Skocz do zawartości

Maciej Piotrowski

Redaktor
  • Liczba zawartości

    16
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Wpisy na Blogu dodane przez Maciej Piotrowski

  1. Maciej Piotrowski
    Większość z tegorocznych głośnych premier jest już za nami. Wśród nich, jak co roku zresztą znalazła się i najnowsza FIFA. A jako że nie samą pracą człowiek żyje postanowiłem namówić kolegów z redakcji na spędzenie choć kilkudziesięciu minut z „szesnastką” po czym spytać o ich wrażenia z rozgrywki. Oto co usłyszałem:
     
    Tekknologicznym okiem - Marcin Jaskólski
     
    Przyznaję się bez stosowania przemocy – wielkim fanem piłki nożnej nie jestem, zarówno jeśli chodzi o wersję „w realu” jak i elektroniczną. Tym niemniej zdarza mi się (choć bez wielkiego entuzjazmu) zagrać w FIFA czy Pro Evolution Soccer. Jak nowa FIFA przedstawia się okiem laika? Wersja PC w kwestii oprawy graficznej niczym nie zachwyca – w sieci pojawiły się zresztą porównania grafiki do wersji PS4, gdzie ta ostatnia prezentowała się nieco lepiej. Przynajmniej w tym roku producent oszczędził nam banialuków na temat, że komputery są za słabe na tak zaawansowaną grę i tylko konsola zapewni nam odpowiednie wrażenia wizualne.
     

    Wracając do szesnastej odsłony FIFA… Jeśli chodzi o samą rozgrywkę, mam nieodparte wrażenie, że w stosunku do 15 gra stała się mniej dynamiczna i znacznie trudniej o strzelenie bramki. Obrona przeciwnika jest ostra i wyprowadzenie szybkiej kontry zwykle kończy się niepowodzeniem, zwłaszcza, że system podań uległ modyfikacji (gracz stawiany jest przed wyborem – albo puścić celnego flaka, albo bombę atomową w kosmos).
    Szczerze? Wolę bardziej zręcznościowe kopaniny, do których każdy może usiąść i dobrze się bawić. FIFA 16 jest dla pasjonatów. Przynajmniej w wersji PC/konsola. Ograłem także mobilną wersję (Android), która pod względem graficznym prezentuje się naprawdę nieźle i bawiłem się znacznie lepiej. Szybki meczyk, parę goli, wszystko bez zbędnego kombinowania i bez godziny spędzonej na „kiwaniu” na polu karnym - to jest coś dla mnie. FIFA 16 w wersji mobile dodatkowo jest darmowa, chociaż rozgrywkę skutecznie psują wszechobecne mikrotransakcje.
    Zresztą, zerknijcie sobie na porównanie wersji PC i androidowej:

     
    Okiem marketingowca - Kamila Szarzyńskiego
    FIFA zawsze mi się podobała z zawodowego punktu widzenia. No bo jaka inna seria sportowa potrafi zrobić taki szum w mediach? Z samym graniem u mnie jednak nieco gorzej. Nie ciągnąc tematu dla własnego zdrowia psychicznego napisze krótko co mi się w FIFA 16 podoba . Na pewno damskie reprezentacje narodowe. Tego jeszcze nie było. Patrząc jednak z jaką pasją i energią kobiety grają w piłkę nożną z pewnością im się to należało. Do gustu przypadły mi również nowe wyzwania treningowe oraz całkiem niezły tryb kariery. Ogólnie w nową odsłonę FIFA gra mi się całkiem przyjemnie. Czuć, że rozgrywka jest znacznie bardziej taktyczna niż do tej pory, choć i elementów czysto losowych tu nie brakuje. Ważne, że bramkarze w końcu działają jak należy i o gola nie jest już wcale tak łatwo.
     

     
    Okiem admina - Łukasza Sołtysiaka
    Jakby to ująć, by z miejsca nie zostać zjedzonym?? Powiedzmy, że dotychczas FIFA nie znajdowała się w panteonie gier, na które czekam z wypiekami na twarzy. Owszem, w ubiegłoroczną część grałem kilka kilkanaście razy przy okazji spotkań ze znajomymi, a i w pracy udało mi się rozegrać z kolegami nieoficjalny turniej. I choć znawcy tej serii raczej mnie to nie czyni, kilka rzeczy w „szesnastce” pozytywnie mnie zaskoczyło.
    Po pierwsze – komentarz. I nie chodzi mi tutaj o Laskowskiego (który i tak wniósł spory powiew świeżości do FIFY), ale o fakt iż w całym meczu znacznie rzadziej zdarzają się powtórzenia tych samych zdań i sformułowań. Strasznie mnie to w poprzedniej części irytowało dlatego fajnie, że twórcy gry jak i komentujący mocniej się do tego przyłożyli. EA Sports oszacowało ponoć, że nagranie zajęło 40 dni i obejmuje ponad 43 tysiące kwestii. I to faktycznie widać. Bardzo mi się podobało, gdy podczas grania Lechem Poznań usłyszałem komentarze odnoszące się do aktualnej sytuacji klubu w lidze np. „jako klub z najgorszym atakiem w lidze...” (a wówczas ich wynik to 6 bramek w 10 meczach). Oczywiście, nie zawsze jest tak słodko i czasami odnosi się wrażenie drewnianego czytania z kartki części tekstów.
     

    Po drugie - odwzorowanie twarzy piłkarzy. Tutaj efekt jest jeszcze lepszy. Widać to szczególnie w przerywnikach i podczas prezentacji składów przed rozpoczęciem meczu. Szkoda jednak, że te zmiany dotyczą głównie największych gwiazd i dużych klubów europejskich. Zapomnijcie o tym, że taki Kasper Hämäläinen wygląda jak w realu
    Po trzecie – stadiony. Mamy 9 nowych „aren” ze zmieniającymi się bandami reklamowymi wokół boiska i fanów ubranych w stroje drużyn, którym kibicują. Przydałoby się jeszcze tylko popracować nad ich oprawą graficzną. Szkoda też, że nadal nie ma opcji zagrania na stadionie przy Łazienkowskiej czy na Bułgarskiej.
    I po czwarte, ostatnie już pozytywne zaskoczenie FIFA 16 – zmieniona obrona. Obrońcy nie są już tak mocno ograniczeni w ruchach, są zwinniejsi i mają większą swobodę w poruszaniu. Odniosłem wrażenie, że po prostu łatwiej bronić. Podobnie wygląda sprawa z bramkarzami, którzy imponują paradami i prościej nimi sterować.
    Wszystko razem spowodowało, że do FIFA 16 wracam znacznie częściej niż poprzednio. Czy tak zostanie – zobaczymy.
     

     
    A czym najnowsza FIFA jest dla mnie?
    No cóż, jako osoba pamiętająca czasy pierwszej odsłony tej serii (FIFA International Soccer) czuje się obecnie trochę zagubiony. Moja bliska przygoda z tym cyklem zakończyła się bowiem w okolicach 2002 roku i po tym czasie już tylko okazyjnie sięgałem po kolejne części, by w towarzystwie rozegrać partyjkę czy dwie. O dziwo jednak mój kontakt z „szesnastką” jest, jakby to powiedzieć delikatnie, trwalszy. A wszystko przez mojego młodszego, 11-letniego syna, który od zeszłorocznego roku ostro pocina w FIFA 15. Wiadomo, kumple grają to i on musi „ćwiczyć”. W końcu i mnie zmusił do chwycenia za pada, po czym…ostro przećwiczył. Na szczęście jego wygrane nie były aż tak duże żebym ze wstydu zapadł się pod ziemie On twierdzi, że to przez to, że mecze w „szesnastce” są wolniejsze niż poprzedniczce. Ja tłumacze sobie, że może aż taki lamus nie jestem Tak czy siak, konfrontacja na boisku bywa całkiem ostra. Dużo ciekawiej jednak gra mi się z nim w jednej drużynie, bo tworzenie wspólnych daje mi dużo radości. Szczególnie jak widzę jak on się przy tym ekscytuje. Jeśli macie dzieciaki wiecie o czym mówię. I niech to będzie najlepsza rekomendacja dla tego tytułu
    A tak przy okazji możecie zobaczyć jak w naszej tymczasowej redakcji wyglądały przerwy w pracy. Jakoś trzeba się przecież rozerwać, prawda?
     

  2. Maciej Piotrowski
    Nigdy bym nie przypuszczał, że tak zabawa multikopterami tak mnie wkręci. Modelarz ze mnie żaden, a i smykałki do sterowania modelami samolotów (o helikopterach już nawet nie wspominając) jakoś u siebie wcześniej nie zauważyłem. Tak, wiem, trochę to dziwne, bo przecież jestem zapalonym graczem, który od 20 lat nie wypuszcza pada z ręki. Kierowanie niewielką latającą maszyną z pomocą dwudrążkowej aparatury powinienem więc mieć niemal we krwi. A jednak jakoś dotąd do latania mnie nie ciągnęło. Wszystko zmieniły wielowirnikowce i możliwość filmowania z powietrza. Oho, już słyszę gniewne pomruki przeciwników wszelkiej maści fruwających kamer, które ponoć naruszają ich prywatność i prawo własności. Uwierzcie lub nie, mam tyle świetnych plenerów do sfilmowania, że wizja filmowania przez okno łazienki jak robicie kupę wydaje mi się zupełnie niedorzeczna.
     




     

    Ale wracając do sedna – moja przygoda z dronami trwa w najlepsze. Po kilku miesiącach zabawy z przeróżnej maści multikopterami – od tych zupełnie małych, do całkiem sporych moje oczekiwania odnośnie maszyny idealnej (a przy tym i nierujnującej budżetu) mocno wzrosły. Z tym większym zaciekawieniem przyglądałem się zapowiedziom trzeciego Phantoma, szumnie nazywanego rewolucją w pośród dronów konsumenckich.
     




     

    A oto i sam bohater niniejszego wpisu – Phantom 3 Professional. Po niemal dwóch miesiącach od oficjalnej premiery wreszcie trafił w moje ręce i muszę przyznać, że bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Pomijając już nawet nową aparaturę niemal żywcem przeniesioną z droższego modelu Inspire 1 (z kilkoma dość istotnymi różnicami) świetne wrażenie robi zawartość pudełka. W odróżnieniu od Phantoma 2 tu instrukcja obsługi od razu rzuca się w oczy niemal krzycząc do klienta „Najpierw mnie przeczytaj!” (bo jak wiadomo „prawdziwi mężczyźni” nie potrzebują niczego czytać, bo wiedzą wszystko najlepiej).
     







     

    Największym atutem Phantoma 3 jest wbudowany weń system transmisji obrazu DJI Lightbridge 2,4Ghz. Jak zapewne wiecie wraz z dedykowaną aplikacją DJI Pilot pozwala on na podgląd tego, co aktualnie widzi zainstalowana w dronie kamera. Na tym jednak nie koniec, bo na podłączonym smartfonie bądź tablecie wyświetlane są także wszystkie niezbędne dane – od telemetrii i liczby „złapanych” satelit GPS, po aktualny stan baterii, pozycję i orientację na mapach gogle oraz zaawansowane ustawienia wideo i foto. Co więcej aplikacja zbiera dane o naszych lotach i zrobionych podczas nich materiałach wyświetlając je w formie czytelnego zestawienia.
     







     

    Żeby jednak nie było tak różowo, Phantom 3 jak każdy pachnący świeżością sprzęt, ma swoje wady. Poza niewielką dostępnością (fabryki ponoć nie wyrabiają z zamówieniami) użytkownicy narzekają na problemy z bateriami, zbyt długim rozgrzewaniem się czy coraz większym lagowaniem obrazu. Mnie osobiście dotknął tylko ten ostatni problem, ale mam nadzieje, że twórcom szybko uda się go wyeliminować w kolejnych aktualizacjach firmware’u. Do tej pory producent poradził już sobie z kilkoma zagwozdkami dotyczącymi kamery.
     




     

    Podczas moich pierwszych lotów strasznie ciekawiło mnie czy nowy optyczno-dźwiękowy system pozycjonowania na niewielkich wysokościach zda egzamin. O dziwo, działa to całkiem sprawie. Z uwagi na generowane przez niego ultradźwięki lepiej nie mieć jednak w okolicy żadnych psów. Mje żywo zainteresowały się fruwającym stworem kilkukrotnie próbując dorwać „szkodnika”.
     




     

    Większą ilością wrażeń podzielę się z Wami przy okazji recenzji trzeciego Phantoma. Do tego jednak muszę jeszcze trochę polatać i potestować nowe funkcje, które zgodnie z zapowiedzią producenta systematycznie dodawane są w kolejnych aktualizacjach. Na tę chwilę możecie zobaczyć próbki zdjęć z phantomowej kamerki 4K. Jeśli macie jakieś pytania bądź propozycje co chcielibyście zobaczyć w recenzji – piszcie w komentarzach.
     




     
     
     
     
     



  3. Maciej Piotrowski
    Pamiętacie jeszcze mój starusieńki artykuł z 2011 roku zatytułowany „Co hamuje rozwój gier”? Nadejście nowej generacji konsol nieco zmieniło tamtą perspektywę, ale wcale nie tak mocno jak początkowo mogłoby się wydawać. Pomijając jednak kwestie sprzętowe i brak oryginalnych pomysłów (choć tu trzeba przyznać pojawiają się czasami i przebłyski geniuszu) jedno opisane przeze mnie wówczas zjawisko urosło tak mocno, że stało się wielkim zagrożeniem gier jakie znamy i kochamy. Już wiecie o czym mowa? O grach na smartfony i tablety.
     

     
    Przyznam szczerze, że pisząc wówczas o mrocznej stronie mobilnej rozrywki nie przewidziałem ewolucji, jaka dokonała się w tym segmencie przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Pośród tych wszystkich popierdółkowatych gier pokroju Flappy Bird, Daddy Was a Thief czy Cut The Rope, które jak szalenie grywalne by nie były konkurować z konsolami i tak nie są w stanie, nagle pojawiły się bowiem tytuły zacierające nieco tę granicę. Co najważniejsze mogą one rywalizować z konsolami nie tylko na polu stopnia skomplikowania rozgrywki, ale także graficznym. Oczywiście, przyjmując pewne uproszczenia. I nie chodzi tu bynajmniej o reaktywowane dawne hity takie jak choćby Another World czy Little Big Adventure dostosowane do nowych realiów.
     

     
    Obok świeżych projektów producenci coraz śmielej próbują przenosić swoje najsłynniejsze marki na Andka i iOS tworząc swoiste spin offy istniejących serii. No ale taki stan rzeczy wcale nie tłumaczy jeszcze ewentualnego bicia na alarm i zwiastowania nadejścia growej apokalipsy. Większość z nas właśnie w ten sposób do tego podchodzi. Zapominamy jednak o jednej rzeczy – twórcy gier pójdą tam gdzie łatwiej zdobyć klienta, a rynek mobilny jest bardzo chłonny. Nawet, gdy część producentów narzeka już, że ciężko się na nim przebić.
     

     
    Czy zdawaliście sobie sprawę, że zarejestrowanych użytkowników usługi Google Play jest już ponad miliard? Ja nie wiedziałem. Taka liczba padła z ust jednego z przedstawicieli NVIDII podczas luźnej rozmowy przed opisywaną niedawno imprezą Game24. Właściwie to prowadzona wówczas dyskusja skłoniła mnie do napisania tego tekstu. A ściślej wyzierająca zeń dość ponura wizja przyszłości, w której nie ma już konsol, pecet istnieje jedynie dla hardcorowców, a wszyscy pozostali zagrywają się na sprzęcie mobilnym. Czarnowidztwo? Nie tak do końca.
     

     
    Według mojego rozmówcy najwięksi producenci gier bardzo mocno przyglądają się rynkowi mobilnemu, a ich obecne działania to dopiero początek ekspansji. Stacjonarne konsole i to nawet next-geny już teraz są w odwrocie, a jedynym powodem, dla którego twórcy gier jeszcze je „okupują” są potencjalne zyski. No bo przecież tym platformom udało się zgromadzić wokół siebie pewną liczbę graczy. Sytuacja zmieni się jednak diametralnie, gdy wydawcy i producenci poradzą sobie z monetyzacją gier mobilnych. Jak dotąd jest to bowiem ich największa zmora, choć próby wyciągania od nas kasy na różne sposoby cały czas trwają i ewoluują. Ile więc nam zostało do przysłowiowej apokalipsy? Trudno powiedzieć – może kilkanaście miesięcy, może kilka lat. Ktoś powie zapewne – zaraz, zaraz, przecież mówi to osoba związana z producentem kart graficznych do PC, której układy nie znalazły się zresztą w konsolach nowej generacji. Pewnie zależy im więc na tym, by te maszynki jak najszybciej „poszły do piachu”. Coś w tym jest, szczególnie, gdy do tego wszystkiego dodamy jeszcze drugą odsłonę tabletu Shield. Tylko spójrzcie na to z innej strony – NVIDIA nie próbowała wstrzelić się ze swoim growym tabletem w ciemno licząc na zainteresowanie klientów. Oni WIEDZIELI, że ten produkt się sprzeda. No to teraz dorzućmy tu jeszcze kolejne zapowiedzi producentów notebooków o wycofywaniu się z tego rynku by w całości skupić się na sprzęcie mobilnym. I w tym momencie ta mało realna wizja trzęsienia ziemi w branży gier zaczyna powoli nabierać realnych, bardzo mrocznych jak dla mnie kształtów.
     

     
    Uprzedzając pytanie - co nie pasuje mi w grach mobilnych, skoro te coraz bardziej upodabniają się do produkcji z większych platform? Powodów jest dużo. A to ograniczenia sterowania, a to infantylność niektórych rozwiązań, a to znowu niepowalająca długość rozgrywki i cała masa dodatkowych „wyciągaczy kasy”, nawet gdy daną grę kupiliśmy za niemałe, jak na rozmiary gry, pieniądze. Nie zrozumcie mnie źle – ja tym produkcjom grywalności im nie odmawiam, bo sam czasami lubię sobie w coś „machnąć” na smartfonie w poczekalni u lekarza, przed snem czy podczas zasilania systemu kanalizacji „pakietami odrzuconych danych”, ale żeby tak całkowicie zastąpić nimi „duże”, wysokobudżetowe produkcje (bo chyba nie myślicie, że ktoś będzie się tu wysilał, prawda?) – nie, co to to nie. Ciężko mi to nawet sobie wyobrazić, bo to oznaczałoby, że moja przygoda z grami chyba dobiegła końca i musiałbym szukać nowego hobby.
     

     
    No dobrze, jest jeszcze streaming - słynne Onlive, Gaikai i cała reszta, do których mogą i pewnie będą trafiać najgłośniejsze projekty. Ale, już pomijając nawet kwestie przepustowości łącz, czy widzicie siebie korzystających z wypożyczalni gier na 24h, 48h i więcej, gdy ceny zaczną „szybować” w kierunku tych z „sufitu wziętych”? No bo kto im zabroni skoro nie będzie konkurencji. Ok, pewnie wielu z Was nie podziela moich obaw widząc w streamingu świetlaną przyszłość branży gier. Nazwijcie mnie starym piernikiem, dinozaurem, zgrzybiałym graczem, ale ja naprawdę wolałbym nie obudzić się w takiej rzeczywistości, w której wszyscy popylają na telefonach w jakieś popierdółki albo płacą za 2h gry dajmy na to w Far Cry 10 piejąc przy tym z zachwytu….
  4. Maciej Piotrowski
    Gracze to bardzo wybredny gatunek. Szczególnie ci komputerowi. No ale jak rozpieszcza się nas całymi tonami przeróżnego sprzętu – od kart graficznych, poprzez myszki, klawiatury, słuchawki, aż lodówki na USB to raczej trudno się czemukolwiek dziwić. Coraz częściej trzeba się czymś wyróżnić, by zdobyć nasze zainteresowanie. Dobrze wiedział o tym Razer wypuszczając na rynek w 2013 roku swój dość nieprzeciętny kontroler – Razer Orbweaver.








     
    Dla niewtajemniczonych - Orbweaver to niewielka klawiatura, a właściwie jej wycinek, zawierająca jedynie 20 klawiszy, ale wyprofilowanych w taki sposób by korzystanie z nich było wyjątkowo komfortowe. W połączeniu z ergonomiczną podstawką pod nadgarstek, ośmiokierunkową gałką pod kciuk i dwoma dodatkowymi, konfigurowalnymi przyciskami keypad ten stanowi całkiem ciekawą alternatywę dla klawiatury podczas dowolnej rozgrywki.
     



     



     
    Może nie tyle stanowi co stanowił, bo Razer uznał, że czas najwyższy go odświeżyć. I tak powstał Orbweaver Chroma – ulepszona edycja dawnego kontrolera. Co się zmieniło? Przede wszystkim zaimplementowano obsługę znacznie bardziej rozbudowanej aplikacji Razer Synapse, zmieniono przełączniki mechaniczne na własne i dodano podświetlenie Chroma (16,8 miliona kolorów). Widziałem je w działaniu podczas tegorocznego Gamescomu i wygląda to całkiem nieźle. Na dokładne testy przyjdzie jednak czas. Teraz chciałbym jedynie zajawić Wam ten produkt, szczególnie że właśnie trafił w moje ręce.
     



     
    Jeśli pamiętacie poprzednią wersję Orbweavera to widok jego nowej wersji wielce Was nie zaskoczy. To właściwie ta sama konstrukcja. Wszystko jest tu świetnie spasowane, a i do użytych materiałów nie sposób się przyczepić. Masywna podstawa daje pewność, że nic nie przesunie się podczas intensywnej gry. Konfigurowalna podpórka daje zaś dłoni naprawdę wygodne oparcie. Wszystko tu jest pod ręką – i klawisze, i ruchomy pad, i dodatkowy przycisk. Niemal można by powiedzieć, że to taka bardziej zaawansowana mysz dla drugiej dłoni. Aż szkoda, że tak droga. Jej cena ustalona została bowiem na prawie 130 Euro.
     



     
    Wygląd wyglądem, ale jak to faktycznie działa? I to właśnie postaram się Wam zaprezentować w pełnej recenzji Orbweavera Chroma, którą już niedługo zobaczycie na łamach Benchmarka. Akurat wychodzi tyle świetnych gier, będzie na czym ten keypad pokatować.
     



     
    Zdjęcia wykonano smartfonem Samsung Galaxy Note 4
  5. Maciej Piotrowski
    Te wszystkie lata spędzone z najróżniejszymi grami chyba mocno mnie zepsuły, bo jakoś nie potrafię wyobrazić sobie rozgrywki na zwykłej myszce czy klawiaturze. Teraz w grę wchodzą tylko produkty dla graczy. Ja wiem, że opinii o tego typu akcesoriach jest całe mnóstwo – od entuzjastycznych, po super nieprzychylne, ale nic nie poradzę – lubię wymyślne gryzonie i klawiatury, a już szczególnie – te mechaniczne. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, dla mnie pod palcem musi coś po prostu „klikać”.J
     
    Dlatego właśnie po każdej zapowiedzi nowej klawiatury mechanicznej czekam z utęsknieniem by położyć na niej swoje dłonie i sprawdzić czy oto znalazłem alternatywę dla wysłużonego już MECHa. Nie inaczej było z nowym Apex’em od SteelSeries. Pokazane na tegorocznym CES M800, dzięki nowym przełącznikom QS1 ma być ponoć najszybszą mechaniczna klawiaturą dla graczy. I choć nie jestem proplayerem, a moje ruchy palców na przyciskach widać bez potrzeby zwalniania filmu te informacje wystarczyły bym zwrócił na M800 baczniejszą uwagę. Fakt braku „kliknięcia” (jakby nie patrzeć to przełączniki liniowe) czy dość wysoka cena tej klawiatury zeszły jakoś na plan dalszy.
     






     
    W końcu jednak nowy Apex do mnie dotarł i muszę przyznać, że zrobił całkiem niezłe pierwsze wrażenie. Nie wszystko mi w tej konstrukcji pasuje, ale solidności odmówić jej nie sposób. Zwarta, dość ciężka bryła, 2-portowy hub USB i bardzo wygodne, stosunkowo miękkie klawisze zaliczam z miejsca na plus. Nie wiem jednak jeszcze czy będę w stanie przyzwyczaić się do braku podpórki pod nadgarstki, charakterystycznej dużej spacji i nietypowych, wymiennych nóżkek.
     









     
    No cóż, obadam, przetestuje i już wkrótce podzielę się z Wami moimi wrażeniami z testów. Tym razem już zapewne na głównej stronie Benchmarka. A na razie – zachęcam do obejrzenia fotek. Jeśli macie jakieś pytania, propozycje testów (byle nie takich, które będą wymagały ode mnie wybudowania jakichś skomplikowanych mechanizmów J) – piszcie w komentarzach.
     









×
×
  • Dodaj nową pozycję...