowe prowadzone przez Microsoft. To jednak była przesada. W telewizji granica między reklamą a filmem jest jasno oddzielona. Tu - na YouTube, to limes jest bardzo zatarte. A w tym wypadku całkowicie go nie było. Najgorsze jednak jest to, że cała akcja nie udałaby się, gdyby nie przyzwolenie masy, którą w tym przypadku okazali się sami poszkodowani - gracze. Gdyby vlogerzy nie zgodzili się na tego typu proceder, wszystko wyszłoby na jaw, a w najmniej optymistycznym dla nas wypadku przynajmniej by się nie udał. Tak się jednak nie stało, o co pretensję musimy mieć również do siebie nawzajem.
     
    Czy my, gracze, możemy coś zrobić w tej sytuacji? Odpowiedź pozostawiam Wam. Wiem jednak, że jako gracz nie godzę się na takie traktowanie. I pamiętajcie, nie wygrywa ten, kto ma lepsze argumenty, lecz ten, który ma ich więcej...
     
     
     
    W artykule użyto materiałów pochodzących z gram.pl, purepc.pl, chip.pl, ppe.pl oraz logo Microsoft i Machinima
    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Zobacz pozostałe artykuły z serii "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:
     
    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
    3. [Facebookowe aplikacje, czyli jak szybko pozbyć się prywatności] - [bZG]#3
    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
     
    Rynek Steam - przydatne narzędzie czy bezsensowny dodatek? - [bZG] - autorstwa Tycha
  22. Tomek Wilczyński
    Smartfony to bardzo przydatne urządzenia, które towarzyszą coraz większej liczbie osób w życiu codziennym. Nawet zagorzali przeciwnicy takich nowinek technicznych z czasem decydują się na zakup inteligentnego telefonu, który spełnia całe mnóstwo funkcji. Co do przydatności tego urządzenia nie trzeba nawet dyskutować.
     
    Jednak aby pracować na smartfonie, trzeba mieć dostęp do odpowiednich dokumentów czy plików. Często zdarza się, że w takich wypadkach musimy podłączać smartfon do komputera, aby skopiować potrzebne dane. Dużo wygodniej jest jednak zrobić to na odległość. Nie mówię tu o użyciu dysku Google czy Dropboxa. Dziś pokażę wam bardzo przydatny program, który jest niezastąpiony w sytuacjach wymagających szybkiego transferu plików z komputera na smartfon i w odwrotną stronę. Mowa tu o aplikacji Pushbullet.
     
    O przydatności tego programu można świetnie przekonać się, kiedy zależy nam na szybkim przesłaniu plików. Oczywiście można zrobić to np. przez swoją pocztę Gmail czy też dysk internetowy, jednak rozwiązanie to na dłuższą metę jest kłopotliwe. Rozwiązanie, które wam pokażę, łączy w sobie zarówno łatwą obsługę, komfort pracy jak i szeroko rozumianą mobilność. Co ważne, aby skorzystać z przesłanych plików nie trzeba za każdym razem się logować - wystarczy zrobić to na początku.
     
    Jak zatem skorzystać z programu Pushbullet? Instalacja i pierwsza konfiguracja są naprawdę banalnie proste. Zaczynamy od smartfona z Androidem. W celu pobrania aplikacji należy udać się do Google Play, a w wyszukiwarce wpisać hasło "Pushbullet". Wybieramy pierwszą opcję z listy, która się pojawi, i standardowo instalujemy program.
     
     



    Po zainstalowaniu aplikacji uruchamiamy ją po raz pierwszy. Pojawi się okno z kontami Gmail, na których jesteśmy aktualnie zalogowani. Najlepiej skorzystać z konta, z którego korzystamy najczęściej. Istnieje także opcja dodania konta, którego nie ma na liście.
     



    Po synchronizacji programu z kontem możemy zapoznać się z menu głównym programu. Domyślnie zobaczymy tu listę plików, które zostały już wcześniej przesłane. Teraz jednak lista powinna być pusta, jeśli tylko wcześniej nie korzystaliśmy z programu.
     



    Teraz przyszła pora na konfigurację na pececie. W tym celu nie musimy instalować oddzielnego programu - użytkownikom Firefoxa wystarczy, że pobierzemy odpowiedni dodatek, dostępny pod TYM LINKIEM. W analogiczny sposób należy postąpić w przypadku Chrome'a - wystarczy wygooglać odpowiedni link do dodatku.
     



    Po instalacji nie musimy restartować przeglądarki - w prawym górnym rogu pojawi się ikona programu, podobna nieco do spłaszczonego naboju.
     



    Po kliknięciu w ikonę zobaczymy okno z polem kierującym na stronę Pushbullet. Aby korzystać z programu, musimy zalogować się tam poprzez powiązanie z kontem Google+. Wydaje się, że nie jest to zbyt duży problem, ponieważ większa część z nas posiada konto Google.
     






    Po synchronizacji pojawi się główne okno programu, skąd możemy wysłać pierwszy plik lub zaprosić przyjaciół do skorzystania z programu.
     









    Domyślnie przesyłanie jest dużo prostsze - w czasie przeglądania Internetu wystarczy kliknąć na ikonę Pushbullet. W oknie zobaczymy, iż możemy wysłać kilka rodzajów plików - od linków artykułów, których nie zdążyliśmy przeczytać, przez adresy znajomych, na których namiary chcemy zapisać na telefonie, aż po notatki, listy czy pliki. Aby dokonać tranferu, należy wybrać odpowiednią opcję, zaznaczyć odpowiedni plik (lub napisać treść notatki), z rozwijanej listy zaznaczyć urządzenie, na które przesyłany jest plik i kliknąć "Push It!". Nic prostszego.
     



    Sytuacja wygląda podobnie w przypadku aplikacji na smartfonie.
     



    Aplikacja jest szczególnie przydatna, jeśli stworzymy wraz ze znajomymi swoistą sieć, w której w prosty sposób możemy przesyłać różne pliki. Również opcje notatki czy listy mogą przydać się, jeśli przykładowo wybieramy się na zakupy i nie chcemy o niczym zapomnieć. Możliwości jest mnóstwo, a zastosowanie programu zależy już tylko i wyłącznie od korzystającego. Powiedz "Push"... i już.
     
    Ważną cechą aplikacji jest to, że póki co można korzystać z niej za darmo. Mam więc nadzieję, że wpis ten wam się przyda, i chętnie skorzystacie z programu Pushbullet. Naprawdę warto - polecam!
     



     
     
     
     
     

    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Zobacz pozostałe artykuły z serii "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:
     
    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
    3. [Facebookowe aplikacje, czyli jak szybko pozbyć się prywatności] - [bZG]#3


     
     

    4. [Microsoft i Xbox One, czyli jak wszystkich do siebie zniechęcić] - [bZG]#4

     
     
     

    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
     
    Rynek Steam - przydatne narzędzie czy bezsensowny dodatek? - [bZG] - autorstwa Tycha


  23. Tomek Wilczyński
    Witajcie w kolejnym dniu trwania akcji "Blogowy zawrót głowy"! Dzisiejszy wpis będzie nieco praktyczniejszy, który - mam nadzieję - kiedyś się Wam przyda. Oczywiście dużym prawdopodobieństwem jest, że treści zawarte w dzisiejszym wpisie już znacie i nie potrzeba tego wyjaśniać. Dlatego artykuł ten kieruję do osób, które w średnim stopniu orientują się w temacie.
     
    No dobrze - ale o czym właściwie będzie dzisiejszy wpis? Ostatnio rozmyślałem, ile zła kryje się w Facebooku. Aby dopełnić czarę goryczy, tym razem zatrzymajmy się na chwilę przy fejsbukowych aplikacjach, których mnogość i podstępność już powoli zaczyna mnie przerażać. Ale nie tak szybko, od początku.
     
    Aplikacje dostępne na portalu społecznościowym, któremu zaufało już prawie 12 mln Polaków, to drobne programy, które spełniają różnorakie funkcje. A to jedna pozwoli zagrać ci z przyjaciółmi w pasjansa, a to znowu inna pozwoli ci być na bieżąco w aktualnościach ze świata przyrody. Możliwości jest mnóstwo. Czy jednak aplikacje te naprawdę spełniają funkcję, o którą wszystkim nam chodzi?
     
    Okazuje się - jak nietrudno się domyślić - że nie. Podobnie jak sam Facebook, aplikacje zbierają o nas informacje, które w późniejszym czasie wykorzystywane są m.in. do pokazywania nam reklam o pożądanej przez nas zawartości. Ale właściwie na podstawie jakiego prawa te internetowe programy mogą to robić?
     
    I tu dochodzimy do sytuacji, w której trudno jest się oprzeć ludzkiej głupocie. W momencie, gdy pierwszy raz chcemy skorzystać z aplikacji, prosi nas ona o podanie wymienionych na ekranie danych, a właściwie o zezwolenie na ich użytkowanie. Większość z nas bezmyślnie zatwierdza wszystkie opcje.



     
    Jednak w tym przypadku nie mamy nic do gadania - albo dajesz swój adres, albo fora ze dwora. A co w przypadku, gdy aplikacja, z której chcemy skorzystać jest nam do czegoś naprawdę niezbędna? W takim razie musimy pogodzić się z udostępnieniem naszych danych osobowych czy upodobań. Dalszy krok jest jeszcze bardziej absurdalny, bowiem dochodzimy do momentu, w którym aplikacja prosi nas, aby mogła publikować posty w naszym imieniu (sic!). I... oczywiście się na to zgadzamy, pewnie nawet nie do końca czytając informację na ekranie.
     
    Stawiam tu pytanie: jak bardzo... nieinteligentnym trzeba być, aby się na coś takiego zgodzić? Przecież w takim wypadku aplikacja może zrobić wszystko. Wszystko. Na szczęścio są to tylko bezmyślne programy, które mają spełnić określone funkcje. Należy do nich np. opublikowanie postu zawierającego informację w stylu: "Nareszcie odkryłem sposób na DARMOWE DOŁADOWANIE DO TELEFONU 20, 50, a nawet 100 ZŁ!!!!! Kliknij tu po więcej informacji!!!"
     
    Na głównej stronie Facebooka - tablicy, takiego spamu można znaleźć naprawdę masę. Choć na pierwszy rzut oka widać, że link prowadzi nas do strony, gdzie trzeba np. podać swój numer telefonu (co często kończy się pozbyciem wszystkich środków na koncie), to cały czas znajdują się osoby, które ufając podejrzanym reklamom klikają w podane adresy stron internetowych. Brawo, bardzo mądrze.
     
    No ale jak tu nie oprzeć się choćby takiemu wpisowi: "ZOBACZ CO ONA Z NIM ZROBIŁA, MASAKRA MUSISZ TO ZOBACZYĆ!1!!!1!"? Przecież to może być jakiś ekstra filmik, który bije rekordy popularności na YouTubie!
     
    Trzeba walczyć z taką bezmyślnością naszych znajomych. Jeśli sami nie są na tyle rozumni, by nie domyśleć się nieczego, to może chociaż ty im pomóż, podpowiedz, doradź. Potem wychodzą afery, że taki np. Mój Kalendarz - całkowicie nieprzydatna aplikacja - zbiera o nas takie dane, jak adres IP, maskuje swoją instalację, gromadzi adresy e-mail, konfigurację komputera, adres, czas spędzony na komputerze i inne. Naprawdę musimy powiedzieć "STOP" takiemu traktowaniu ludzi przez wielkie korporacje.
     
    A machina już działa. I jej już nie zatrzymamy, możemy co najwyżej ograniczyć jej rozwój. Aplikacje dzięki naszej zgodzie wysyłają do naszych znajomych zaproszenia do skorzystania z tej jakże potrzebnej gry. Ludzie klikają, no bo przecież zaproszenie wysłał do mnie znajomy - mogę mu zaufać. Nawet przez myśl nie przechodzi nam, że to jednak nie Jasiu Kowalski wysłał do nas ten spam, lecz sprytnie zaprogramowana aplikacja.
     
    No dobrze, ale co zrobić, jeśli już nasze konto pełne jest aplikacji, którym wyraziliśmy zgody na gromadzenie i przetwarzanie naszych danych? Podstawowym krokiem jest usunięcie aplikacji z konta. Można to zrobić w prosty sposób:
     
    1. Zaloguj się na swoje fejsbukowe konto.
    2. Skieruj kursor na lewy panel. W jednej z wyszczególnionych grup powinieneś zobaczyć dział "Aplikacje".



    3. Nakieruj kursor na nazwę niechcianej aplikacji. Obok pojawi się szary rysunek ołówka. Kliknij na niego.



    4. Z listy, która się pojawiła, wybierz "Usuń aplikację".



    5. Zatwierdź wybór, klikając "Usuń" w nowym oknie.



    Dzięki temu aplikacja nie będzie zbierać już o tobie informacji. Co jednak najlepsze - usunięcie aplikacji nie wiąże się z wykasowaniem danych osobowych, które zebrał o tobie program. Usuwając go, po prostu blokujesz ten proceder od momentu kliknięcia "Usuń". Aby całkowicie być pewnym, że właściciel aplikacji nie przechowuje już naszych danych, należy wystosować do niego specjalne pismo, które należy skierować bezpośrednio do niego. Nie mamy jednak pewności, iż reklamodawcy pozbędą się naszych danych, które otrzymali od twórcy aplikacji.
     
    Kolejnym krokiem, który może nam pomóc, jest ograniczenie manewru aplikacji, z której korzystamy. W momencie, gdy poproszeni zostaniemy o pozwolenie na publikowanie treści w naszym imieniu z rozwijanej listy wybierzmy "Tylko ja". Spowoduje to, że postu tworzone przez aplikację widoczne będą tylko i wyłącznie na naszym koncie. W ten sposób "zabezpieczymy" przynajmniej naszych znajomych przed działaniem aplikacji.






    Te dwa proste kroki w choć częściowym stopniu pomogą nam przeciwstawić się bezczelnemu zbieraniu naszych danych.
     
     
    ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
    Zobacz pozostałe artykuły z serii "Blogowy zawrót głowy" mojego autorstwa:
     
    1. [Tesoro Colada G3NL - aluminiowy cud wśród mechaników] - [bZG]#1
    2. [Facebook patrzy, Facebook słucha] - [bZG]#2
     
    oraz pozostałych blogerów, którzy wzięli udział w akcji:
     
    Ranking aplikacji na Windows Phone - autorstwa Bandyto3xx
  24. Tomek Wilczyński
    Polak uwielbia wszelkiego rodzaju przerwy. Przerwa śniadaniowa, na lunch, przerwa w szkole, weekendowa przerwa od pracy, wszelkiego rodzaju święta, wreszcie wakacje - zarówno te letnie, jak i zimowe.
     
    I właśnie niedawno w części Polski rozpoczęła się jedna z ulubionych przerw uczniów w czasie roku szkolnego. Cieszą się na nią nie tylko młodzi, ale także i starsze pokolenie - bardzo często wyjeżdża się całą rodziną w góry czy za granicę. Jest to świetny czas do wypoczynku... jak również do czegoś pożytecznego, a zarazem przyjemnego!
     
    Korzystając z rozpoczętych ferii zimowych, postanowiłem zrealizować pomysł, który pojawił się niedawno w mojej głowie. Przed nami 14 dni wypoczynku. Za oknem panują dość kiepskie warunki atmosferyczne, więc jest to świetna pora, aby popracować na komputerze.
     
    W związku z tym możecie spodziewać się powiewu świeżości na moim blogu. Jutro, 21 stycznia, rozpoczynam akcję "Blogowy zawrót głowy".
     
    Na czym polega ta akcja? Codziennie możecie spodziewać się nowych tekstów, recenzji, felietonów, wpisów. Mam nadzieję, że wszystkie będą ciekawe i zachęcą Was do odwiedzania mojego bloga.
     
    Zachęcam również innych blogerów do wzięcia udziału w akcji "Blogowy zawrót głowy". Dzięki Wam ten pomysł nabierze większego rozgłosu i reakcji ze strony czytelników.
     
    Na dziś to wszystko, jednak pamiętajcie - już jutro, we wtorek o 20:00, pierwszy tekst! A zaczynamy z grubej rury, więc spodziewajcie się czegoś specjalnego!
     
    Do zobaczyska!
  25. Tomek Wilczyński
    Genius, tajwański producent różnego rodzaju sprzętu komputerowego, już nieraz zaskakiwał innowacyjnymi pomysłami i nowymi produktami. Ostatnio jednak można zauważyć, że większą uwagę skupia bardziej na produktach przeznaczonych typowo dla graczy. Stąd też pojawiła się seria GX Gaming, która skupia właśnie takie peryferia. W tym roku premierę miał flagowy model serii GXG – Genius Gila, myszka nagrodzona nagrodą Best Choice Award 2013.
     
    Jak widać, Genius na poważnie zajął się kwestią gamingu – nie co dzień dostaje się przecież tak prestiżowe wyróżnienia. Idąc za ciosem, postanowiono wypuścić na rynek kolejny, w zamierzeniu bardzo dobry produkt, który byłby idealnym kompanem dla Gili. I tu do akcji wkracza nasze główne danie recenzji – Genius Manticore. Jest to klawiatura, która ma walczyć o czołowe pozycje na rynku tychże właśnie peryferii.
    Czy spełniła oczekiwania, jakie w niej pokładałem przez testami? Nie przedłużając – zapraszam do recenzji!
     
    Opakowanie i jego zawartość
    Opakowanie już na pierwszy rzut oka prezentuje się bardzo profesjonalnie. Nie spotkamy tu masy niepotrzebnych informacji, jak to czasem bywa w przypadku niektórych produktów. Oprócz grafiki samej klawiatury wymieniono te najważniejsze cechy. To w połączeniu z bardzo przyzwoitą szatą graficzną całości w zupełności wystarczy, aby przyciągnąć uwagę potencjalnego nabywcy.
     



     



     
    Oczywiście nie obyło się bez odpowiednich chwytów marketingowych, dzięki którym specjaliści ds. marketingu śpią spokojnie bez obaw o znalezienie klientów. Już przechodzę do sedna – chodzi tu o informację „24 macro keys”, którą można rozumieć w ten sposób, że produkt wyposażono w 24 klawisze przeznaczone do makro. Nic bardziej mylnego – liczba 24 wzięła się z pomnożenia liczby dostępnych profili (3) z liczbą rzeczywistych klawiszy makro (8). Takie chwyty są jednak stosowane bardzo często, dlatego uznajmy, że wybaczam im to małe kłamstewko.
     



     



     



     



     
    W środku opakowania znajdziemy: szybką instrukcję obsługi, płytę z oprogramowaniem oraz samą klawiaturę. Ciekawostką jest rozkładana wkładka wewnątrz opakowania dotycząca programu dołączonego do zestawu. Zawsze to jakieś urozmaicenie…
     



     



     
    Genius Manticore sprawiła bardzo dobre pierwsze wrażenie. Zanim jednak dojdziemy do opisu samej klawiatury, to zamknijmy ten rozdział kilkoma słowami podsumowania. Produkt zapakowany został zatem w miłe dla oka opakowanie zawierające kilka przydatnych informacji, w środku którego znalazłem płytę z oprogramowaniem, instrukcję i samą klawaiturę.




     
    Nieco dłużej o klawiaturze…
    Jak już przed chwilą wspomniałem, klawiatura sprawia wrażenie bardzo profesjonalnej. Jednocześnie nie znajdziemy tu dziwnych pomysłów producenta, jeśli chodzi o ogólny układ i wyprofilowanie. W mojej poprzedniej recenzji Mad Catz Cyborg S.T.R.I.K.E 3 stwierdziliście, że pomysł producenta o podzieleniu jej na dwie części i wyprofilowaniu w odmienny sposób nie za bardzo przypadł Wam do gustu. Ba, niektórzy pokusili się o stwierdzenie, że jest ona po prostu brzydka. W przypadku Manticore jest zgoła inaczej – produkt prezentuje się bardzo elegancko i stylowo, przy jednoczesnym zastosowaniu kilku rozwiązań, które nie pozwolą powiedzieć o niej inaczej jak o gamingowej.
     



     
    Po obu stronach klawiatury zauważyć można panele, które zdecydowanie ją poszerzają. Rzeczywiście – jest ona bardzo szeroka, zdecydowanie prześcigając normę. Dodano tu też dwa czerwone akcenty w postaci pionowych pasków, które są tu jedynym urozmaiceniem kolorystycznym – cała reszta jest czarna.
     
    W klawiaturze nie zapomniano o podpórce pod nadgarstki. Jest ona jednak niestety dość skromna; o ile boczne panele zdecydowanie poszerzały klawiaturę, to już w przypadku podpórki producent trochę pożałował miejsca. W rezultacie otrzymujemy dodatek na pewno ciekawy i przydatny, który jednak ze względu na swój rozmiar nie do końca wykorzystuje swój potencjał.
     



     
    Na górze klawiatury producent postanowił umieścić panel z dodatkowymi przyciskami multimedialnymi, które bardzo ułatwią korzystanie choćby z ulubionej playlisty muzycznej. W skład tego panelu wchodzą klawisze z następującymi funkcjami: start/stop, zmniejsz głośność, zwiększ głośność, wycisz całkowicie, regulacja podświetlenia, przycisk Master Record.
     



     
    O ile początkowe funkcje nie zaskakują niczym ciekawym, to już dwie ostatnie – tak. Przejdźmy zatem do krótkiego ich omówienia.
     
    Klawisz do regulacji podświetlenia jest tylko jeden (a nie dwa, jak to bywa w większości podświetlanych klawiatur), ponieważ zakres podświetlenia, jaki oferuje nam Manticore, jest dość skromny. Są tu bowiem jedynie 4 poziomy: brak podświetlenia, podświetlenie 33%, 66% i całkowite, 100-procentowe podświetlenie. Nie jest to zatem najlepsza wiadomość dla fanów wszelkiego rodzaju ulepszeń i dodatkowych funkcji.
     
    Ostatni z opisywanych klawiszy to Master Record, którym producent chwali się już na pudełku. Służy on do nagrywania makra w locie. Jest to funkcja dość ciekawa, która pozwoli stworzyć ulubioną kombinację klawiszy nawet bezpośrednio w grze, w czasie rozgrywki.
     
    Plastik użyty do wykonania klawiatury nie jest tak dobry jak w przypadku klawiatury Mad Catz, choć prezentuje całkiem niezły poziom. Część z klawiszami wykonana jest z plastiku, który jest błyszczący i bardzo łatwo się palcuje. Oznacza to, że nawet już po krótkiej sesji z klawiaturą osoby pedantycznie dbające o czystość będą musiały czyścić klawiaturę. Nieco lepiej jest z plastikiem, z którego wykonane zostały panele boczne i podstawka – jest on matowy, a więc nie tak łatwo go zabrudzić. Niestety – tu także nie jest idealnie. Po dłuższej rozgrywce nawet ta część będzie nosiła ślady użytkowania.
     



     
    Po lewej stronie łatwo zauważyć ciekawie wykonany panel z dodatkowymi klawiszami, które mogą służyć do przypisania im dowolnej funkcji. Jest ich 8 – nie jest to zatrważająca cyfra, jednak w zupełności wystarczy to dla większości graczy. Są one pogrupowane w pary, zaś w każdej parze są one do siebie lekko nachylone w ten sposób, że powstaje wyczuwalne wgłębienie. Na pewno w jakiś sposób pomaga w sytuacjach, kiedy klikamy po omacku. Zrezygnowanie ze zwykłego, pionowego ułożenia również jest pomocne w tego typu sytuacjach.
     



     
    Na podpórce pod nadgarstki oraz na spacji umieszczono logo GX Gaming – serii Genius z produktami dla graczy, o której wspominałem na początku. Natomiast pod spacją znajduje się mini-panel z trzema klawiszami służącymi do zmiany profilu. Jest to bardzo wygodne rozwiązanie – w większości klawiatur służy do tego jedynie jeden klawisz, i np., aby przejść z profilu 2-giego do profilu 1-szego, trzeba „skakać” po wszystkich profilach do przodu, aby wreszcie wrócić do początku listy. Tu na szczęście nie musimy się tym przejmować, choć nawet gdyby służyłby do tego jeden klawisz, nie byłoby to aż tak bardzo męczące – profili jest tylko 3.
     



     
    Kabel klawiatury jest zakończony aż dwoma wtyczkami USB o pozłacanych końcówkach. Nie ma w nim nic ciekawego, dlatego lepiej zająć się metodą jego odprowadzania – z tyłu klawiatury możemy zauważyć 3, specjalnie do tego wydzielone kanały. Możemy samodzielnie określić, którym kanałem ma wychodzić kabel. Jest to pomocne w organizacji wszystkich kabli wychodzących od komputera czy monitora, których ilość jest czasami naprawdę zatrważająca.
     




     



     



     



     
    Jeśli jesteśmy już przy spodniej stronie klawiatury, to trzeba wspomnieć o dwóch rzeczach: podkładkach antypoślizgowych oraz podpórkach. Są to jednak standardowo wykonane elementy, dlatego nie będziemy im poświęcać więcej uwagi.
     



     



     



     



     
    Warto natomiast zająć się typowo klawiszami, jakie dostajemy w klawiaturze. Są ich dwa rodzaje, oba o małym skoku. Na początek zajmiemy się tymi, które zastosowane zostały we wszystkich panelach dodatkowych. Klawisze te różnią się nieco od standardowych, bo mają dość wyczuwalny skok, a siła potrzebna do ich naciśnięcia jest bardzo mała. Czasami powoduje to, że można odnieść wrażenie „taniego plastiku”, jednak zależy to już wyłącznie od upodobań użytkownika.
     



     
    Drugi rodzaj klawiszy, które użyto w pozostałych, są niskoprofilowe i bardzoprzypominają te z laptopów (choć mają nieco większy skok). Jest to dość interesujące zagranie producenta, ponieważ w większości gamingowych klawiatur klawisze cec(h)ują się dość dużym skokiem, są wysokoprofilowe, i ogólnie są sporo wyższe. Tutaj jednak producent nie pomylił się – przynajmniej jeśli ma się wypowiadać moja osoba. Jeśli chodzi o mnie, to do grania nie potrzebuję wysokoprofilowych klawiszy, a z uwagi że dość dużo piszę, klawiatura świetnie łączy swoje zastosowania. O tym jednak szerzej opowiem w rozdziale o użytkowaniu.
     



     
    Szczegółem, a właściwie szczególikiem jest to, że na klawiszu Windows widnieje logo Windows 8. Nie ma to żadnego znaczenia, jeśli jednak jesteśmy już przy kwestii nadruków na klawiszach, to warto wspomnieć o użytej czcionce, jaka widnieje na poszczególnych przyciskach. Jest ona dość nietypowa; i o ile pochwaliłem S.T.R.I.K.E. 3 za profesjonalną i ładną czcionkę, to ta użyta w przypadku Manticore jest… co tu owijać w bawełnę – jest po prostu brzydka, zwłaszcza jeśli chodzi o litery A oraz S. Nie wiem, co Wy o tym myślicie, ale jak dla mnie to producent zawalił tą sprawę.
     



     
    Ciekawą sprawą są 2 wejścia USB, które umieszczono w jednym z zagłębień z tyłu klawiatury. Możemy tu bez problemu podpiąć dowolne urządzenie działające pod kontrolą portu USB.
    Diody funkcyjne sygnalizujące włączenie odpowiednich przycisków umieszczono – standardowo – w prawym górnym rogu. Są one podłużne, co stanowi pewne urozmaicenie.
     



     



     
    Ogólnie rzecz biorąc – Genius Manticore na pierwszy rzut oka prezentuje się bardzo elegancko i profesjonalnie. Czar pryska, gdy uważnie się jej przyjrzymy. Nie jest jednak tak źle, jak można wnioskować z moich słów.
    Teraz jednak przyjrzyjmy się uważniej oprogramowaniu dołączonemu przez producenta.
     
    Oprogramowanie
    Oprogramowanie zostało dołączone do zestawu w formie płyty CD. Oprócz samego programu na dysku umieszczono także sterowniki niezbędne do użytkowania klawiatury. Niestety, bez nich możemy tylko pomarzyć o używaniu Manticore.
    Instalacja odbywa się standardowo. Po poprawnie zakończonym procesie ukaże się okno otwartego programu. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda poprawnie.
    Pierwsza zakładka służyć nam będzie do przypisywania klawiszom określonych funkcji. Do każdego z dodatkowych klawiszy możemy przypisać dowolną z dostępnych kombinacji, jak funkcje wklej czy kopiuj. Klawiszowi można też przypiąć zadanie otworzenia jakiegoś programu czy gry.
     



    Kolejna zakładka dotyczy nagrywania funkcji makro. Edytor jest dość czytelny i nie wymaga dłuższego opisu.
     



     



    Ostatnie okno to panel do zmiany podświetlenia klawiatury. Oprócz standardowej opcji wybrania dowolnego koloru RGB, możemy także określić, w jaki sposób mają być podświetlone klawisze. Możemy więc wybrać np. podświetlenie szybko pulsujące lub poprzestać na stałym podświetleniu. Ciekawe jest też to, że klawiatura została podzielona na trzy sektory, które są podświetlone niezależnie od siebie: blok numeryczny, blok ze strzałkami i klawiszami funkcyjnymi oraz pozostałe klawisze.
     



    Choć oprogramowanie oferuje większość przydatnych funkcji, to pozostawia pewien niesmak, ponieważ jest wykonane nie do końca profesjonalnie. Nie zwracam uwagi na jakieś nieznaczące szczegóły, ale to oprogramowanie po prostu nie przypadło mi do gustu. W kilku miejscach widać graficzne niedopracowania, które – według mnie – w takim sprzęcie nie powinny się znaleźć.
     
    Wrażenia z użytkowania
    Miałem okazję mieć do czynienia z tą klawiaturą dwa tygodnie. Choć nie jest to długi okres czasu, to można mimo wszystko wysnuć całkiem sensowne wnioski na temat tejże klawiatury.
    Jeśli chodzi o ogólną pracę w czasie codziennego użytkowania, to jestem naprawdę zachwycony. W większości produktów gamingowych, z jakimi się spotkałem, wysoki skok klawiszy nie pozwalał na wygodne pisanie długich tekstów, co przy mojej „aktywności recenzenckiej” jest dość, a nawet bardzo męczące. O dziwo, całkiem inaczej było w przypadku produktu Genius. Klawiatura, jak już wcześniej wspomniałem, posiada klawisze niskoprofilowe, co pozwala na bardzo wygodne jej używanie właśnie w czasie pisania długich dokumentów tekstowych. Pisało się lekko, łatwo i przyjemnie, co w przypadku klawiatury gamingowej jest niemałym osiągnięciem. Również w czasie codziennych czynności Manticore pozostawiła po sobie dobre wrażenie. Używanie skrótów klawiaturowych i wykonywanie podobnych czynności było tak samo przyjemne, jak przed chwilą powiedziałem o tekście.
     



     



    Jeśli zaś chodzi o kwestię użytkowania w grach, to również odczucia pozostały pozytywne. Grało się bardzo przyjemnie. Niski skok w żaden sposób nie utrudniał rozgrywki – dało się bez problemu „wyczuć” klawisz.
    Makro, jak to zwykle bywa, okazały się przydatne, jednak trzeba tu powiedzieć o jednej bardzo ważnej wadzie – makro, zarówno nagrywane przyciskiem Master Record, jak i bezpośrednio w oprogramowaniu, może mieć długość jedynie do 20 znaków, co w przypadku próby przypisania np. kwestii często używanej w czacie mogło nieco denerwować.
    Podświetlenie spisywało się dobrze, lecz jedynie, gdy na klawiaturę patrzyło się z odpowiedniego miejsca. W pewnych kątów klawisze nie były już tak dobrze widoczne. Pomijam tu kwestię nieczytelnej wg mnie czcionki, bo to już kwestia gustu.
     



    Podsumowując: Manticore spisała się nieźle, choć do ideału sporo zabrakło.
     
    Podsumowanie
    Genius Manticore w zamierzeniu twórców stać się miała produktem, który będzie się świetnie komponował z genialną myszką Gila. Producent postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko (było to nieco wymuszone poprzez świetne recenzje zbierane przez Gilę), i nie jestem do końca pewien, czy udało im się ją przeskoczyć.
    Manticore stanowi bardzo dobre połączenie klawiatury gamingowej oraz produktu przeznaczonego do codziennej pracy. Dziś bardzo rzadko spotyka się takie sytuacje – ale to działa tylko na korzyść produktu Genius. Niestety, mimo jak najszczerszych chęci i ciekawych pomysłów zastosowanych przez tajwańskiego producenta, Manticore nie do końca mnie do siebie przekonała.
     



    Podsumowując: Manticore to produkt dobry, który można polecić większości graczy. Większość funkcji jest naprawdę przydatna, co można zauważyć w czasie użytkowania. Jeśli jednak szukasz sprzętu najwyższej klasy, lepiej poszukaj czegoś innego, bo produkt Genius może nie do końca cię zadowolić.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...