Nadchodzi growa apokalipsa?
Pamiętacie jeszcze mój starusieńki artykuł z 2011 roku zatytułowany „Co hamuje rozwój gier”? Nadejście nowej generacji konsol nieco zmieniło tamtą perspektywę, ale wcale nie tak mocno jak początkowo mogłoby się wydawać. Pomijając jednak kwestie sprzętowe i brak oryginalnych pomysłów (choć tu trzeba przyznać pojawiają się czasami i przebłyski geniuszu) jedno opisane przeze mnie wówczas zjawisko urosło tak mocno, że stało się wielkim zagrożeniem gier jakie znamy i kochamy. Już wiecie o czym mowa? O grach na smartfony i tablety.
Przyznam szczerze, że pisząc wówczas o mrocznej stronie mobilnej rozrywki nie przewidziałem ewolucji, jaka dokonała się w tym segmencie przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Pośród tych wszystkich popierdółkowatych gier pokroju Flappy Bird, Daddy Was a Thief czy Cut The Rope, które jak szalenie grywalne by nie były konkurować z konsolami i tak nie są w stanie, nagle pojawiły się bowiem tytuły zacierające nieco tę granicę. Co najważniejsze mogą one rywalizować z konsolami nie tylko na polu stopnia skomplikowania rozgrywki, ale także graficznym. Oczywiście, przyjmując pewne uproszczenia. I nie chodzi tu bynajmniej o reaktywowane dawne hity takie jak choćby Another World czy Little Big Adventure dostosowane do nowych realiów.
Obok świeżych projektów producenci coraz śmielej próbują przenosić swoje najsłynniejsze marki na Andka i iOS tworząc swoiste spin offy istniejących serii. No ale taki stan rzeczy wcale nie tłumaczy jeszcze ewentualnego bicia na alarm i zwiastowania nadejścia growej apokalipsy. Większość z nas właśnie w ten sposób do tego podchodzi. Zapominamy jednak o jednej rzeczy – twórcy gier pójdą tam gdzie łatwiej zdobyć klienta, a rynek mobilny jest bardzo chłonny. Nawet, gdy część producentów narzeka już, że ciężko się na nim przebić.
Czy zdawaliście sobie sprawę, że zarejestrowanych użytkowników usługi Google Play jest już ponad miliard? Ja nie wiedziałem. Taka liczba padła z ust jednego z przedstawicieli NVIDII podczas luźnej rozmowy przed opisywaną niedawno imprezą Game24. Właściwie to prowadzona wówczas dyskusja skłoniła mnie do napisania tego tekstu. A ściślej wyzierająca zeń dość ponura wizja przyszłości, w której nie ma już konsol, pecet istnieje jedynie dla hardcorowców, a wszyscy pozostali zagrywają się na sprzęcie mobilnym. Czarnowidztwo? Nie tak do końca.
Według mojego rozmówcy najwięksi producenci gier bardzo mocno przyglądają się rynkowi mobilnemu, a ich obecne działania to dopiero początek ekspansji. Stacjonarne konsole i to nawet next-geny już teraz są w odwrocie, a jedynym powodem, dla którego twórcy gier jeszcze je „okupują” są potencjalne zyski. No bo przecież tym platformom udało się zgromadzić wokół siebie pewną liczbę graczy. Sytuacja zmieni się jednak diametralnie, gdy wydawcy i producenci poradzą sobie z monetyzacją gier mobilnych. Jak dotąd jest to bowiem ich największa zmora, choć próby wyciągania od nas kasy na różne sposoby cały czas trwają i ewoluują. Ile więc nam zostało do przysłowiowej apokalipsy? Trudno powiedzieć – może kilkanaście miesięcy, może kilka lat. Ktoś powie zapewne – zaraz, zaraz, przecież mówi to osoba związana z producentem kart graficznych do PC, której układy nie znalazły się zresztą w konsolach nowej generacji. Pewnie zależy im więc na tym, by te maszynki jak najszybciej „poszły do piachu”. Coś w tym jest, szczególnie, gdy do tego wszystkiego dodamy jeszcze drugą odsłonę tabletu Shield. Tylko spójrzcie na to z innej strony – NVIDIA nie próbowała wstrzelić się ze swoim growym tabletem w ciemno licząc na zainteresowanie klientów. Oni WIEDZIELI, że ten produkt się sprzeda. No to teraz dorzućmy tu jeszcze kolejne zapowiedzi producentów notebooków o wycofywaniu się z tego rynku by w całości skupić się na sprzęcie mobilnym. I w tym momencie ta mało realna wizja trzęsienia ziemi w branży gier zaczyna powoli nabierać realnych, bardzo mrocznych jak dla mnie kształtów.
Uprzedzając pytanie - co nie pasuje mi w grach mobilnych, skoro te coraz bardziej upodabniają się do produkcji z większych platform? Powodów jest dużo. A to ograniczenia sterowania, a to infantylność niektórych rozwiązań, a to znowu niepowalająca długość rozgrywki i cała masa dodatkowych „wyciągaczy kasy”, nawet gdy daną grę kupiliśmy za niemałe, jak na rozmiary gry, pieniądze. Nie zrozumcie mnie źle – ja tym produkcjom grywalności im nie odmawiam, bo sam czasami lubię sobie w coś „machnąć” na smartfonie w poczekalni u lekarza, przed snem czy podczas zasilania systemu kanalizacji „pakietami odrzuconych danych”, ale żeby tak całkowicie zastąpić nimi „duże”, wysokobudżetowe produkcje (bo chyba nie myślicie, że ktoś będzie się tu wysilał, prawda?) – nie, co to to nie. Ciężko mi to nawet sobie wyobrazić, bo to oznaczałoby, że moja przygoda z grami chyba dobiegła końca i musiałbym szukać nowego hobby.
No dobrze, jest jeszcze streaming - słynne Onlive, Gaikai i cała reszta, do których mogą i pewnie będą trafiać najgłośniejsze projekty. Ale, już pomijając nawet kwestie przepustowości łącz, czy widzicie siebie korzystających z wypożyczalni gier na 24h, 48h i więcej, gdy ceny zaczną „szybować” w kierunku tych z „sufitu wziętych”? No bo kto im zabroni skoro nie będzie konkurencji. Ok, pewnie wielu z Was nie podziela moich obaw widząc w streamingu świetlaną przyszłość branży gier. Nazwijcie mnie starym piernikiem, dinozaurem, zgrzybiałym graczem, ale ja naprawdę wolałbym nie obudzić się w takiej rzeczywistości, w której wszyscy popylają na telefonach w jakieś popierdółki albo płacą za 2h gry dajmy na to w Far Cry 10 piejąc przy tym z zachwytu….
- 7
15 komentarzy
Rekomendowane komentarze