Skocz do zawartości

Lipton

Bloger
  • Liczba zawartości

    1082
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Wpisy na Blogu dodane przez Lipton

  1. Lipton
    Mija już 6 lat od czasu, kiedy po raz pierwszy zarejestrowałem się na forum komputerowym. Zainteresowanie PC-tami przejawiałem od dzieciaka, a sama rejestracja była wymuszona zdobyciem nieocenionej porady eksperckiej. W tak banalny sposób sam zacząłem pisać, pisać i pisać. Niekiedy zwykły, słoneczny dzień lata zamieniał się w bezinteresowne pomaganie innym. Dlaczego to robiłem? Może miałem poczucie długu wobec tego forum, które mam na myśli? Czy dziś myślimy w ten sam sposób?
     
    O, ile rozważanie na temat tego, czym jest dla nas forum – miejscem wymiany poglądów, czy udzielania rad nie ma większego znaczenia, to ewoluujące środowisko użytkowników może odgrywać niebagatelną rolę w jego kształtowaniu. To, że forum jako rzeczownik kojarzy się dosłownie z pewnym polem konwersacji, to wie zapewne większość z Was. Od dłuższego czasu staram się obserwować zmiany, które dotykają tę platformę „rozmów”. Nie ma znaczenia, czy rozmawiamy tu forum x, czy y. Ogólna problematyka o której zaraz zacznę pisać szczegółowo nie tylko dotyka w domyślę forów komputerowych, ale nawet tak hobbistycznym jak te o tematyce akwarystycznej.
     




    Czas stawiać znaki ostrzegawcze...


    Kilka lat temu, gdy zaczynałem swoją przygodę z pisaniem na różnych forach internetowych zetknąłem się dużą ilością osób skorych do pomocy. Byłem tym zaskoczony, że niedawno założony temat potrafił doczekać się kilkunastu postów, już po kilku minutach. Zwykłe pytanie o sposób konfiguracji routera potrafiło zebrać przeciwników tego modelu, osób od porad jego ustawienia aż po tych, którzy pisali, co mają dzisiaj na obiad. Może to śmieszyć, ale prawda jest taka, że tematy w niesłychany sposób zmieniały swoją treść. Co najważniejsze poziom kultury, sposób wyrażania myśli i bezinteresowności stanowiły niezaprzeczalne zalety przebywania na forum.
     
    Wybitny polski pisarz Stanisław Lem użył słów, które na dobre zapisały się w złotych cytatach: „Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.” Trudno nie zgodzić się z jego słowami. Jeśli cofnąłbym się do roku 2006 i pomyślał, że będzie mi dane żyć w czasach, gdzie co drugi komentarz jest wypowiedzeniem wojny drugiemu użytkownikowi, a chamstwo jest jawnie tolerowane, to uwierzcie ale prosiłbym o wyłączenie tego systemu raz na zawsze. Do czego zmierzam? Fora stały się siedliskiem zarazków. Czegoś w postaci wirusa. Tylko, że to nie był zwykły wirus. Ten zaatakował najbardziej doświadczonych. Przyzwolenie na wulgarne odzywki dało o sobie znać, gdy kolejne osoby rezygnowały z niesienia bezinteresownej pomocy. Forum miało być miejscem odpoczynku, niekiedy pochwalenia się swoją wiedzą przed innymi. Tylko, że to chwalenie nie miało wymiaru egoistycznego. Pomagało innym, a zarazem wzbogacało ich wiedzę. Przeglądając najpopularniejsze fora aż żal patrzeć na hulający w nich wiatr. Niegdyś liczne grona eksperckie porozchodziły się w swoich kierunkach. Z dala od zamętu i rozmów na poziomie szkoły podstawowej, ale nie tej ośmioklasowej, ale sześcio wliczając w to nową reformę.
     
    A może, to wcale nie spadająca kultura osobista na forach spowodowała coraz większy ubytek kadr? Czyżby dopadło nas lenistwo? Zepsucie XXI wieku? Nie chce mi się robić, bo mi nie płacą? Czy zbliżymy się do takiego momentu w historii, w którym porada przez Internet będzie płatna? A może eksperci, to już dinozaury? Ciekaw jestem Waszych opinii.
  2. Lipton
    Kilka miesięcy temu dla jednego z wortali komputerowych przetestowałem kilkanaście, różnej maści pamięci przenośnych z interfejsem USB 3.0. Wyniki, które łatwo znaleźć w sieci, mogą być dla wielu osób zaskoczeniem. W dzisiejszym wpisie chciałbym nakreślić kwestie zapisu na tych urządzeniach, a dokładnie to jak jest ona traktowana przez producentów. Przypadek dotyczy kilka pendrive’ów budżetowych, którym wyraźnie bliżej osiągami do USB 2.0 niż do trzeciej generacji tego złącza. Skupimy się na jednym z nich.
     
    Na cenzurowane trafia GOODRAM Point, a więc innowacyjny, bezpieczny i wygodny pendrive polskiego producenta. Ma on łączyć cechy nowoczesnej pamięci przenośnej z wydajnym interfejsem 3.0, wytrzymałą obudową i miniaturowymi kształtami. Dlaczego wybraliśmy akurat tego pendrive’a? Światło dzienne ujrzał on stosunkowo niedawno, a brakuje mu tego czegoś, o co nam chodzi – informacji o wydajności. Warto w tym momencie zaznaczyć, że GOODRAM to nie jedyny producent, który postępuje w ten sposób z tańszym wytworem. O tej samej sytuacji pisałem w marcu br. odnośnie osiągów serii JetFlash Transcenda.
     
    Sednem mojego wpisu są transfery osiągane przez budżetowe pamięci przenośne USB 3.0. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami notebooka lub płyty głównej z interfejsem trzeciej generacji. Przyszedł czas, w którym warto to wykorzystać, a kiedy jak nie po wpięciu pendrive z niebieską płytką do portu USB? Zysk wydajności, tak jak byliśmy informowani ma być wyraźnie zauważalny. Drugie założenie, to takie, że właśnie zakupiliśmy nowy produkt firmy GOODRAM, czyli opisywanego wyżej Pointa o pojemności 16 gigabajtów. W tej chwili z szerokim uśmiechem na twarzy obserwujemy kopiowanie plików z komputera na pendrive’a. Po chwilowej obserwacji przepływu danych stwierdzamy, że wcale ten USB 3.0 nie daje takiego „kopa”, jakiego powinien dawać. Rzeczywiście, dane przenoszone z prędkością 25-30 MB/s, to standard doskonale znany i obsługiwany przez USB 2.0. W takim razie gdzie leży źródło problemu?
     
     



     
    Producenci w budżetowych pendrive’ach wykorzystali USB 3.0 wyłącznie do celów marketingowych. W praktyce ich zapis jest porównywalny ze złączem starej generacji. W kwestii odczytu też nie widać wyraźnej poprawy. Co ciekawe większość tych nisko-wydajnościowych pamięci przenośnych charakteryzuje się wysoką odpornością na zabrudzenia i wstrząsy, wodoszczelnością czy miniaturowymi kształtami. Zachęcani z jednej strony tymi aspektami zapominamy o szybkości przepływu danych, który w praktyce jest taki sam jak przy korzystaniu z USB 2.0. Na rynku coraz częściej będziemy gościć pendrive’y z interfejsem USB 3.0 kuszące niską ceną. Jeżeli zależy Wam na jego wykorzystaniu zawsze sprawdzajcie ich teoretyczne osiągi. Te z reguły są wiarygodne, gdyż dotyczą odczytu i zapisu liniowego sprawdzanego przez producentów w programie ATTO. Mój test wykazał, że wyniki testów syntetycznych w 99% przypadków pokrywały się z wynikami w praktyce.
     
    Na sam koniec pytań do Was. Na co zwracacie uwagę przy zakupie pendrive? Liczy się dla Was szybkość przesyłu danych? Wytrzymałość, a może cechy szczególne, takie jak wodoodporność?
  3. Lipton
    Wpis dedykowany jest osobom, które lada dzień będą decydować się na zakup komputera. Trafiły na czas w którym szczególnie rynek procesorów nie pomaga im w wyborze wymarzonego PC-ta. Jak się okazuje głównym winowajcą całego zamieszania jest najnowsza generacja procesorów firmy Intel, a więc Haswell. Dlaczego? Wytłumaczenie całej sytuacji znajdziecie po wejściu na główną stronę wpisu. Nie tylko zarysuję główny problem tematu, ale również doradzę co na dzień dzisiejszy jest najlepszym wyborem.
     
    Na sam początek zajmijmy się cenami bohaterów naszego wpisu. Pierwszeństwo otrzymuję ode mnie starszy model – i5-3570K. Najniższa cena w porównywarce cenowej, to 850 złotych. Nowa generacja, co nas nie dziwi musi być droższa, dlatego za nią zapłacimy 40 złotych więcej. Ktoś sobie powie: "tylko". Rzeczywiście, różnica w cenie przy zawrotnej kwocie 900 złotych jest znikoma. Na chłopski rozum: nad czym tu się zastanawiać, przecież nowa generacja procesorów musi być wydajniejsza od poprzedniej. Jak się okazuje, to nie tutaj należy szukać źródła całego problemu, gdyż jest ono bardziej skomplikowane niż Wam się wydaje. Zanim przejdziemy do meritum warto postawić pytanie, dlaczego zdecydowałem się na porównanie akurat tych dwóch modeli. Głównie wynika, to z zainteresowania nimi. Z niedawno opublikowanego rankingu witryny skąpiec.pl wynika, że najczęściej wyszukiwanym produktem wśród procesorów jest właśnie i5-4670K. Produkt Ivy Bridge (i5-3570K) w tej klasyfikacji zajmuje 10 miejsce jednak ze względu na swoją cenę i możliwości najbliżej jest mu właśnie do procesora nowej generacji. Poza tym spójrzmy na procesory, które ulokowały się zaraz za 4-rdzeniowym Haswellem – rodzinę firmy AMD z serii FX nie możemy uważać za poważnego rywala dla CPU Intela, przynajmniej tam gdzie tej wydajności potrzebujemy najbardziej, czyli w grach. Pamiętajmy, że zainteresowanie tymi modelami (Intel z końcówką K) przejawiają osoby, które po pierwsze mają budżet sięgający 2500-3000 złotych, a po drugie są gotowe na podkręcanie. Nacisk na ten drugi akcent jest szczególnie ważny.
     




    FX-8350 AMD nadal zajmuje wysokie miejsce w rankingach popularności...


     
    Zakładamy na tym etapie, że jesteśmy osobą którą spełnia oba warunki. Wykazujemy więc zainteresowanie kupnem danego modelu, przystępując do tej czynności poinformowani o różnicy w cenie i podobnych właściwościach obu układów. Czas na przyjrzenie się wydajności. W tym celu sięgamy po kilka losowo wybranych recenzji. Ważne, aby nie sugerować się wyłącznie testami na witrynach polskich. Nie neguje ich rzetelności, ale często robione są na jedno kopyto. Nie musimy znać dobrze języka angielskiego, niemieckiego a nawet chińskiego żeby wyrobić sobie opinie po tym, co zaobserwowaliśmy na wykresach. Każda osoba przed zakupem sprzętu powinna przeczytać jej recenzje. Nie istotne jest, to czy kupujemy myszkę za 30 złotych czy procesor za 900. Chodzi przecież o nasz komfort i zadowolenie.
     
    Po przejrzeniu kilku testów i5-4670K niejedna osoba podrapała się po głowie. Nowa generacja – no pięknie, ale gdzie skok wydajności? W przypadku Haswella możemy mówić o delikatnym wzroście osiągów, często tak marginalnym, że można to uznać za błąd metodologiczny. Wróćmy do różnicy cenowej. Mówimy sobie okej, co prawda szału w skoku wydajności nie ma, ale 40 złotych można dołożyć. Hola, hola! Czy odwiedziliście strony z informacjami na temat podkręcania? Jeśli nie, to popełniliście spory błąd. Osobiście uważam, że to w tym miejscu rozgrywa się problem wyboru procesora. Niestety przepowiednie o overclockingu zależnym od konkretnej sztuki nadal się sprawdzają. Często osiągnięcie 4.3 GHz wymaga dużej dawki napięcia, co w przypadku i5-3570K dopiero rozkręcało zabawę pt. moje OC. Warto sobie uświadomić, że przy 150-200 MHz-ach różnica w wydajności, obu modeli całkowicie się zatraca. Dołóżmy do tego wysokie temperatury Haswella związane właśnie z odpowiednio wysokim „papu” i mamy bardzo, ale to bardzo nieciekawą sytuację.
     




    Płyta główna pod Haswella to niemały wydatek.


     
    Problem numer dwa związany z decyzją o zakupie idealnego procesora: płyta główna, a dokładnie jej cena. Odpowiedni mobas pod socket LGA1155 dla procesora i5-3570K, to koszt 300 złotych. W tej cenie otrzymamy ASRocka P67 PRO3 z dobrą, rozbudowaną i chłodzoną sekcją zasilania. Stary chipset w niczym nie powinienem nam przeszkadzać, a jedynymi uchybieniami wydaje się niezbyt przejrzyste UEFI i brak wyjścia obrazu (zintegrowana karta graficzna nie ma racji bytu). Myśląc o wysokim overclockingu i5-4670K musimy skierować swój wzrok na płyty o 100 złotych droższe. Na dzień dzisiejszy niezłym wyborem może się okazać kupno H87 Fatal1ty Professional (socket LGA1150). Płyta umożliwia przetaktowanie procesora, mimo teoretycznie braku takiej możliwości wynikającej z zastosowania chipsetu H87. Przebiegli producenci postanowili jednak dla serii Haswell przygotować specjalne biosy, które odblokowały tą funkcję. Na jak długo? To pytanie pozostawiamy bez odpowiedzi. Ci, którzy nie chcą ryzykować nagłej utraty funkcji powinni zainteresować się Z87A-G43 od MSI. To najrozsądniejszy i zarazem jeden z najtańszych wyborów jeśli chodzi o chipset Z87 i pełne wsparcie dla procesorów z końcówką K. Jak sami widzicie różnica pomiędzy i5-4670K, a i5-3570K to wcale nie 40 złotych a nawet 200! Wybierając i5-3570K jesteście w stanie przełożyć pozostawione fundusze na zakup wydajniejszej karty graficznej.
     
    Problem numer trzy: przyszłość. Socket LGA1155, to socket dinozaurów i choć nie wskazuje na to wydajność, to za kilka lat (góra 2) możemy być świadkami zupełnego przetasowania na rynku CPU. Stawiając na i5-4670K z socketem 1150 prawdopodobnie i te słowo jest bardzo WAŻNE! Nie rezygnujemy z przyszłej rozbudowy komputera. Niestety nie mam szklanej kuli i w ten sposób nie jestem w stanie powiedzieć napisać czy, to zaprocentuje w przyszłości. Problem jest palący. Pytań jest bez liku.
     
     
     
     
     




    Czwarta generacja Intela nadal walczy o pozycję na rynku


     
    Na koniec, nieco subiektywna opinia. Nie jestem osobą szaleńca, chce wiedzieć co kupuje i na, co mogę liczyć. Zaoszczędzone pieniądze jestem w stanie przeznaczyć na lepszą kartę graficzną, która da mi większy zysk w wydajności niż zakup procesora Haswell o sporym potencjale OC. Przyszłość? Producenci, a szczególnie konkurent firmy Intel pokazał gdzie powinniśmy mieć początkowe deklaracje. To, co zrobiono z częścią użytkowników scoketu AM3 wołało o pomstę do nieba. Nie możemy mieć 100-procentowej przyszłości, że to samo dotknie tych, którzy jakiś czas temu byli zachęcani do zakupu płyty ze względu na trwałość podstawki. Z tych względów wybieram na swój procesor i5-3570K wiedząc o drzemiącym w nim potencjale OC. Komu więc polecę i5-4670K? Na pewno osobom, których budżet znacznie przekracza kwotę 3000 tysięcy złotych. Wtedy różnica w cenie nie jest tak bolesna jak przy kwocie o kilkaset złotych niższej.
     
    Jak długo potrwa ta patowa sytuacja? Dopóki i5-3570K nie zejdzie ze sceny, a ceny procesorów pozostaną na niezmienionym jak dotąd poziomie. Na razie obserwujmy i wyciągajmy wnioski. Czas zmiany na pewno szybko zauważamy.
  4. Lipton
    Od premiery trzeciej części Diablo minęło 15 miesięcy. Gra niewątpliwie pobiła kilka rekordów, w tym ten główny czyli dotyczący ilości sprzedanych kopii. Kilka dni temu Blizzard uchylił rąbka tajemnicy, a raczej obwieścił to o czym mniej lub bardziej zaawansowani gracze mówili w kuluarach, a więc pracę nad pierwszym (może i ostatnim…) DLC. W dzisiejszym opisie chciałbym podzielić się z Wami zdaniem na temat mojego podejścia do dodatku i, to czy Diablo III ma szansę na ponowny rozgłos jak to miało miejsce przed jego wejściem na rynek.
     
    Zacznę jednak od początku, momentu w którym Diablo zbiera miliony preorderów, wydaje setki tysięcy dolarów na kampanie reklamowe na całym świecie, a rzesza napalonych fanów serii czeka u wrót bram (nieba) Blizzarda. Tak, należałem do jednych z nich. Nie wstydzę się tego i nie wypieram. Moja fascynacja dwójką zaczęła się bardzo późno, bo aż 3 lata od premiery. Jak wyglądała moja gra? Były dni kiedy jako gimbus (tak, tak popularne określenie na gimnazjalistę) potrafiłem przesiedzieć kilka ładnych godzin nad singlem. Fascynacja grą przychodziła wraz z upływem czasu. Nie rzucałem się na głęboko wodę (czyt. multiplayer), bo wiedziałem że nie miałbym czym rywalizować z innymi. Do gry potrafiłem wracać kilka razy w roku, szybko nabijałem kilkadziesiąt levelów, po czym gra znów wędrowała na półkę. Tryb MP odkrywałem stopniowo, a prawdziwa rozgrywka zaczęła się na dwa lata przed premierą D3. Mimo spędzonych kilkuset godzin w Diablo 2 nigdy nie uważałem się za gracza, który został oczarowany tą grą. Na pewno tytuł zajmował jedno z najwyższych miejsc w mojej hierarchii, ale czy pierwsze? Śmiem wątpić. Do tej pory staram sobie uświadomić skąd wzięło się u mnie przyszłe napalenie trójką. Tak jak napisałem na początku, należałem do ludzi którzy po pierwsze: obserwowali każdy ruch Blizzarda, a po drugie: zamówili grę z bardzo dużym wyprzedzeniem. To był pierwszy tytuł przy którym wymówiłem słowa: must have!
     



     
    Muszę przyznać, że marketing potrafi zdziałać cuda. Zostałem wciągnięty w wir gry-legendy, ale sam nie potrafiłem spojrzeć na nią okiem krytyka. Cholera… przecież były beta testy, przecież przestrzegali przed problemem z serwerami. Wszystko było podane jak na tacy. Oceń, potem kupuj. Jak na polskie warunki, cena 199 złotych za preorder była ceną kosmiczną. Tak duży wydatek tłumaczyłem sytuacją z dwójką. Mówiłem: przecież wrócisz nie jeden raz do gry i będziesz czerpał z niej radość. Tak miało być. Jak jest dzisiaj? Diablo III, to gra która mimo kolejnych patch’ów nadal mnie zawodzi. Brakuje jej nie tylko przysłowiowej kropki nad „i”, ale również klimatu. Klimatu dwójki, który w tak fantastyczny sposób potrafił towarzyszyć fabule. Czytając ostatnie komentarze dotyczące dodatku do D3 natknąłem się na jeden dość niecenzuralny, ale trafnie określający moje odczucia z gry. Autor między innymi poruszył sprawę ukrytego, tęczowego poziomu. Miał rację, to dobitnie pokazuje czym jest D3. To kolejna kontynuacja serii, która została zrobiona dla mas. Jak się nie można z tym zgodzić jeśli spojrzymy na łatwość w dobieraniu skilli, giełdę przedmiotów która potrafi w każdej chwili wyręczyć nas przy zbudowaniu potężnego equipmentu. Niektórzy powiedzą, że w dwójce też odbywały się mikro-targi. Okej, ale to właśnie miało swój sens. Dziś fajna z pozoru produkcja zostaje zabijana poprzez spędzanie czasu na wyłapywaniu taniego, a zarazem dobrego wyposażenia.
     
    Diablo 3 po tych kilkunastu miesiącach od premiery zmieniło się nie do poznania, ale i tak ilość rzeczy które zostały do wykonania jest potężna. Dodatek może nadać tytułowi nową jakość, ale to od twórców zależy, co się zmieni. Jeżeli będą, to zabiegi czysto kosmetyczne to nie sądzę, żeby choć część graczy D3 skusiła się na zakup DLC. Znając Blizzard cena równie nie będzie należała do małych, a to tylko zniechęci tych którzy wydali krocie za cały czas ewoluującą trzecią część. Producentowi nadal brakuje konsekwencji, wizja rozwoju tytułu jest niepewna tak jak cały czas wchodzący tryb PVP. Czy do gry będę wracał? Czas wakacyjny, mimo że jest specyficzny i tak nie zachęca do spędzania czasu nad Diablo. To pokazuje, że gra potrzebuje zmian, zmian istotnie zauważalnych. Nadal wierzę, że dwójka po kilku latach doczeka się godnego następcy
  5. Lipton
    W dzisiejszym, bardzo krótkim wpisie chciałbym przedstawić Wam pierwszą część polecanych SSD. Osoby kupujące zestawy komputerowe coraz częściej dopytują się o możliwość umieszczenia w nich tzw. SSD na system. Mam nadzieję, że to co za chwilę przeczytacie rozwieje Wasze wszystkie wątpliwości.
     
    Zaczynamy od najniższego przedziału: od 200 do 300 złotych.
     
    Cechą charakterystyczną osoby posiadającej taki zasób gotówki jest szukanie dysku z przeznaczeniem na instalację systemu operacyjnego oraz "drobnego" oprogramowania - głównie przeglądarki internetowej, czy programu do komunikacji. Przy szukaniu dysku w tej kwocie zazwyczaj nie patrzymy na wydajność w porównaniu do innych modeli. Istotą zakupu SSD pod system jest stabilność i jak najmniejsza awaryjność. Naszym naturalnym wyborem powinien być dysk o pojemności 60/64GB.
    Kingston SSDNow V300 60GB - 235 złotych


    Do niedawna bezapelacyjny lider wszystkich rankingów wśród dysków SSD. Niestety, jak grom z jasnego nieba trafiła do nas wiadomość o problemach z nowym firmware, wydanym niedawno przez producenta. Wedle tych informacji SSD potrafi płatać różne figle, do tego mocno obniżając wydajność. Dlatego wszystkim radzimy wyruszyć na poszukiwania dysków z firmware o oznaczeniu 505A.
     
    W podobnej cenie, co V300 z firmware 505A nie znajdziemy żadnych SSD, które mogłyby być godnymi rywalami tej konstrukcji. Dopiero przy wydaniu równych 300 złotych otrzymujemy interesującego Cruciala M4 64GB.
    Crucial M4 64GB - 300 złotych


    Crucial M4, to przede wszystkim stabilny i dobry kontroler firmy Marvell o oznaczeniu: 88SS9174-BLD2. Połączenie udanego kontrolera wraz z synchronicznymi kośćmi MLC musi dawać przełożenie na jakość pracy w codziennym użytkowaniu komputera. Niestety kwota jak za tak małą pojemność jest mocna przesadzona i to my musimy zadecydować, czy zrezygnujemy z świetnych parametrów pracy na rzecz możliwej utraty stabilności, przy zakupie dysku na kontrolerze firmy SandForce z asynchronicznymi pamięciami NAND Flash.
     
    *W moim zestawieniu nie ująłem Plextor M5S 64GB ponieważ model na dzień dzisiejszy nie jest dostępny w sprzedaży. W cenie mniejszej niż 280 złotych jest bardzo atrakcyjnym wyborem, nawet jeśli mielibyśmy kupić go na rynku wtórnym.
     
    Przedział: 300-400 złotych:
     
    Oferta powyżej 300 złotych otwiera znacznie większe pole manewru. Do gry wchodzą modele o dwukrotnie większej pojemności i co się okazuje o zdecydowanie lepszej wydajności. Innymi słowem wydajność tego samego modelu o pojemności 60GB nigdy nie powinna się równać wydajności 120 gigabajtówce. Decyduje o tym producent i rzadko się zdarza, aby z tego zabiegu nie skorzystał. Dla kogo polecamy SSD o pojemności 120GB? Tak naprawdę wszystkim. Jest, to idealna pojemność dla komputera biurowego, dla gracza - szczególnie skupionego wokół tytułów online, ale również dla komputera stricte multimedialnego. Możliwości wykorzystania tych dodatkowych 60GB jest naprawdę dużo.
    Kingston SSDNow V300 120GB - 330 złotych


    Powtórka z rozrywki. Nie obawiajcie się kupna używanych dysków w tej samej cenie (firmware 505A), co nowe modele V300. Na pewno skorzystacie na wydajności i stabilności.
    Plextor M5S 128GB - 370 złotych


    Jak się okazuje połączenie synchronicznych kości z kontrolerem Marvella wcale nie musi kosztować krocie. Plextor M5S, to na dzień dzisiejszy świetna propozycja łącząca w sobie wysoką opłacalność i równie atrakcyjne osiągi. Chyba nie musimy dodawać nic o żelaznej stabilności tych dysków
    OCZ Vertex 450 128GB - 399 złotych


    Brak oficjalnych testów modelu 128GB nie przeszkodzi mi w poleceniu tego dysku. Vertex 450, to konstrukcja oparta na schemacie Vectora z wyposażeniem go w pamięci niższego procesu technologicznego. Atrakcyjna cena, wydajność jak nie równa, to na pewno wyższa niż Plextora M5S, a do tego 5 lat gwarancji - czego chcieć więcej?
    OCZ Vector 128GB - 400 złotych


    Do niedawna mogliśmy pomarzyć o takiej kwocie za SSD OCZ. W ciągu miesiąca Vector stracił 120 złotych na wartości i stał się z miejsca świetną alternatywą dla Plextora M5S. W kolejnych tygodniach powinniśmy spodziewać się obniżek Vertexa 450, ponieważ miejsca w tej samej cenie na dwa produkty OCZ nie ma. Przypomnijmy, że Vector wydajnościowo nie ustępuje takim konstrukcjom jak Samsung 840 PRO, czy Plextor M5P.
     
    W następnej części zajmę się SSD z przedziału cenowego od 400 do 500 złotych oraz od 500 do 650 złotych.
  6. Lipton
    Ostatni spadek cen kart graficznych bardzo mocno odbił się na pozycji kilku najbardziej polecanych konstrukcji. Jest on tyle ciekawy, że powstał na zasadzie kostki domina. Jedna karta pociągnęła za sobą całą resztę i taką sytuację obserwujemy do dnia dzisiejszego. W dzisiejszym wpisie na blogu chciałbym przeanalizować sytuację na rynku kart graficznych w cenie do 1000 złotych. Let’s go!
     
    Przedział cenowy 700-1000 złotych w ostatnich tygodniach jest bardzo burzliwy. Wejście na rynek GTX 760 spowodowało ruch wszystkich kart znajdujących się w podobnej cenie. Warto przypomnieć sobie ten moment, gdy GTX 760 trafia na półki sklepowe. Cena modelu referencyjnego oscylowała wokół 999 złotych. Model z teoretycznie lepszym chłodzeniem (czyt. niereferent) mogliśmy wyszukać w kwocie nieco powyżej 1000 PLN. Oznaczało, to że nieznacznie wolniejsze konstrukcje takie jak HD 7950 i GTX 660 Ti stracą rację bytu. Rzeczywiście cenowo w tym momencie wypadały bardzo blado przy premierowym produkcie nV. Pierwszy, obniżek cen doczekał się drugi z wyżej wymienionych modeli. 660 z legendarnym dopiskiem „Ti”. Była, to oczywiście odpowiedź na pojawienie się GTX 760. Od połowy lipca obserwujemy stały trend spadku cen modelu. Najlepiej obrazuje, to w tej chwili najtańszy MSI GTX 660 Ti OC. Jeszcze dwa miesiące temu za tą konstrukcje musielibyśmy wyłożyć ponad 1000 złotych, dziś jest to 250 złotych mniej. Co z HD 7950? W ciągu dwóch tygodni Radeon stracił na wartości aż 200 złotych. Prawdopodobnie 899 złotych, to punkt graniczny i dalszych spadków cen nie powinniśmy odnotowywać. Podsumowując trzy pierwsze konstrukcje – GTX 660 Ti to koszt co najmniej 760 złotych, HD 7950 – 899 złotych i GTX 760 – 950 złotych. Pod względem stosunku cena/wydajność najlepiej wypada GTX 660 Ti pozostawiając daleko w tyle dwie pozostałe produkcje. Pamiętajmy jednak, że już 19 sierpnia, światło dziennie ujrzy kolejna część promocji AMD Never Settle Forever. Za cenę 899 złotych otrzymamy do Radeona HD 7950 dwie wybrane przez nas superprodukcje. Może, to być na przykład Tomb Raider i Hitman: Absolution, a wtedy cena GTX 660 Ti zdaje się zupełnie tracić znaczenie, a GTX 760 nawet rację bytu.
     




    MSI GTX 760 TF coraz tańszy...


     
    Temat kontynuujemy z trzema innymi kartami, którym cenowo bardzo blisko do 660 Ti. Na sam początek HD 7870. Karta, która wydajnością plasuje się nieznacznie nad GTX 660. Oczywiście jeśli nie bierzemy pod uwagę potencjału OC, który wypada zdecydowanie korzystniej na karcie AMD. Z drugiej strony cena 720 złotych jest zupełnie nieatrakcyjna ponieważ za niewiele więcej otrzymujemy opisany w poprzednim akapicie GTX 660 Ti. Sprzedaż HD 7870 od 19 sierpnia obejmie trzecia edycja promocji AMD Never Settle Forever, jednak i to nie powinno zmienić jej pozycji. Na dalszą obniżkę cen czeka HD 7870 XT. Karta kompromis między 7870 i 7950 cenowo wypada mizernie, a nowa promocja AMD jeszcze mocniej ją pogrąży w niebycie, z racji dodania tylko jednej słabszej jakościowo gry w porównaniu do serii 7900. Dopiero cena 750 złotych wydaje się być adekwatna do jej możliwości na tle GTX 660 Ti i ceny HD 7950. Przy takim rozwoju wypadków spodziewajmy się dostępności HD 7870 w cenie poniżej 700 złotych. Na samym końcu warto wspomnieć o GTX 660, który w ciągu ostatnich kilku tygodni doczekał się najmniejszych spadków cenowych z całego grona, które postanowiłem przedstawić. Wydaje mi się, że karta powinna być atrakcyjna dla kupujących jeśli jej cena spadnie do kwoty 600 złotych. Pamiętajmy, że Radeon HD 7870 nie tylko wygrywa z nią na polu osiągów, ale również w jakości dołączonych gier. Niestety, promocja na Metro: Last Light dobiegła końca, a GTX 660 przeżywa najcięższy okres na rynku kart graficznych.
  7. Lipton
    Coraz częściej kupno nowego komputera wiążę się z zakupem obok tradycyjnego dysku twardego, nośnika SSD. Zalety wynikające z jego zastosowania są już powszechnie znane – kilkukrotnie większa wydajność względem HDD, mały pobór mocy, niewielkie gabaryty. Szczególną wagę do tego segmentu sprzętu przywiązują profesjonaliści, a więc graficy i wideo-makerzy dla których zaoszczędzenia kilkudziesięciu sekund na zapisie jednego projektu wiążę się z nieocenionym zyskiem czasu. Niestety, palącym problemem od kilku dobrych miesięcy pozostaje cena tych urządzeń. Po pamiętnym zalaniu fabryk Seagate i Western Digital w 2011 roku, optymiści rynkowi sugerowali że w ciągu dwóch, góra trzech lat nośniki flash na dobre wyprą tradycyjne twardziele. Minęły dwa lata, a w tej materii niemalże nic się nie zmieniło.
     
    Przyznam, że jeszcze dwa lata temu należałem do tych optymistów, którzy wierzyli w szybkie wyparcie HDD z rynku. Miało, to swoje uzasadnienie w pojawianiu się coraz większej liczby tych produktów w sprzedaży. Drugim powodem był nagły i jak się okazuję wcale nie taki wytłumaczalny wzrost cen dysków twardych. Oczywiście w tamtym czasie niewielu podejmowało się zakupu SSD kosztem HDD, ale byli i tacy którym 128-gigabajtowa pojemność w zupełności wystarczała. Otrzymywali oni w zamian – spokój i tą owianą legendą wydajność. To właśnie od tamtego czasu zaczęły się spekulacje na temat wejścia na dobre sprzedaży Solid State Driver.
     



     
    Okej, minęły dwa kolejne lata, a co się zmieniło? Zacznijmy od III i IV kwartału 2012 roku. To czas w którym ceny SSD minimalnie spadają, wydawałoby się że trend idzie w dobrym kierunku. Pierwsze światła padają na Kingstona V+200, którego cena niemalże zeszła poniżej granicznej linii 300 złotych. Sytuacja nieco się zmieniła na początku roku, kiedy światło dzienne ujrzał następca V+200. Na pewno duża część osób śledziła świetną opłacalność premierowego V300 od Kingstona. Model wyposażony w kontroler firmy SandForce SF-2281, pamięci synchroniczne o pojemności 128 gigabajtów w pewnej chwili kosztował 320 złotych stając się w tamtym okresie najlepszą propozycją rynkową. Co istotne znacznie ciekawszą w aspektach technologicznych od swojego poprzednika z serii V200. Przede wszystkim Kingston SSDNow V300 jawił się jako produkt stabilny i całkiem atrakcyjny jeśli chodzi o wydajność. Mogę użyć słów, że był złotym środkiem w talii angielskiego producenta. Początkowy optymizm trzech kwartałów – III i IV 2012 roku oraz I 2013 został szybko zgaszony. Podwyżka cen, która nastąpiła w tym roku nie była podwyżką nagłą. Miała dość łagodny przebieg, ale trwała długo i jej skutek dla rynku jest nadal odczuwalny. Dopiero po kilku miesiącach V300 o najczęściej wybieranej pojemności (128 GB) wraca do ceny wyjściowej – 330-340 złotych. Warto sobie uświadomić, że podwyżka choć nie sięgnęła głęboko do kieszeni kupców, to na pewno spowolniła proces popularyzacji tych urządzeń w domowym zaciszu. Problem cen opisaliśmy na przykładzie jednego dysku, ale równie dobrze moglibyśmy spojrzeć na inne produkty i wniosek byłby ten sam. Pamiętacie jeszcze serie 520 i 330 firmy Intel i jej 180 gigabajtowe SSD? W pewnym okresie urządzenia te poszybowały w okolice 600 złotych, a przecież kosztując 530-540 złotych Intel SSD 330 stanowił świetną alternatywę dla najwydajniejszych 120-tek.
     



     
    Na nasze szczęście wszystko powoli wraca na swoje tory. Pozostaje tylko jedno, otwarte pytanie: skąd wzięła się podwyżka i czy na dobre spowolniła popularyzację tego segmentu urządzeń? Bo jeżeli tak, to stratę poczuje nie producent a jak, to jest w zwyczaju konsument. Gwałtowny spadek cen w tym segmencie sprzętu mógłby nastąpić przy wystąpieniu „szoku technologicznego”. Jakiego konkretnie? Ano takiego w którym wystąpi znaczna zmiana procesu technologicznego, wejścia na dobre w użytek pamięci SLC (Single-Level-Cell) i pojawienia się na rynku nowych graczy – produkujących nie tyle, co same nośniki ale również i kontrolery. Na dzień dzisiejszy trudno sobie wyobrazić coś podobnego, co prawda pierwszy krok wykonał Samsung, który już w sierpniu tego roku wypuści na rynek SSD z pamięciami wykonanymi w 10nm procesie technologicznym! Na razie, to kropla w morzu potrzeb, na horyzoncie nie widać nowych produktów, a jeżeli już się pojawiają to i tak korzystają z utartych ścieżek. Wniosek z tego jest prosty: na SSD w każdym domu jeszcze długo poczekamy, bo tym którzy mają o to zadbać specjalnie się nie spieszy.
  8. Lipton
    Wielofunkcyjny, innowacyjny, ergonomiczny. O kim mowa? Ano o 10.1 calowym tablecie firmy Lenovo z serii Yoga. Pod koniec listopada ubiegłego roku potentat sprzedaży urządzeń mobilnych zaprezentował swój nietypowy tablet. W tamtym czasie miał on zachwycać publiczność unikalnym kształtem i baterią, która według producenta miała pozwalać na kilkunastogodzinne korzystanie z urządzenia bez podłączania go do sieci. Od premiery „Yogi” minęło dokładnie 9 miesięcy. Jak w dzisiejszej sytuacji na rynku odnajduje się tablet Lenovo? Chcąc poznać odpowiedź na to pytanie, koniecznie musicie zajrzeć do mojej recenzji.
     
    Od początku pobytu na rynku, Yoga nie wzbudzała aplauzu specyfikacją techniczną. Zastosowano w niej bowiem przeciętnej wydajności SoC firmy MediaTek o kodowej nazwie MT8389. To układ kryjący cztero rdzeniowego Cortex A7, którego osiągi szczególnie w konfrontacji z Atomami Clover Trail+ są co by nie mówić mierne. Ciężko było oczekiwać ratunku ze strony układu graficznego. PowerVR SGX 544 to GPU, które zadebiutowało na rynku w 2010 roku. Mamy więc do czynienia z niezwykle popularną „grafiką”, niestety której czasy świetności już dawno minęły. Na całe szczęście, ilość pamięci operacyjnej zrównano poziomem do innych tabletów z segmentu mainstream. 1GB rozmiar LPDDR2 wskazuje na to, że nie powinniście obawiać się o wystąpienie problemów w pracy z systemem Android 4.4.2. Wasze dane w zależności od zakupionej wersji będą magazynowe na 16 lub 32GB powierzchni dyskowej karty eMMc znajdującej się pod obudową tabletu. W każdej chwili możecie jednak rozszerzyć ilość dostępnej pamięci, instalując w tablecie kartę microSD (do 64GB). Yoga to model tabletu o przekątnej ekranu 10.1 cala i rozdzielczości 1280x800 pikseli (149 ppi). Cóż, nie jest to rewelacyjna informacja, ale trzeba mieć na uwadze, że tablet ten zadebiutował w 2013 roku. Rok temu, matryce FHD pojawiały się już w szerokiej gamie modeli, ale odpowiednio o kilkaset złotych droższych od Yogi. Tablet komunikuje się z innymi urządzeniami za pomocą sieci Wi-Fi 802.11 b/g/n, modułu Bluetooth 4.01 oraz w wybranych modelach 3G: WCDMA (900/2100 MHz).



     
    Wyposażono go w kompas cyfrowy, akcelerometr, GPS oraz czujnik oświetlenia – nic, co mogłoby Was zaskoczyć w tablecie tej klasy.
     
    Unboxing, wygląd urządzenia i ocena jakości wykonania
     
    Lenovo Yoga 10.1 umieszczono w stosunkowo niewielkim opakowaniu, którego motywem przewodnim jest ilustracja prezentująca szeroką funkcjonalność tabletu w trzech trybach – połóż, postaw, trzymaj w dłoni. Samo pudełko spowite jest w kolorze czerni. Można je określić mianem minimalistycznego – ilość napisów ograniczono do nazwy urządzenia i jego producenta, na próżno szukać jakichkolwiek informacji o cechach szczególnych opisywanego tabletu.
     
    http://i.imgur.com/J2EAosg.jpg
    W środku oprócz samego tabletu odnajdziecie adapter zasilający, kabel USB-miniUSB oraz skróconą instrukcje obsługi w formie Start Guide. Wyposażenie zważając na cenę produktu – wyjątkowo ubogie.
     
    http://i.imgur.com/pCG126h.jpg
     
    Ciężko odnaleźć na rynku drugie takie samo urządzenie jak tablet firmy Lenovo. Kształty ubiegłorocznego debiutanta są tak nietypowe, że można rzeczywiście wiele pisać o jego unikatowości. O ile duża część tabletów chińskiej produkcji nawiązuje budową do popularnych iPadów, tak Lenovo obrało swój kierunek za który z pewnością trzeba ją pochwalić. O wyglądzie Yogi pisano na wiele sposobów, ale najbardziej trafny wydaje się ten, który traktuje urządzenia jako formę nie do końca rozwiniętej rolki pergaminu. ¾ części tabletu tworzy standardowa, płaska powierzchnia aluminium w kształcie prostokąta. Dopiero na wysokości złącza microUSB dochodzi do załamania płaszczyzny, która przeradza się w formę kulistego zwoju. To właśnie w tym miejscu schowano potężny akumulator o pojemności 9000 mAh oraz… podpórkę. Tak, okazuje się że Lenovo miało więcej pomysłów na zagospodarowanie tej części urządzenia. Wspominaliśmy na samym początku o wielofunkcyjności Yogi. Podpórka jest jednym z tych elementów, które wchodzą w jej zakres. Otóż z tabletu możemy korzystać na trzy sposoby – opierając go o wystający poza obręb wyświetlacza zwój, stawiając go w pozycji horyzontalnej na podpórce by wreszcie chwycić tradycyjnie, w obie dłonie.
     
     
    http://i.imgur.com/H3Z36GQ.jpg
     
     
     
    Wygląd tabletu bez wątpienia może się podobać, co istotne nie sprawia wrażenie tandetnego – raczej wnosi powiew świeżości do urządzeń mobilnych robionych na przysłowiowe „jedno kopyto”. Front Yogi wypełnia wyświetlacz o przekątnej 10,1’’ z taflą szkła, która według informacji producenta ma być odporna na trwałe uszkodzenia mechaniczne – tu uwaga! nie zawsze jest ona skuteczna, co oceniam po kilku powstałych rysach na moim egzemplarzu testowym. Na przedzie urządzenia nie mogło zabraknąć oczka kamery i czujnika oświetlenia. Na oddzielny komentarz zasługuje ramka otaczająca wyświetlacz. Moim zdaniem w ujęciu horyzontalnym tabletu jest ona zbyt szeroka, zwiększając niepotrzebnie gabaryty tabletu. Błędu uniknięto za to w uchwycie wertykalnym. W przeciwieństwie do innych tabletów Yoga, posiada głośniki skierowane przodem do użytkownika. W dalszej części recenzji przekonacie się, czy Lenovo postąpiło słusznie odchodząc od przyjętych standardów przez innych producentów tabletów.
    http://i.imgur.com/prj4zcN.jpg
     
     
     
    http://i.imgur.com/0bPd2VI.jpg
    http://i.imgur.com/iTxVkNR.jpg
     
    Tył tabletu został podzielony na dwie części. Większą z nich pokrywa przyjemny w dotyku materiał o strukturze mikro-siatki. Zastosowanie takiej powierzchni w Yoga 10.1", to celowy zabieg producenta, mający wpływać korzystnie na komfort pracy użytkownika z urządzeniem. Według mnie jest ona przystosowana do długotrwałego korzystania z tabletu nie powodując, tak jak zwykle stosowana powierzchnia aluminium pocenia dłoni i „ślizgania” się palców. Czym niżej, tym płaska powierzchnia zmienia się w coraz bardziej kulisty kształt. Jak już wspominałem wcześniej – na wysokości portu microUSB dochodzi do kontaktu z pierwszymi „krągłościami” tabletu. Oprócz kształtu zmienia się także sposób jego wykonania. Atrakcyjną z wyglądu strukturę mikro-siatki zastępuje surowe aluminium. Mam tu na myśli element, który w trybie pracy „postaw” zamienia się w podstawkę wyświetlacza. Sugeruje to po pierwsze: naklejka z instrukcją obracania ruchomej części tabletu umieszczona w tym miejscu, a po drugie: dwie gumowe podkładki, które mają zapewnić stabilną pozycję urządzenia przy kontakcie z płaską powierzchnią. W prawym dolnym rogu możecie odnaleźć prawdziwego szpiega – niepozorną przy pierwszym kontakcie – 5.0 MPix kamerkę. Przyznam szczerze, że Lenovo zaskoczyło mniej jej umiejscowieniem.
     
    http://i.imgur.com/204WoxI.jpg
    http://i.imgur.com/RzKIRrC.jpg
     
    Na lewym boku obudowy Yogi spotkacie się ze złączem microUSB i okrągłym (i co trzeba podkreślić wygodnym) przyciskiem włącznik/blokada. Za nim kryje się lampka LED, która gdy tylko odłożycie wygaszony tablet poinformuje Was o jego działaniu w trybie „uśpienia”, cyklicznie mrugając białym światłem. Po przeciwległej stronie umieszczono dwufunkcyjny przycisk multimedialny (+/-) oraz złącze służące ładowaniu akumulatora Yogi.
     
    http://i.imgur.com/WaQ77ft.jpg
    http://i.imgur.com/LLeO2Ys.jpg
     
    Przyznam szczerze że rozpędziłem się z opisem budowy tabletu Lenovo na tyle, że początkowo pominąłem kwestię jakości jego wykonania. Spasowanie poszczególnych elementów tabletu stoi na bardzo wysokim poziomie. Obracanie tabletu, mocne trzymanie go w dłoniach, a nawet ściskanie nie wywołuje niemiłego odgłosu trzeszczenia aluminium. Czy spotkacie się w nim z obluzowanymi przyciskami? Absolutnie nie. Z podatnością na powstawanie rys, odprysków? Także nie. Jak sami widzicie na tym etapie korzystania z urządzenia, ciężko przyczepić się o jakość jego wykonania.
     
    http://i.imgur.com/MZ3sckc.jpg
     
    Trzymaj w dłoni, postaw, połóż – czyli wielofunkcyjna konstrukcja Yogi.
     
    Lenovo przedstawia Yoga 10 jako wielofunkcyjną konstrukcję. Choć osobiście unikałbym tak mocnych określeń – wystarczy spojrzeć na to ile oferuje nowy Acer Switch 10 w konfrontacji z Yoga – to jednak można odnaleźć w tym określeniu ziarenko prawdy.
     
    Z Yogi możecie korzystać na trzy sposoby: opierając go o podpórkę – tryb „połóż”, stawiając go na podpórce – tryb „postaw”, by wreszcie chwycić tradycyjnie w dłoń – tryb „trzymaj w dłoni”. Wielofunkcyjność Yoga 10 ma sprawić, że ten tablet stanie się urządzeniem uniwersalnym. Takim, które spodoba się zarówno amatorom kina domowego na małym ekranie jak i czytelnikom e-booków. To teoria, a jak wygląda ona wcielona w życie? Przyjrzyjmy się w takim razie każdemu z wymienionych trybów. Pierwszy z nich charakteryzuje się odpowiednim kątem nachylenia wyświetlacza względem płaszczyzny, takim który nie zmusza nas do przyjmowania bezwzględnie prostej pozycji podczas patrzenia w ekran. Jedyną niezrozumiałą dla mnie rzeczą jest montaż gumowych podkładek tylko na spodzie podpórki. W pierwszym opisywanym przeze mnie trybie ostre zakończenia aluminium będą stykać się bezpośrednio z powierzchnią na której docelowo spocznie tablet. W takiej sytuacji nie trudno o zarysowanie własnego biurka.
     
    http://i.imgur.com/iq59m0V.jpg
     
    Tego samego błędu uniknięto przy korzystaniu z tabletu w trybie „postaw”. Tu z kolei przypisuje się użytkownikowi korzystanie z tabletu pod ściśle określonym kątem nachylenia wyświetlacza. Nawet delikatna jego korekta powoduje, że krótka podstawka traci kontakt z powierzchnią. Lenovo miało bez wątpienia rację, że jest to tryb z góry przeznaczony amatorom kina domowego – nie wyobrażam sobie wykonywania innych zajęć pod tak ostrym kątem nachylenia.
     
    http://i.imgur.com/Pm0OfMa.jpg
     
    Wreszcie ostatni ze sposobów korzystania z Yoga 10 – najzwyklejsze trzymanie mobilnego urządzenia w dłoni. Na dłuższą metę, uchwyt tabletu w jednej ręce jest bardzo męczący. Mowa tu w końcu o kawałku aluminium, które waży ponad 600g! Dochodzi do tego kwestia przesunięcia środka ciężkości - masa tabletu skupiona jest w głównej mierze, w miejscu cylindrycznego wypuklenia. O ile w ujęciu wertykalnym trzymanie tabletu, dzięki temu nietypowemu kształtowi wydaje się być naturalne, tak w trybie horyzontalnym nie potrafiłem odnaleźć idealnego punktu, na którym mógłbym oprzeć dłonie lub nadgarstki.
     
    Wyświetlacz – kąty widzenia, maksymalna jasność, minimalna jasność, kontrast, nierównomierność podświetlenia
     
    10.1 cala i 1280x720 pikseli (149 ppi). Trzeba sobie jasno powiedzieć, że w 2014 roku taka rozdzielczość jest rozczarowująca. Chociaż ciężko dostrzec na matrycy „pikselozę”, to ostrość obrazu pozostawia wiele do życzenia. Niestety ja i Wy musicie się z tym faktem pogodzić – nic w tej materii nie da się już zmienić. Lenovo zdało jednak sobie sprawę, że Yoga 10 w tej dziedzinie nie spełnia oczekiwań użytkowników – stąd decyzja o wprowadzeniu modelu HD+ z natywnie obsługiwaną rozdzielczością FullHD. Oczywiście za ten „rarytas” trzeba odpowiednio więcej zapłacić.
     
    http://i.imgur.com/r7GjJBC.png
     
    Poza tą jedną, aczkolwiek istotną wadą matryca Lenovo wypada zdecydowanie na plus. Ce**** się ona wysoką jasnością podświetlenia, niezłym kontrastem i szerokimi kątami widzenia. Kolory w trybie podstawowym są dobrze nasycone, a żadna z barw nie wydaje się być „faworyzowana”. Z wysokiej jasności podświetlenia będą zadowolone osoby mające zamiar korzystać z tabletu na otwartej przestrzeni. Wszystkie parametry obrazu mierzyłem kalibratorem X-Rite Eye-One 2.
    Maksymalna luminacja bieli: 479,7 nitów
    Równomierność podświetlenia: 8,4%
    Minimalna luminacja bieli: 55,4 nitów
    Luminacja czerni przy maksymalnej jasności: 0,6
    Kontrast przy jasności 140 nitów: 700
    Kontrast przy maksymalnej jasności: 799,5

    http://i.imgur.com/yGyHm24.jpg
     
    Multimedia i komfort użytkowania – nakładka Lenovo, aplikacje Lenovo, test Wi-Fi, odtwarzanie najpopularniejszych formatów wideo
     
    Lenovo Yoga 10 wyposażono w system Android w wersji 4.4.2 Kitkat z autorską nakładką producenta. Launcher chińskiej firmy informatycznej jest całkiem przyjemny w użytkowaniu, poza tym zapewnia wysoką płynność podczas przemieszczenia się pomiędzy kolejnymi ekranami domowymi. Ikony nawiązują wyglądem do tych z iOS o czym świadczą ich zaokrąglone kształty i przyjemna dla oka – prosta grafika. Zresztą to nie jedyne nawiązanie systemowe do tabletów firmy Apple. Pulpity Lenovo odgrywają rolę menu. Co oznacza, że wszystkie instalowane przez Was aplikacje będą od razu pojawiały się „na tapecie”. Czy jest to dobre rozwiązanie? Z punktu widzenia niezaawansowanego użytkownika systemu Android jak najbardziej. Ci, którzy znają ten OS od podszewki na pewno będą zawiedzeni koniecznością segregowania ikonek/programów w podfolderach na kilku utworzonych do tego celu pulpitach.
     
    http://i.imgur.com/NzjueMv.png
     
    Możliwości dostosowania nakładki Lenovo do własnych potrzeb są niewielkie. Możecie skorzystać z trzech dostępnych kompozycji – klasycznej, Age (przeznaczonej dla maluchów) oraz Da Vinci. Standardowo dodać różnego rodzaju widżety, czy zmienić formę wyświetlenia stałej tapety w formę pokazu slajdów.
     
    http://i.imgur.com/L8oVhTP.png
     
    Na górnej belce umieszczono dwa slajdery. Pierwszy z nich, znajdujące się po lewej stronie odpowiada za wyświetlanie najważniejszych komunikatów systemowych. Także w tym miejscu Lenovo informuje użytkownika o stanie baterii i aktualnej pogodzie – są to skrócone komunikaty, które dopiero po kliknięciu na nie dadzą Wam dostęp do pełnej informacji. Z prawej stronie belki możecie rozwinąć menu z szybkim dostępem do ustawień. Jest to standardowo z wyglądu lista Androida 4.4.2 okraszona dwoma dodatkowymi opcjami – włączeniem systemu dźwiękowego Dolby, a także wybraniem odpowiedniego trybu audio-obrazu dla danego w chwili ułożenia tabletu. Jeśli chodzi o mnie, to najprzyjemniej użytkowało mi się tablet w trybach: odchylonym i stojącym. W tym pierwszym barwa obrazu jest naturalna, co prawda dźwięk wydaje się być delikatnie przytłumiony, ale nie sprawia to takiego problemu jak dominacja żółtej barwy ekranu w trybie „trzymania”. Na uwagę zasługuje także wysoki kontrast z którym dany użytkownik będzie miał do czynienia po wybraniu trybu „stojącego” stworzonego z resztą z myślą o „pożeraczach” produkcji filmowych J
     
    http://i.imgur.com/9JjuR1y.jpg
     
    Lenovo Yoga 10 bez większych problemów poradził sobie z odtworzeniem wielu popularnych formatów wideo. Zarówno filmy w rozdzielczości 720p jak i 1080p w formatach mkv. zachowywały wysoką płynność wyświetlanego obrazu. Jedyną przeszkodą dla tabletu Lenovo było odtworzenie filmu z wbudowanymi napisami. Standardowy odtwarzacz Androida 4.4.2 prezentował sam film bez napisów. Poniżej znajdziecie listę z informacją o plikach wideo, które testowaliśmy na recenzowanym urządzeniu.
    Urywek filmu BBC: Planet Earth w formacie .MP4 o parametrach: H.264 720p 5.1 AC3
    Film: Harry Potter w formacie .MKV o parametrach H.264 720p 3.1 Dual Audio
    Klip wideo: Suzumiya w formacie .MKV o parametrach: H264 720p 5.1 Vorbis
    Klip wideo: Birds w formacie .MKV o parametrach: H264 1080p 4.1
    Klip wideo: Panasonic Orianthi .MKV o parametrach H264 1080p PCM 7.1 DTS AC3 5.1

    Nie dane było nam sprawdzić kompatybilności tabletu z urządzeniami podpinanymi pod USB. Producent nie dołączył do zestawu kabla OTG, który umożliwiłby podłączenie m.in. myszki, klawiatury lub pendrive’a do portu microUSB.
     
    http://i.imgur.com/RmpP8t8.jpg
     
    Lenovo do swojego tabletu dołącza przeinstalowane oprogramowanie. Mowa tu m.in. o narzędziu AnyShare pozwalającego na dzielenie się plikami z innymi użytkownikami tabletów za pomocą sieci WLAN lub Bluetooth. Już po pierwszych uruchomieniu nie musicie się martwić o dodatkową instalacje Skype, aplikacji Accuweather czy prostego w obsłudze menadżera plików. Na uwagę zasługuje wbudowana nawigacja o nazwie Route 66 a także program do odczytywania plików o rozszerzeniach doc. i xls – Kingsoft Office.
     
    http://i.imgur.com/dXRFlPY.png
     
    Wi-Fi w tablecie funkcjonuje bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Nawet w najodleglejszym punkcie od routera w 65-metrowym mieszkaniu odnotowałem satysfakcjonująca moc sygnału na poziomie -74 dBm. W skali Androida był to zasięg dwóch kresek wskaźnika.
     
    Przykładowe zdjęcia wykonane kamerami + filmy. Ocena jakości zdjęć
     
    Yoga 10 wyposażono w dwie kamerki – 1.6 MPx na froncie i 5.0 MPx umieszczoną w miejscu cylindrycznego uwypuklenia. Działanie pierwszej z nich jest całkiem niezłe. Osoby, które zamierzają się nią posłużyć przy prowadzeniu wideokonferencji nie powinny być rozczarowane. Zawodzi i to na całej linii praca tylnej kamerki. Poniższe fotografie prezentują to jak bardzo przesycone są na nich kolory. Krawędzie na zdjęciach są często rozmyte, a wręcz niewidoczne. Nie trudno zauważyć na nich dużą ilość szumów. Czym gorsze oświetlenie, tym tablet wpada w coraz to większe tarapaty. Z kamerek Lenovo radzę więc korzystać tylko wtedy gdy nie macie przy sobie niczego innego, co mogłoby prezentować choć odrobinę lepszą jakość fotografii. Sięgnięcie po tablet Lenovo w celu wykonania zdjęć będzie ostatecznością.
     
     
     
    Na poprawę nie możecie liczyć przy rejestrowaniu filmów. W trakcie nagrywania klipów zetkniecie się z dokładnie takimi samymi problemami jak przy okazji wykonywania fotografii. Przekonajcie się na własne oczy, że to o czym piszę jest prawdą. Poniżej zamieściłem dwa, krótkie filmy z testów Lenovo Yoga Tablet 10. Pierwszy rejestrowany za pomocą tylnej kamerki w rozdzielczości zbliżonej do FHD – 1920x1088 pikseli. Drugi wykonywany frontowym oczkiem w jakości 720p.
     




     




    Wydajność – gry 3D, benchmarki
     
    Lenovo Yoga 10 nie jest przedstawicielem segmentu najwydajniejszych tabletów, ba! Znajdujący się w jego wnętrzu układ MT8389 montowany jest raczej w produktach budżetowych aniżeli tych z klasy mainstream. Wydajność od strony praktycznej sprawdziłem w trzech grach – Asphalt Airborne 8, Real Racing 3 oraz Dead Trigger 2. O ile w tej ostatniej, płynność wyświetlanego obrazu stoi na wysokim poziomie, tak w AA8 oraz RR3 jest ona niezadowalająca . W obu tych grach byliśmy zmuszeni obniżyć detale do minimum, tak by przekroczyć próg 25 kl./s – dający już pewną satysfakcje z przemierzenia kolejnych kilometrów sportowymi autami. Z tego też wynika, że tablet Lenovo skierowany jest do mniej wymagających użytkowników, dla których granie w gry stanowi małą odskocznię od Internetu i pracy z pakietem Office.
     

     
    W recenzji tabletu nie mogło zabraknąć testów syntetycznych. Służą one temu byście także i Wy w namacalny sposób porównali wydajność Lenovo do osiągów swoich urządzeń.
     
     
     
     
    Testy baterii – sporo dobrego słowa o baterii
     
    Rewelacja, rewelacja i jeszcze raz rewelacja. 9000 mAh akumulator Lenovo zachwyca długością pracy na baterii – ponad 11 godzinne oglądanie filmów w jakości 1080p na jednym ładowaniu musi robić na wszystkich ogromne wrażenie. Nie zawaham się używać sformułowania, że Yoga 10 to taka większa odsłona „Nokii” z serii Lumia. O ładowanie tabletu przy normalnym użytkowaniu nie będziecie musieli się martwić przez dobre 2-3 dni, a to na pewno jest duża zaleta.
     
    Czas ładowania tabletu wyniósł 4 godziny i 38 minut. Zważając na pojemność akumulatora jest to wynik, który wypadałoby zaakceptować.
     
    Słodko-gorzkie podsumowanie
     
    Lenovo stworzyło tablet skazany na długofalowy sukces. Jego sekretem wcale nie jest idealna konstrukcja urządzenia, a funkcjonalność połączona z wyśmienitą ceną. Za 10.1 calowy model zapłacicie 899 PLN. W tej cenie otrzymujecie coś więcej niż tylko tablet. Yoga to urządzenie uniwersalne. Przeznaczone nie tylko do komunikacji w Internecie, ale także oglądania filmów i pracy z pakietem Office. Jego wielofunkcyjność nie ogranicza się tylko do otwarcia podpórki - w każdej chwili możecie do tabletu dokupić klawiaturę łączącą się z nim za pomocą interfejsu Bluetooth. Ze świecą można szukać modeli o podobnym przeznaczeniu co Yoga w cenie ~ 900 PLN. Tablet Lenovo pod tym względem, to absolutny dominator.
     
     
     

    http://i.imgur.com/APfcRsT.jpg

     
    Nie było by róży bez kolców. Możemy zachwycać się funkcjonalnością Yogi, czasem jej działania na baterii, bardzo wysokim stopniem podświetlenia matrycy, eleganckim wyglądem i zadbaniem o detale w wykończeniu. Yoga to jednak tablet mnóstwa kompromisów i mam tu na myśli jego przeciętną wydajność, tylko poprawną pracę kamerek i niską rozdzielczość 10.1 wyświetlacza. Są to bez wątpienia istotne wady, z którymi kupujący ten tablet musi się pogodzić. Niektóre osoby zwrócą uwagę na niewygodne trzymanie tabletu w ujęciu horyzontalnym, jeszcze inne będą narzekały na przesunięcie środka ciężkości. Znajdą się i tacy, którym nie będzie odpowiadała fabryczna nakładka Lenovo. Ci którzy są gotowi pójść na kompromisy na pewno nie będą żałować wyboru zeszłorocznego debiutanta rynkowego. W końcu Yoga 10 to na dzień dzisiejszy jeden z najlepszych tabletów do 1000 PLN!
     
    Me serce będzie krwawiło w dniu, w którym Yoga opuści ściany mego domu. Dlatego zachęcam Was do oceniania mojej recenzji i dzielenia się opiniami o tym wielofunkcyjnym tablecie. Na pewno będę żywo uczestniczył w tej dyskusji
     
    Autor recenzji jest dziennikarzem czasopisma PCWORLD oraz wortalu FrazPC.pl.
  9. Lipton
    Dzisiejszego poranka, tak jak zwykle postanowiłem zrobić mały przegląd prasy. Otworzyłem kilka popularnych dzienników w wersji cyfrowej i ku mojemu zdziwieniu natknąłem się na artykuł z branży komputerowej. Sprawa o której mowa jest bardzo kontrowersyjna, a z naszego punktu widzenia może buzować krew w żyłach. Zapraszam do lektury!
     
    W dzienniku Gazeta Prawna czytamy:
     
    W całym tym cytacie ogromne znaczenie ma rola ZAiKS. Jesteście ciekawi kim oni są? Na stronie internetowej ZAiKS czytamy, że jest to "stowarzyszenie autorów które przez lata istnienia wprowadzało różne modele zarządzania powierzonymi prawami i modelami". Działalność Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych koncentruje się w wokół tworzenia prawa, stąd między innymi pochodzi projekt złożony w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Punkt drugi strony "O ZAiKS-ie":
     
    Już wiemy, że pośrednio te pieniądze o których mowa w pierwszym cytacie nie będą mogły trafić do stowarzyszenia. Zresztą sam ZAiKS informuje o swoim utrzymaniu z części tantiem autorskich. Dlaczego w takim razie zajęliśmy się ZAiKS? Projekt nie był przygotowywany przez twórców, nie był składany przez OZZ, tylko właśnie w oparciu o ZAiKS. Czy były wewnętrzne ustalenia pomiędzy stowarzyszeniem a twórcami? Tego się na pewno nigdy nie dowiemy. Być może ZAiKS zostało tylko wykorzystane jako instrument prawny przez producentów i uwaga... państwo. Jaka jest rola ministerstwa - też o tym wspomnimy.
     
    To nie wszystko, spójrzcie na wywiad przeprowadzony z przewodniczącym zarządu ZAiKS - Januszem Foglerem w polskim radiu, cytuję:
    Zgodzicie się z Panem Zanussim? Dlaczego część filmowców opuściło ZAiKS? O tym niestety już się nie dowiemy. Druga sprawa to piractwo. Znów główny argument do podwyższania cen, nakładania haraczów. Kto oberwie? Oczywiście że zwykli, legalnie działający użytkownicy.
     
    Zostawmy ZAiKS i skupmy się na OZZ. Co to za organizacja? Cytat ze strony OZZ - ZPAV:
     
    OZZ są rodzajem stowarzyszeń skupiających wokół siebie producentów. Mogą one generować zysk i straty o czym każdy z nas może się dowiedzieć po sprawozdaniu z 2012 roku, które jest zamieszczone na głównej stronie przykładowej organizacji jaką jest OZZ - ZPAV.
     
    Przechodzimy do meritum sprawy: dlaczego OZZ chcą naszych pieniędzy? To proste: chcą zwiększyć swoje zyski, zyski producenckie. Jak informuję Gazeta Prawna:
    Kwota jest olbrzymia. Z racji rozszerzania rynku będzie ona tylko rosła. Pieniądze po części trafią do OZZ, ale większość z nich i tak będzie przekazywana producentom płyt, muzyki, czy nawet gier. Skok na kasę, na naszą kasę jest jawny. Skąd w ogóle wziął się ten pomysł? Według stowarzyszenia autorów, piractwo rośnie w siłę, a haracz jest rekompensatą za poniesione straty. Nie wiemy ile straciliśmy, ale wiemy ile zarobimy. Samo stowarzyszenie, które jest odpowiedzialne za chronienie prawa pokazuje swoją bezsilność. Tak jak wspominałem w środku tekstu: problem ten nie uderzy w piratów, a działających w ramach prawa użytkowników.
     
    Jak dowiadujemy się z Gazety Prawnej, MKiDN już raz odrzuciło podobny projekt nowelizacji ustawy. Jest szansa, że sytuacja się powtórzy. Pamiętajmy jednak, że każdy dodatkowy wpływ do budżetu w czasach "kryzysu", to szansa na jego podreperowanie. Dzięki wprowadzeniu wyższego haraczu, państwo z działalności samego ZAiKS i OZZ mogłoby zwiększyć wpływy.
     
    Cytaty pochodzą z niżej wymienionych witryn www:
    http://serwisy.gazetaprawna.pl/prawo-autorskie/artykuly/733203,oplaty-reprografincze-nowe-stawki-podwyzszenie.html
    http://www.zaiks.org.pl/88,36,o_zaiks-ie.st_2
    http://www.zpav.pl/ozz/onas.php
×
×
  • Dodaj nową pozycję...